
Od wielu już lat, moich czterech – w porywach pięciu – przyjaciół i ja, spotykamy się na wspólnych obiadach, czasami w restauracjach, ale z reguły prywatnie, na zmianę w naszych domach. Według wypróbowanej, marksistowskiej doktryny: od każdego według jego możliwości, każdemu wedle jego potrzeb, każdy z nas kontrybuuje do suto zastawionego stołu. Nieregularność frekwencji piątej, (a wliczając mnie, szóstej osoby), jest spowodowana faktem jego emigracji do Kanady, co należy uznać za okoliczność łagodząca w jego rażących zaniedbaniach.
Regularność spotkań (jak i przewidywalność ich przebiegu i poruszanych tematów) urasta prawie do członkostwa w jakieś nieformalnej loży. Oczywiście nie mamy żadnych statutów, choć zasada: ”Nie możesz współżyć z kobietą, z którą mieszkasz, albo nie możesz mieszkać z kobietą, z którą współżyjesz” jest przestrzegana przez wszystkich, a jeden z nas, przez jakiś okres czasu, zgoła wypełniał oba warunki.
Wszyscy członkowie maja podobną historykę, ponad półwiekowe zamieszkanie w Kopenhadze, gdzie przybyliśmy sprytnie wyprowadzając w pole Wieśka i Mietka, pozorując emigrację do Izraela.
Tym razem nasza libacja odbędzie się u Redaktora, w mieszkaniu zamieszkałym przez niego i jego trzy koty.
Jest on najmłodszym z nas, pracuje od wielu lat jako dziennikarz, ze swoją perfekcyjną kontrolą duńskiego, zarówno pisemnego jak i ustnego, prawie bez śladu obcego akcentu.
Jest raczej krępej budowy, i jako jedyny z klubu odznacza się trudnym do opisu profilem, zmoderowanym połowicznym udziałem słowiańskich genów, przekazanych mu po mieczu. Ta genetyczna kontrybucja uzbroiła go rownież w dużą tolerancję na alkohol, ktory potrafi skonsumować w dowolnych kwantach,
bez specjalnych objawów. Ma przystojną, męską twarz, dzielnie opierającą się lekkim tendencjom do nadwagi, jaką wykazuje reszta jego korpusu, co z kolei było zakodowane w genach odziedziczonych przez niego po kądzieli.
Taką tolerancją na trunki nie może pochwalić się Architekt, najstarszy z nas (jest 5 lat różnicy między najmłodszym i najstarszym biesiadnikem). Cierpi on bowiem na dziwną smakową dysleksję, gdzie wino smakuje jak ocet, ocet jak wódka, a wódka jak kwas siarkowy. Ma infantylne zamiłowania do Coca coli i innych ostro docukrzanych płynów, które konsumuje w ilościach porównywalnych do tych znacznie zdrowszych cieczy, które reszta towarzystwa wprowadza do swoich organizmów.
Zdolny i kreatywny, wygrał kilka ważnych konkursów, i miał kilka realizacji, W pewnym okresie czasu, zaledwie w ubiegłym milenium, dyktował zgoła manierę grafiki architektonicznej w przedstawianiu projektów. Jego rozpoznawalny styl architektonicznych wizualizacji był masowo naśladowany przez wielu duńskich architektów (z niżej podpisanym włącznie).
Od dawna mieszka on dość daleko od stolicy, w lesie, w zaprojektowanym przez siebie i wybudowanym własnymi rękoma drewnianym domu. Tam zdziczał, powoli przemieniając się w leśnego skrzata o rozczochranych siwych włosach i takiej też brodzie, i dużych spracowanych łapach, którymi wyrywa bez najmniejszego dyskomfortu cierniste osty i parzące pokrzywy. Niebotyczne drzewa na jego parceli padają z jękiem i milimetrowa precyzją, rażone cięciem jego piły. Wszedł w symbiozę z sarnami, kretami, nornicami i innymi przedstawicielami fauny. Unika ludzi.
Staje w drzwiach Menadżer, niegdysiejszy dandys, który dawniej odziany w paltot z wielbłądziej wełny, siadywał był na tarasach kawiarni różnych metropoli, połyskując niebieskawym odcieniem gładko ogolonych policzków i srebrem wypucowanych okularów, przez które, od niechcenia, wertował
Financial Times. Piastował przez liczne lata odpowiedzialne menadżerskie stanowiska, wiodąc żywot koczownika dyrektorskich korytarzy wielu znacznych międzynarodowych koncernów.
Od wielu lat już w stanie spoczynku, co przekłada się na wielogodzinny letarg na sofie, z muzyką Mahlera w quadrofoniczym przekazie i masą niewesołych refleksji na temat marności ludzkiej egzystencji i ogólnej deprecjacji moralnych wartości dzisiejszego świata.
Jako jedyny z nas głosuje na partię centro – liberalną, świadomie prowokując nas, kurczowo trzymających ostatnich piór prawego politycznego skrzydła. W słownych fechtunkach, jakie stacza w pojedynkę z resztą towarzystwa na polityczne tematy, wykazuje się elokwencją i irytującą znajomością tematu.
W takich sytuacjach cała nasza bezsilna czwórka musi prowadzić na korytarzu taktyczne narady, jak przełamać ten opór, bohatersko stawiany nam z pozycji szańców wyższej moralności. Dopiero paraliżujący argument – a, głupi jesteś! rozstrzyga batalję na naszą korzyść.
Wreszcie Magik od Tekstyli, rodem z Łodzi, gdzie za młodych czasów brylował urodą i siłą przebicia. Wysoki, o kruczoczarnych włosach i zielonych oczach, był wtedy, jak i zresztą przez wiele lat później w Danii, przyczyną wielu nieprzespanych z tęsknoty i goryczy nocy niewinnych niewiast, które miały nieszczęście stanąć na jego drodze.
Mówi o sobie z fałszywą skromnością, że był gońcem wielu firmach tekstylnych, ale fakty mówią coś zgoła innego. Był bowiem cudotwórcą w realizowaniu najbardziej skomplikowanych kontraktów z Dalekim Wschodem, towarów dostarczanych kontenerami do Danii. Poszukiwany i tropiony przez headhunterów mógł wybierać i przebierać w doskonale honorowanych pozycjach.
Dziś nadal ma mało srebra w swojej czarnej plerezie, za to dużo złota na koncie. Niekontrolowany może łatwo wdać sie w skomplikowane wyjaśnienia gigantycznych przekrętów, jakich dopuściło się wielu prominentów duńskiego biznesu.
Gdy się go na chwilę spuści z oka, potrafi się zapędzić w detaliczne tłumaczenia metod gospodarczych nadużyć w spółdzielni produkcji dzianin dzierganych ”Jutrzenka” w Pile, w okresie rozliczeniowym 1964-65, przy pomocy ręcznie rysowanych schematycznych diagramów przebiegu tej defraudacji. Niebezpieczny typ.
Po stwierdzeniu niezbędnego quorum obecności przechodzimy do przystawki, in casu śledzi, fragmentarycznie dryfujących w różnych cieczach, a częściowo bezlitośnie nabitych na drewniany palik.
Czterech dorosłych uczestników biesiady dokonuje poważnej melioracji poziomu cieczy w butelce Rasputina, podczas gdy zdziecinniały Architekt wystawia swój organizm na zgubne
działanie cukru w konsumowanej przez siebie Coca Coli.
– Ależ to było wspaniałe, ten Bouillabaisse, wspominam z rozrzewnieniem przeżycie, jakim nas kilka miesięcy temu obdarowała wybranka Magika od Tekstyli. Patrzę na smutne pozostałości rybnej uwertuery, równie uważnie studiowane przez dwa koty. Obecność trzeciego, tłustego kota pozostaje niewyjaśniona w danym momencie.
– Nie przypominaj mi o tym, zasępia się Magik, szukając pociechy w resztkach klarownego Rasputina, Do dzisiaj to spłacam…
Rasputin zostaje zastąpiony przez Dwaputina, ale nadszarpnięty jedynie marginalnie, bo danie drugie, pieczony schab z majerankiem, wymaga raczej ekstraktu z sfermentowanych winogron. Tylko gospodarz, dla dodania sobie animuszu przed daleką wędrówką do kuchni ze zbrukanymi talerzami i sztućcami po przystawce, musi się wzmocnić dwoma lufami tego szlachetnego trunku.
Rozmowa w czasie dania głównego przybiera na intensywności i decybelach, ponieważ zgodnie ze statusami naszej asocjacji, wszyscy mówią na raz.
Menadżer, z wykalkulowną na chłodno premedytacją, wprowadza aktualnie dyskutowany w duńskim parlamencie temat repatryjacji do Danii wdów po zabitych lub zaginionych bojownikach ISIS, oraz ich rozlicznego potomstwa. On już wie, gdzie nas ukłuć… Najpierw wymachuje nam przed nosem czerwoną płachtą międzynarodowych konwencji ratyfikowanycgh przez Danię, a gdy my, te cztery rozjuszone buchaje, toczymy już z pysków pianę wściekłosci i frustracji wywołaną przez tych islamskich zdrajców i ich lewackich, duńskich popleczników w parlamencie, ten jeszcze wbija każdemu z nas banderillos w formie cytatów z konstytucji Królestwa Duńskiego jak i Konwencji o Bezpaństwowcach.
Oj, zbliża on się do momentu, gdy będziemy musieli użyc wobec niego ultymatywnego argumentu, zbliża… (patrz powyżej).
Na męskiej facjacie Redaktora pojawiaję się apoplektyczne wypieki wywołane dyskusją. Zdesperowany odkorkowuje kolejną butelkę Zinfandella, którą, nie bacząc na koszty, przytargał Magik od Tekstyli.
Architekt coraz bardziej natarczywie, zapewne wiedziony swoim wiecznym deficytem cukru, domaga się podania deseru, zresztą jego autorstwa. Są to naleśniki ze śmietaną, lodami i owocami leśnymi, podejrzewam, że zebranymi jego własnymi spracowanymi grabami.
Konsumujemy te wszytkim nam tak niezbędne dodatkowe kalorie, gdy pada pytanie o Grafika. Grafik, nasz polski przyjaciel, był kilkakrotnie obecny na obradach naszej loży, zresztą z pełnym towarzyskim sukcesem.
Zarówno on, jak i Architekt byli przez jakiś okres nauczycielami plakatu i rysunku odręcznego w Szkole Wzornictwa, lub, jeżeli wola, dizajnu. Architekt stwierdza, że nie ma z nim kontaktów, podobnie jak i nie miał ich, kiedy obaj tam pracowali, Wydawało mu się, że Grafik unikał kontaktu z nim w tym okresie, domniemając, ze było to dla Grafika niewygodne, by konwersować po polsku w obecności swoich studentów.
Tu ponosi mnie ta moja przeklęta potrzeba dramatycznych wizualizacji i rekonstrukcji…
Szybko wpycham pod oba policzki skręconą w kulki serwetkę, biorę na ręce śpiącego obok kota, z uniesionymi brwiami wypowiadam z lekkim przydechem i seplenieniem:
You never said to me: come to my home, have a cup coffee,
You wanted to be Danish, and I respected your choice,
And now, you want to be my friend, well, this I cannot do…
Architekt przyznaje, przyparty do ściany, że historia Vito Corleone (aka Witka Kornbluta) w rzeczywistości jest oparta na jego ukrywanym dotąd przed nami życiorysie.
Kiedy wstajemy już od stołu, na siedzeniu opuszczonym przez chwilę przez Magika krzesła pokazuje się ciało odkształconego na płask rudego kota, którego nieobecności w żaden sposób nie mogliśmy sobie wytłumaczyć.
A tak mi się dziś wyjątkowo wygodnie i ciepło siedziało – Magik jest równie zaskoczony znaleziskiem, jak reszta towarzystwa.
Intensywna akcja defibrylacji i sztucznego oddychania szybko doprowadza kota do stanu ponownej używalności.
Chwilę później opuszczamy gościnne progi Redaktora, pozostawiając go nieutulonego w żalu i w zmywaniu.
Jak dobrze mieć przyjaciela ze stabilnym wstrętem do alkoholu i dużym samochodem!
Za moment mkniemu do domu, a dotarcie do mojego adresu, na szczęście, nie wymaga zbyt dużego dla szofera objazdu. Jadący z tyłu samochód puszcza nam ostrzegawcze mrugnięcia długimi światłami.
– Fuck him, brzmi moja rozsądna rada z pasażerskiego fotela, gdzie probuję uciąć sobie zasłużoną, wysokopromilową drzemkę. Chwilę potem stoimy skąpani w niebieskim świetle i zablokowani przez cywilny policyjny radiowóz, nieprzychylny nam w realizacji naszej zaplanowanej marszruty.
Czemu masz wyłączone swiatła, a w dodatku nie reagujesz na nasze sygnały, pyta podirytowany policjant wsadzając głowę do środka kabiny. Pociąga podejrzliwie nosem,wyczuwając silne opary nieprzetrawionego alkoholu. Piłeś?!
To on!! zrzuca na mnie całą odpowiedzialność jako emitent oparów, mój nielojalny przyjaciel. Ja nie tykam alkoholu, zaklina się na wszystko, co ma święte, co najwyraźniej zostaje przyjęte za dobra monetę przez policjanta. Puszcza nas bezkarnie dalej, zdawalając się poważnym ostrzeżeniem.
Stanowczo strofuję szofera, żeby mnie już nie budził przed osiagnięciem mojej destynacji, co ten wkrótce osiąga, po raz kolejny czyniąc mnie swoim na wiele lat niewypłacalnym dłużnikem.
Wszystkiewpisy Krzysia TUTAJ
Kategorie: Uncategorized
Krzysiu Kochany, twoje artykuły/felietony to „plaster na serce” w tych wariackich czasach, po prostu sama radość. Musisz koniecznie wydać znowu książkę, właśnie z tymi felietonami i historyjkami i PISAC DALEJ!!! Calusy i gratulacje dla kreatywności. Podziękowania za chwile radości! O i to się nawet rymuje, tylko u mnie to „poeta, tylko głowa nie ta”. 😉😁Serdeczności!
Pisze Kristyna Horowiz Krakus
Po przeczytaniu tej relacji ze spotkania /biesiady, uśmiech mi się przyczepił i nie chce zniknąć.
Jak miło zaczynać dzień w tak dobrym nastroju!