Uncategorized

Jerzy Urban: życie na „nie”

Jerzy Urban wchodzi do hotelu Hayatt na uroczystość z okazji urodzin Wojciecha Jaruzelskiego. Warszawa, 6 lipca 2013. Fot. Jacek Marczewski / Agencja Wyborcza.pl

Pochodził z inteligenckiej, zasymilowanej rodziny żydowskiej, związanej ze środowiskiem robotniczym Łodzi. Urodził się jako syn Jana Urbana, dziennikarza, członka Polskiej Partii Socjalistycznej, współwłaściciela dziennika „Głos Poranny” oraz Marii z domu Brodacz

Do działania napędzało go wzbudzanie negatywnych emocji, manifestacyjny nihilizm. Żadnego z celów nie udało mu się osiągnąć, bo żadnego nie traktował serio.

Historycy bardzo lubią tłumaczyć historię za pomocą biografii intelektualnych. Oto bohater przeżył zauroczenie jedną ideą, potem następną, później jeszcze inną. Zaczytywał się w klasykach, potem się przeciwko nim buntował, by wreszcie pokazać się światu jako dojrzały kreator rzeczywistości. Taka biografia Jerzego Urbana nigdy nie powstanie – nie miałoby to sensu.

Prowokował. Był cyniczny, brutalny, wulgarny. Ośmieszał wszystko i wszystkich, siebie nie wyłączając. Lapidarnie określił to już współcześnie jeden z youtuberów: „Urbana nie można obrazić bardziej niż on obrazi siebie sam”. Nikt nie dojdzie tego, co myślał naprawdę sam o sobie. Ale i dla oceny jego publicznego znaczenia nie wydaje się to szczególnie istotne.

Podobnie jak mało ważne jest dziś to, że w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był niezłym dziennikarzem. Najbardziej bowiem zapamiętano sposób funkcjonowania, jaki wybrał. Dał się poznać jako człowiek resentymentu. Chciał, by tak go zapamiętano.

Oddany władzy

W latach 80. był porte-parole wojskowej dyktatury. W trakcie jednego z poważniejszych konfliktów pomiędzy legalną „Solidarnością” a rządem Jaruzelskiego, w sierpniu 1981 r. Jerzy Urban został rzecznikiem prasowym rządu PRL. Wcześniej przez lata związany z tygodnikiem „Polityka”, miał już dość pracy redakcyjnej. Dzięki protekcji swojego szefa i mentora Mieczysława Rakowskiego (ówczesnego wicepremiera), udało mu się objąć nową funkcję.

Czas był wyjątkowy: miażdżąca większość Polaków popierała „Solidarność”. To z nią utożsamiano nadzieje na godne życie, wyjście z zapaści gospodarczej i moralnej. Urban nie tylko nie wierzył w „Solidarność”. Bał się jej, uważał za niebezpieczną. Żywiołowy pęd do wolności wyśmiewał jako donkiszoterię.

Niedawny krytyczny dziennikarz stał się ustami władzy. Jesienią 1981 r. za wszystkie trudności – braki w sklepach, nieregularne dostawy prądu, chaos w kraju – obarczał „Solidarność”. 13 grudnia 1981 r. na ulice polskich miast wyjechały czołgi, a tysiące działaczy związku znalazły się w obozach internowania. Narracji rzecznika rządu nic jednak nie zmieniło.

W opowieści kreowanej przez Urbana winną kryzysu była „Solidarność”, po części też rząd amerykański i inne państwa Zachodu. Partia komunistyczna? To siła jednoznacznie patriotyczna. Służba Bezpieczeństwa? Najuczciwsi ludzie pod słońcem. Samo wprowadzenie stanu wojennego przyjął z entuzjazmem. W Wojciechu Jaruzelskim widział męża opatrznościowego i zdania nie zmienił do końca życia.

Oddanie generałowi uczyniło z Urbana jednego z ważniejszych ludzi reżimu. Współkreował propagandę, a brutalnymi wypowiedziami dodawał otuchy sobie samemu i najbliższemu kręgowi współpracowników. Brutalnie atakował Kościół, nie oszczędzał opozycyjnych intelektualistów. Aż po rok 1989 r. nikt z atakowanych nie mógł mu publicznie odpowiedzieć: media były kontrolowane przez komunistów. Odtrutką na Urbanowe kłamstwa były podziemna prasa czy Radio Wolna Europa. Ich zasięg nie mógł się jednak równać choćby z „Dziennikiem telewizyjnym”, oglądanym co wieczór przez miliony Polaków.

Przemyk i Popiełuszko

Kilka lat temu Cezary Łazarewicz opublikował wstrząsającą książkę na temat sprawy Grzegorza Przemyka. Opowieść o warszawskim maturzyście, skatowanym przez milicjantów w maju 1983 r., była w kraju znana. Nieznana była jednak rola, jaką w bezprzykładnych matactwach wokół tej sprawy odegrał Jerzy Urban.

Odpowiedzialni za śmierć Grzegorza milicjanci nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności – zamiast nich oskarżono niewinnych sanitariuszy. Represji bezpieki doświadczyli przyjaciele zmarłego i ich rodziny oraz jego ciężko chora matka. O wszystkich tych krokach Urban wiedział, wiele z nich przemyślnie zaproponował. Życie wielu ludzi zostało bezpowrotnie złamane.

Innym dramatycznym wydarzeniem wiążącym się z Urbanem jest morderstwo księdza Jerzego Popiełuszki. Nie ma dowodów na to, że był zaangażowany w jego planowanie. Nie ma natomiast wątpliwości, że odegrał kapitalną rolę w kreowaniu atmosfery nienawiści wokół kapelana robotników Huty Warszawa.

To prawda, że nie można mówić w tym wypadku o odpowiedzialności karnej. Jednocześnie: ewidentna jest odpowiedzialność moralna. Tym bardziej jeszcze, że z ust ówczesnego rzecznika rządu PRL nie padły nigdy żadne słowa skruchy.

Przeciwnie. Im bliżej było upadku PRL, tym bardziej Jerzy Urban przybierał pozę liberała, modernizatora, człowieka światłego. Sławetne, odbywające się co wtorek, konferencje prasowe pozwalały mu gościć w domach Polaków. Zdumiewająca była to przemiana!

Jeszcze niedawno „Solidarność” była płatną amerykańską agenturą. Tymczasem w końcu 1988 r. potrafił mówić o Lechu Wałęsie w samych superlatywach. Lider, formalnie wciąż jeszcze nielegalnego, związku okazywał się politykiem przewidującym i propaństwowym. Cóż z tego, że jego nazwiska nie można było wymieniać przez poprzednie siedem lat? Furda, nic to.

Salony i rynsztok

W czasie obrad okrągłego stołu, wiosną 1989 r., Urban ciążył już ekipie Jaruzelskiego. Odsunięto go na dalszy plan, miejsce rzecznika rządu zajął jego zastępca Zbysław Rykowski. Gdy jednak tworzono rząd Tadeusza Mazowieckiego – pierwszy od 1945 r. na czele którego miał stanąć niekomunistyczny premier – Urban na chwilę powrócił. W trakcie nieformalnych konsultacji Leszek Miller zażartował, że PZPR ma propozycję znakomitego, doświadczonego polityka, który mógłby objąć stanowisko rzecznika rządu – i wymienił jego nazwisko. Trudno wyobrazić sobie, by Mazowieckiego ten żart rozbawił.

Komunistów też już błazenady Urbana nie bawiły. Choć był fellow travelerem, przez cały PRL nie został członkiem PZPR. Zapragnął do niej wstąpić jesienią 1989 r., czym głównie rozzłościł ówczesnego I sekretarza, szykującego się, by składać już partię do trumny. Gdy w parę miesięcy później szyld PZPR zamieniono na SdRP, Urban został członkiem tej partii. Lecz choć bywał na salonach postkomunistycznej lewicy, dyskretnie dawano mu do zrozumienia, że jego czas minął, że jest obciążeniem.

On sam był jednak innego zdania. Tym bardziej że III RP stworzyła mu niezwykłą okazję. Szybko się wzbogacił: krociowe zyski zapewniły mu skandalizujące publikacje, na czele z „Alfabetem Urbana”. Brukowa stylistyka chwyciła. I oto do niedawna członek komunistycznego establishmentu założył pismo skrajnie antyestablishmentowe: tygodnik „Nie”. Jego pierwszy numer ukazał się w październiku 1990 r.

Przedstawiano je jako satyryczne, lewicowe czy antyklerykalne. Przede wszystkim jednak było pismem rynsztokowym. Z wolności słowa, jaka zapanowała w Polsce po upadku komunizmu, robiło jak najgorszy użytek. Schlebiało najniższym gustom, obniżało poziom dyskusji, na prawo i lewo rozdawało inwektywy. Głębszej myśli, pozytywnego pomysłu w działaniach redakcji nie było. Liczyło się to, by obrazić, ośmieszyć, zaszokować.

W lutym 1997 r., w redakcyjnym wstępniaku, „Więź” tak pisała o tygodniku „Nie”: „zdołali (…) opluć wszystkich, którzy ośmielają się mieć poglądy inne niż Jerzy Urban, a zwłaszcza pozwalają sobie poważnie traktować rzeczy tak godne pogardy jak religia, życie ludzkie, demokracja, suwerenność państwa polskiego i jego bezpieczeństwo”.

Nie bez poważnych wątpliwości, dużą część numeru poświęcono wówczas temu pismu, a publikacji towarzyszył apel do Rady Etyki Mediów o wydanie oświadczenia, że działania zespołu redakcyjnego tygodnika „Nie” są sprzeczne z etycznymi zasadami pracy dziennikarskiej i nie mają z tym zawodem nic wspólnego.

Sposób oddziaływania „Nie” na Polaków redaktorzy „Więzi” oceniali jako jednoznacznie demoralizujący. Wszechstronne psucie debaty publicznej zakrawało wprost na hobby Urbanowej redakcji. Gorzko wybrzmiewała też inna konstatacja: „fenomen «Nie» jest zjawiskiem specyficznie polskim, świadczącym o poważnej chorobie naszego społeczeństwa, której przyczyn należy szukać w dziedzictwie totalitaryzmu, we frustracji i zagubieniu wielu ludzi po jego upadku, ale także w kompromitacji solidarnościowych ideałów i autorytetów”.

Pasja i przewrotność

Minęły lata, a z nimi zmalało znaczenie opisanego przez Mirosławę Grabowską „podziału postkomunistycznego”. Tygodnik „Nie” stracił na popularności, ale i jego naczelny przestał być postacią kojarzoną ze swoją przeszłością.

Z perspektywy czasu może szokować wizerunek, jaki udało się zbudować Urbanowi. Dla wielu reprezentantów młodego pokolenia jawił się jako złośliwiec, dziwak, skandalista. Funkcjonariusz brutalnej dyktatury? A skądże! Popularny youtuber – to i owszem.

Niejeden historyk dostrzegał walory Urbana. Intelekt, przenikliwość czy dar przewidywania przypisywał mu choćby Paweł Kowal. Ale mimo wszystko biografii intelektualnej Urbana się nie doczekamy. W jego publicznym funkcjonowaniu trudno bowiem byłoby odnaleźć trwałe wartości, uniwersalne sprawy, o które gotów byłby walczyć. Owszem, bywał człowiekiem pełnym pasji. Niestety, jak zły duch, zawsze towarzyszyła jej przewrotność.

Trudno przy tym pozbyć się wrażenia, że w publicznym funkcjonowaniu Urbanowi niczego trwałego nie udało się osiągnąć. Ale i nie bez przyczyny. Do działania napędzało go bycie na kontrze, wzbudzanie negatywnych emocji, manifestacyjny nihilizm. Żadna z tych postaw nie jest twórcza. Żadnego z celów nie udało mu się osiągnąć, bo żadnego nie traktował serio.

Przeminął PRL, przeminęła postkomunistyczna lewica. Jeżeli pamięć o Urbanie nie przeminie, to tylko z uwagi na jego niegodziwości.

 Michał Przeperski 

Jerzy Urban: życie na „nie”

Kategorie: Uncategorized

2 odpowiedzi »

  1. Dzien dobry Panstwu.
    Inne zdanie miał były prezydent Kwaśniewski który wybrał się na pogrzeb Urbana i wygłosił pochwalną mowę .

  2. W lutym 1997 r., w redakcyjnym wstępniaku, „Więź” tak pisała o tygodniku „Nie”: „zdołali (…) opluć wszystkich, którzy ośmielają się mieć poglądy inne niż Jerzy Urban – powiedziałbym,że w dzisiejszych czasach ten akapit brzmi bardzo dziwnie.
    Słuchając dzisiaj prawdziwych patriotów wzmożonych religijnie dochodzę do wniosku,że wolę Urbana.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.