Zenon Rogala
Basię kochałem niezmiennie. Od kiedy pamiętam, zawsze była Basia, niepokój i ja. Nic więc dziwnego, że w czasie mojej niespodziewanej wizyty u niej, chętnie przystałem na propozycje odwiedzenia w szpitalu jej koleżanki z pracy. Była to kolejna szansa na nietypowe spędzanie czasu u jej boku. Nawet się nie zżymałem, kiedy okazało się, że szpital położony jest za miastem, na wyłącznie autobusowej trasie, w jakimś zaszyfrowanym miejscu, prawie niedostępnym dla samochodu osobowego.
– Byłam u niej tyle razy, ale zawsze jechałam autobusem, więc nie pomogę ci w znalezieniu drogi – Basia była trochę zmartwiona.
Zmrok zapadł tego popołudnia nagle, w dodatku wszyscy przechodnie, którzy mogliby wskazać nam drogę do szpitala, dawno już siedzieli w swoich domach przy herbacie, a ci nieliczni, przemykający ukradkiem, nawet nie reagowali na nasze zapytania.
– Z Mariką najczęściej chodziłam do teatru i szczerze mówiąc bardzo mi brakuje tych wieczorów spędzanych z nią na każdej premierze naszego miejskiego teatru, – Basia, jak o wszystkich swoich znajomych, również o Marice wypowiadała się życzliwością.
– Ona ma taki wyczulony smak do teatru. Sama kiedyś chciała być aktorką i wiele razy zdawała do szkoły teatralnej i mimo corocznych osobistych porażek, jej miłość do teatru widzianego ze sceny, zamieniła się w miłość do teatru widzianego z widowni. Ona ma po prostu ten rzadki dar widzenia i mówienia prawdy, teraz nawet jest zadowolona, że siedząc na widowni widzi więcej i głębiej – taką charakterystykę swojej chorej przyjaciółki usłyszałem w drodze do szpitala.
Nie wiem czy spała, ale oczy miała zamknięte jakby spała. Dopiero na nasz widok, wchodząca z korytarza pielęgniarka uświadomiła nam, że Marika cały dzień odpoczywa i pospiesznie zabrała z szafki nietknięty talerz z zimną zupą, i drugi talerz z czymś, co polane szarym sosem, zastygło obok bladej, utartej marchewki. Na zwolnione miejsce natychmiast położyła talerz z centymetrem sześciennym masła i plasterkiem pasztetu, obok dwóch cienkich kromek chleba.
– Coś nie mamy apetytu i to już któryś dzień… – pielęgniarka nawet nie zażenowana, zabrała dowody rzeczowe, świadczące o braku opieki szpitalnej.
Zanim otworzyła oczy, Basia już poprawiła jej poduszkę, wyjęła z szufladki szpitalnego stolika przyniesionego wczoraj banana.
– Pani Marysiu – zacząłem delikatnie – jestem kolegą szkolnym Basi i na wiadomość, że pani jest tutaj w szpitalu, postanowiłem przyjechać i zabrać panią do teatru na premierę. Jutro jest premiera „ Wiele hałasu o nic”, o przepraszam nie zabrać panią, tylko panią zaprosić. Mamy z Basią trzy bilety w szóstym rzędzie na jutrzejszą premierę. Pani będzie siedzieć między nami. Musimy umówić się na jutro, bo znów przyjedziemy, żeby panią zawieźć do teatru. Proszę zjeść obiad i być gotową na siedemnastą. Potem pani tu wróci, odwieziemy panią. Ta premiera nie może się odbyć bez pani.
Oczy miała zamglone, nie wiadomo czy z radości, czy z przekonania, że ten plan nie może się udać.
– Pani Marysiu, musi pani mieć na jutro dużo siły, dlatego proponuję, żeby pani coś dzisiaj zjadła, bo jutro będzie wysiłek nie lada – tylko przeczyła głową, ale jakoś tak niezbyt przekonywająco,
– Więc może… jednak…tylko odrobinkę… – namawiałem niezbyt natarczywie.
Na końcu łyżeczki umieściłem odrobinę utartego banana. Ostrożnie podsunąłem do ust chorej. I stał się cud. Marika delikatnie zlizała z łyżeczki maleńką porcję.
– Brawo, a teraz jeszcze raz… nastawałem.
Odruchowo uniosła rękę na znak, że musi odpocząć po tym obżarstwie. Wyczułem że to jej ostateczna decyzja.
– Dość tego wylegiwania, najwyższa pora zrobić próbę wyjścia z łóżka – niby żartem, niby na serio, kontynuowałem wersję z wyjściem na premierę.
Basia delikatnie uniosła kołdrę z nóg chorej i wtedy zrozumiałem wszystko. Tam gdzie spodziewałem się zobaczyć normalne damskie nogi, leżały dwie olbrzymie, rozdęte, pełne fioletowych plam kończyny.
Może zobaczyła moją reakcję, może właściwie oceniła swoje szanse w tej niepoważnej od początku propozycji, ale nagle usłyszałem :
– Dam radę – oczy jej zajaśniały.
– Na pewno dam radę…– dokończyła – koniecznie chcę to zobaczyć…
– Dobrze, porozmawiam z lekarzem, bo takie sprawy trzeba uzgadniać, – wyszedłem na korytarz.
– Proszę pana, pani Maria jest śmiertelnie chora, gdyby nie fakt, że nie ma rodziny, dawno wypisalibyśmy ją do domu – siedział za biurkiem, a okulary podniesione powyżej czoła na środek jego łysej czaszki, spoglądały w górę.
– Ona, proszę pana, umiera i fakt, że dziś jeszcze żyje, wcale tego umierania nie przerwie, to taki swoisty antrakt w tym dramacie…
Wracaliśmy w milczeniu. Basia płakała. Głośno. Po chwili powiedziała :
– Nie pójdę na tę premierę. To najsmutniejsza komedia Szekspira. Nikt w niej nie umiera, a cała intryga kończy się happy endem. Bez Mariki, nie pójdę.
Wszystkie wpisy Zenka
TUTAJ
Kategorie: Opowiadania