
Rozdział VII
Warszawski sen
Żadnych przyjemności?
W 1956 roku pojechałem do Niemiec po odszkodowanie za przymusową pracę w getcie i obozach. Przyznano nam pięć marek za dzień pozbawienia wolności. Czy to dużo? Wielu tak twierdziło. Ale czy to może zrekompensować lata niewolniczej pracy i rodzinę zagazowaną w komorach?
Za te pieniądze kupiłem samochód, czarnego Mercedesa 180, na ropę. Na granicy okazało się, że mam zapłacić wysokie cło, pięć tysięcy złotych. Nie miałem przy sobie takich pieniędzy. Akurat był tam reżyser Aleksander Ford, pewnie zorientował się, że też jestem Żydem. Nie znaliśmy się, ale pogadaliśmy, poręczył, że cło zapłacę w Warszawie i mnie przepuścili. Z granicy wracaliśmy w trójkę: Katja, nasz przyjaciel Marek i ja. Prowadziłem, przysnąłem, wjechałem w rów, na szczęście nic się nie stało. Przyjechała furmanka z końmi i nas wyciągnęła. Taka historia. Pomysł kupienia diesla okazał się niefortunny. Przy pierwszej próbie tankowania w Polsce nie chcieli mi sprzedać ropy, była tylko dla ciężarówek. Poza tym zachowałem się niedyplomatycznie. Jak można było podjeżdżać pod klinikę Mercedesem, kiedy profesor i szef kliniki stawiał tam starą DEKAWKĘ? To był nietakt, zrobiłem coś głupiego. Szybko pozbyłem się Mercedesa. Kupiłem inny, nieco skromniejszy samochód, którym w tym samym 1956 roku pojechałem odwiedzić siostry w Tel Awiwie. Moja ukochana siostra Lola zafundowała mi tygodniową podróż po Izraelu. Zobaczyłem cały kraj.
Nie było problemów z paszportem?
Nie, ale kiedy wróciłem, miałem pierwszy kontakt z bezpieką. Przez telefon usłyszałem, że on jest oficerem SB, wie że spędziłem wakacje za granicą, chce ze mną porozmawiać. Zaproponował spotkanie w restauracji w Warszawie, a kiedy nadmieniłem, że ja jego nie znam, nie rozpoznam, usłyszałem, że on rozpozna mnie. To była osoba w średnim wieku, spokojny i rzeczowo argumentujący mężczyzna. Próbował mnie zwerbować. Padła propozycja, żebym wybrał wolność w Niemczech. Mam niemiecką maturę, studiowałem tam, żona jest Niemką. Nic ode mnie nie chcą, tylko żebym zamieszkał w RFN. A ja byłem oczytany w kryminałach, powieściach awanturniczych, wiedziałem czym to pachnie; dać im palec, a pochłoną całą rękę. Jak dasz się zwerbować, jesteś na całe życie związany. Powiedziałem: „nie mam żyłki, żeby pełnić funkcję, o jaką panu chodzi. Przeżyłem Auschwitz i moim powołaniem jest praca lekarza. Proszę dać mi spokój”. Drugi raz przyszli do naszego mieszkania po roku, było ich dwóch: młody funkcjonariusz i starszy. Prosili, żebym pomógł zakotwiczyć się temu młodemu w Berlinie Zachodnim, bo mam tam kontakty. I znowu wymijająca śpiewka: jeżeli kogoś znam, to są to starzy Ocaleli, cierpią z powodu tego, co przeżyli. W niczym nie pomogą. Padał argument: myśmy ułatwili wam wyjazd za granicę towarzyszu, dostaliście paszport, więc ojczyzna was potrzebuje, to dla jej dobra. Miałem doświadczenia z FDJ, znałem praktykę i strategię tego typu działań. Wiedziałem czym to grozi w mojej sytuacji. Gdybym poszedł na współpracę, byłbym w rękach bezpieki, już bym się nie wyplątał. Znów tłumaczyłem, że chcę wykonywać zawód lekarza, w ten sposób przysłużyć się Polsce, prosiłem, żeby dali mi spokój.
Kilka lat temu udało mi się zobaczyć moją teczkę w IPN. Nic ciekawego w niej nie znalazłem. Po latach oboje znaleźliśmy się z Katją na liście Wildsteina, jako skrzynka kontaktowa. Ale to nieprawda, nigdy z bezpieką nie współpracowaliśmy.
Ja też widziałam tę teczkę. Zarejestrowano was jako skrzynka kontaktowa pod kpt. „Wino” w sierpniu 57’ roku. Na wasz adres miały przychodzić przesyłki z zachodu oznaczone Georg lub Lotte. W marcu 1963’ roku starszy oficer operacyjny zanotował, że adres został „spalony” i w związku z tym nie nadaje się do dalszego wykorzystywania. Pamiętasz to?
Dla świętego spokoju zgodziliśmy się zostać skrzynką kontaktową i przekazywać przesyłki. Pewnie to był błąd. Żaden list jednak nie przyszedł. Całe szczęście, bo wtedy mieliby nas w garści. Dziś myślę, że SB nie miało do nas zaufania, mając rodzinę na Zachodzie i w Izraelu, byliśmy dla nich podejrzani. Może bali się, że uciekniemy?
To by się zgadzało. W teczce znalazłam zapis rozmowy z waszą gosposią. Pytana czy chcecie wyjechać odpowiedziało: „państwo nie mają takiego zamiaru. Właśnie kupili nowe łóżko i pralkę.”
(Śmiech) To wiele tłumaczyło! W tamtych czasach łóżko i pralka to był luksus. Mam poczucie, że nie nadawaliśmy się z Katją na szpiegów. O to mogło chodzić we wzmiance, że „kontakt został spalony”. I naprawdę nie mam sobie pod tym względem nic do zarzucania, bo z tymi Służbami Bezpieczeństwa nigdy nie współpracowałem.
Zmieniając temat. Jak zapamiętałeś Warszawę z lat 50.? Dużo było śladów wojny?
Na zachód od Dworca Głównego, Żelazna i okolice to była ruina. Ciekawe, ale nie pamiętam dużo z powojennej stolicy. Nawet budowa Pałacu Kultury nie zapisała się na moim „twardym dysku”. Tłumaczę to sobie, że tak jak w Getyndze założyłem w tamtym okresie „końskie okulary”. Patrzyłem prosto przed siebie, wiedziałem, co chcę osiągnąć. Nie było czasu, ani miejsca, by rozglądać się na boki. Wiedziałem, że nie spełniam warunków podstawowych, więc muszę nie tyle podwoić, ale zdziesięciokrotnić moje wysiłki. Miałem kompleks w stosunku do studentów, którzy szli normalną drogą: szkoła podstawowa, gimnazjum, matura, studia. Ja czułem się inny, więc chciałem udowodnić, że naprawdę zasługuję na tytuł lekarza.
Po traumatycznych przeżyciach nie uruchomił się w tobie mechanizm, żeby nadrobić stracone lata?
Pojawiły się takie rysy w moim charakterze. Ponieważ pozbawiono mnie domu rodzinnego, matczynej opieki, garnąłem się do kobiet, chciałem odczuć ciepło. To była jakby rekompensata. Ale to część prywatna, osobista. Miałem znajomości pewnego rodzaju. O ile pamiętam, każdą relację traktowałem z szacunkiem i ostro reagowałem na wulgarność wobec kobiet. Wielu mężczyzn, kiedy je zdobywają, są jak trubadurzy, na kolanach. A gdy osiągną co chcą, wychodzi z niech podłe oblicze: poniżają, ubliżają. Ja na język, nie tylko w stosunku do kobiet, jestem wyczulony. Najgorsze słowa, jakie padały w naszym domu to było: „psia krew” i „cholera” Nawet w najbardziej stresujących sytuacjach, nie używałem wulgaryzmów. Dla mnie to nie do przyjęcia. A wracając do kobiet… Moim zdaniem kobieta jest doskonalszą wersją człowieka. Nie tylko ze względu na to, że rodzi nowe życie. Jej psychika jest bardziej skomplikowana, ma więcej niuansów. Kobieta jest też kompletnym egzemplarzem genetycznym. Wszyscy mamy 46 chromosomów organicznych i dwa płciowe. Kobieta ma pełny zestaw dwa X, a mężczyzna o jedną ósmą mniej, czyli XY. Jedno ramię „odpadło”. Gdzie się podziało? Dotąd nie znalazłem odpowiedzi. Czy to dało asumpt do większego zasobu mięśniowego niż mózgowego to też sprawa do wyjaśnienia.
Z Katją przez wiele lat byliśmy blisko, ale z czasem nastąpił rozdźwięk. Zawsze to ona tą wyższą w naszym małżeństwie, skończyła świetne gimnazjum w Berlinie, studia slawistyki, znała języki, grała na pianinie. Ja byłem ograniczony przez moje losy, miałem inne doświadczenia. Żona uważała, że jest nade mną, dominuje i prowadzi przez życie. Ale powoli, ogromnym nakładem pracy, na własną rękę zacząłem osiągać sukcesy. Skończyłem studia, dostałem pracę w klinice, obroniłem doktorat. Wreszcie w 1966 roku zostałem ordynatorem oddziału położniczo-ginekologicznego szpitala powiatowego w Otwocku. Wtedy nastąpił przełom. Katja stwierdziła, że osiągnąłem wyższą pozycję i zaczęło się udowadnianie, kto jest w naszym związku ważniejszy. Poniżała mnie wśród ludzi. Kiedy coś źle powiedziałem, z ironią i sarkazmem przypominała, że nie jestem dość dobrze wykształcony. To spowodowało rozdźwięk, który doprowadził do mojego osamotnienia.
Jakim byłeś ojcem?
Mało obecnym. Usprawiedliwiam się, że musiałem poświęcić więcej czasu niż inni ojcowie, by osiągnąć to, co sobie założyłem. Nie uczyłem jeździć synów na rowerze czy grać w piłkę, bo nikt mi tego w dzieciństwie nie pokazał. Chłopców wychowywała Katja i nianie. Żona pracowała, odnosiła sukcesy. Była wybitną poliglotką, znała niemiecki, angielki, francuski, łacinę i grekę. No i po polsku, mówiła bez cienia akcentu. Jak wspominałem pracowała w Książce i Wiedzy, tłumaczyła symultanicznie przez wiele godzin na zjazdach PZPR (dziś tłumacze zmieniają się co dwadzieścia minut!), przekładała też na niemiecki polską literaturę. „Pamiętnik Hansa Franka”, który po procesie Norymberskim opracował Stanisław Piotrowski, polski oskarżyciel. Ale najważniejszy jest „Król Maciuś I” Janusza Korczaka. To dzięki tłumaczeniu Katji w 1972 roku Korczak został pośmiertnie odznaczony prestiżową Nagrodę Pokojową Księgarzy Niemieckich.
Mimo pojawiających się problemów w domu, lata spędzone w Polsce to najszczęśliwszy czas w moim życiu. Nie było ważne, że czegoś nie można kupić czy są inne problemy. Wypełniało mnie zadowolenie, że mam dobą pracę, jestem potrzebny. Kiedy skończyłem studia mieliśmy dwie dobre pensje, dodatkowo przyjmowałem w prywatnym gabinecie na Puławskiej, wiodło nam się lepiej niż innym. Stać nas było na samochód, wyjeżdżaliśmy na wakacje do Warny i Złotych Piasków. Katja spędzała z chłopcami lato w Urlach nad Bugiem. Wiąże się z tym zabawne wspomnienie.
Kiedy rodziny nie było w Warszawie, poszedłem na obiad do Restauracji pod Gwiazdami. Mieścił się na rogu Hożej i Marszałkowskiej na ostatnim piętrze budynku, stąd nazwa. Spodobało mi się. Julian Sztatler, związany z Polskim Radiem i Podwieczorkiem przy mikrofonie, grał na pianinie. Chodziłem tam regularnie. Kelnerkami były dziewczyny ze Studia Piosenki, potem znane piosenkarki: Fredzia Elkana, Barbara Rylska, Regina Pisarek, Stenia Kozłowska. Tadeusz Chyła śpiewał nam, kiedy w tej restauracji oblewałem doktorat w styczniu 1966 roku m. in. „Sen psa” i „Piosenkę o cesarzu”. Szła tak: „Cesorz to ma klawe życie oraz wyżywienie klawe! Przede wszystkim już o świcie dają mu do łóżka kawę…”. Ale najbarwniejszą postacią był Julek Sztatler. Goście wychodzili po północy, a on siadał do fortepianu i grał piosenki. Kiedy ktoś mu podrzucał temat wiosna, „wysypywał jak z rękawa” dziesięć piosenek o wiośnie. Ja nauczyłem się mieszać drinki i dla draki stawałem za barem.
Fredzia Elkana w 1968 roku razem z mężem Januszem Mayk-Majewskim, rysownikiem, satyrykiem wyemigrowała do Szwecji. Zakotwiczyli się w Lund. Odwiedziłem ich. Ale to za kilkanaście lat. Na razie mieszkam w Warszawie i jestem asystentem w I Klinice Chorób Kobiecych na Starynkiewicza.
Wszystkie wątki TUTAJ
Ksiazke mozna kupic TUTAJ

Kategorie: Uncategorized