
Poniższe obserwacje nie pochodzą z żadnej podróży.
Są to raczej obserwacje innych podróżników, mianowicie Polaków w Danii, których przybyło tu niemało w przeciągu ostatnich może 15 lat.
Członkowstwo Polski w Unii Europejskiej,
z tymi uprawnieniami jakie to Polakom dało, sprawiło, że wielu z nich odkryło fakt, że Dania i Polska są bardzo blisko położonymi, prawie sąsiadującymi krajami. Jak i to, że Dania może mieć im wiele do zaoferowania…
Królestwo Danii, do mniej więcej końca lat 60 tych było w zasadzie społeczeństwem monolitycznym. Wtedy zaczęli napływać pierwsi robotnicy cudzoziemscy, głównie z Turcji, od których napływ ludzi z kresu kultury islamu się rozpoczął. Przez lata liczba ich rosła, poprzez łączenie rodzin, azyl dla uciekinierów politycznych, czy poprostu ludzi szukających lepszych warunków życiowych w bogatej i spokojnej Danii.
Byłoby naiwnością twierdzić, że ta, z pewnoscią zróżnicowana grupa etniczna, licząca już trzecie pokolenie tu urodzonych potomków imigrantów, została bezproblematycznie wchłonięta przez duńskie społeczenstwo. Daleko nie.
Śmiem twierdzić, że Duńczycy to naród tolerancyjny. Rasizm w ogromnej większości nie jest tu obiegową walutą polityczną.
Są jednak coraz wyraźniejsze żądania i oczekiwania społeczeństwa, skierowane do polityków, że jakiś stopień regulacji napływu ludności z krajów kulturowo i religijnie bardzo odległych – powiedzmy bez ogródek – muzułmańskich, będzie wprowadzony. Mimo protestów przecie takim obostrzeniom z kręgów politycznie poprawnych akademików, a także innych humanistów i artystów o szczerozłotych sercach z dostępem do mediów, którzy nadal hołdują religii multikulti.
Gdy zaczęła się zatem ta nowa fala imigracji, w ramach europejskiej integracji, można było się obawiać, że będzie miała ona trochę niefortunny timing, ze względu na ogólne zmęczenie Dunczyków etnicznymi zmianami w ich kraju.
Tak się jednak nie stało. Wręcz przeciwnie. Polacy wypełnili w Danii pewną niszę, a ze swoją pracowitością i zaradnością stworzyli, że generalnie ich obecnść jest postrzegana jako korzystna dla duńskiej gospodarki.
Polacy uplasowali się głównie w dwóch niszach. Mężczyźni – w budowlance, kobiety – w hotelarstwie, sprzątaniu itp. Tu kreślę obraz sytuacji bardzo grubym pędzlem. Oczywiście, że zdarzają się i lekarze i informatycy, myślę jednak, że ludzie z akademickim wykształceniem najczęściej wybierali inne kraje emigracyjne/pracy okresowej niż Dania. Spotkałem natomiast sporo młodych ludzi, wykonujących tu wyżej wspomniane typy prac (budowlanka, usługi) mając pół-wyższe wykształcenie typu hotelarstwo albo turystyka.
Moja znajomość i kontakt z Polakami z tej fali spowodowana jest tym, że od wielu lat pracuję jako tłumacz polsko – duński. Moje zawodowo dość burzliwe życie dało mi pewne podstawy znajomości wielu obszarów językowych, i to zarówno po polsku jak i duńsku.
Krótko mówiąc byłem raczej przygotowany, by pracować jako tłumacz. Szybko zdałem egzamin ma tłumacza medyczno – socjalnego, a później i policyjno – sądowego. Ciekawe to zajęcie, może bardziej ciekawe niż dobrze płatne. Zadania, które zleca mi biuro tłumaczy przynosi honorarium okrojone przez jego działkę. Lepiej jest natomiast, gdy kontrakt pochodzi bezpośrednio z sądu lub policji, w szególności, gdy potrzeba tłumacza powstaje po godz. 17-tej, co podwaja stawkę.
Świadom ryzyka, że zostanę obrzucony zarzutami o powielanie niestosownych kliszy, stwierdzę, że ostra potrzeba tłumacza po 17-tej zawiera prawie zawsze w sobie element alkoholu lub narkotyków. Czasami też klient, który potrzebuje asysty polskiego tłumacza – to drobny złodziejaszek ze sklepu, nieraz bezdomny.
W Kopenhadze, zwłaszcza w okresie letnim, jest trochę polskojęzycznych kloszardów, którzy potrafią utrzymać się ze zbierania puszek i butelek, Niekiedy, przyciśnięci potrzebą, zachachmęcą parę piw w supermarkecie, Najczęściej wychodzą na wolność jeszcze tego samego wieczoru. Przesłuchanie ich wymaga jednak udziału tłumacza, z reguły przez telefon.
Druga kategoria z potrzebą tłumacza na cito, to nasi rodacy za kierownicą w stanie “wskazującym”.
Ci promilowi kierowcy z reguły mają zarekwirowane swoje samochody, jako zabezpieczenie na poczet przyszłej kary, co często stawia ich w nieciekawej sytuacji. Kiedy koncentracja alkoholu we krwi przekracza 2 promille, samochód bedzie zarekwirowany w sposób trwały, a pojazd zostanie zlicytowany na korzyść skarbu państwa,
Dramatyczne sytuacje powstają także, gdy młodzi mężczyźni (jeszcze nie spotkałem kobiety w tej roli), jadą ze śladami amfetaminy lun haszu , i to nierkoniecznie skonsumowanych tego samego dnia. Ślady po psychotrpowych substancjach pozostają dość długo we krwi.
Rekordzistką pierwszej kategorii przestepców była pewna pani, wracająca w stanie uzasadnionego wzburzenia z rodzinnego ślubu, gdzie jej były małżonek ostro ją czymś poirytował. Aby osiagnąć jakiś stopień ukojenia zszarganych nerwów, pociagała z butelki z gorzałką, za kierownicą auta przez cała drogę z Polski, przez Niemcy, aż do duńskiej granicy, gdzie alkoholometr przy kontroli zatrzymał się na 3 promilach w wydychanym powietrzu. Myślę że tym razemnie skończyło się na 60 godzinach prac społecznych, odebraniu prawa jazdy, oraz grzywnie wysokości miesięcznej pensji netto, co duńskie sądy w takich sprawach standartowo ferują.
Ciekawy jest fakt, że nawet profesjonalni kierowcy ciężkich transportów drogowych potrafią ulec przemożnej potrzebie wody ognistej w organiźmie. Przykładem takiej słabostki był pewien zawodowy kierowca, zatrudniony w duńskiej firmie spedycyjnej, który pod koniec długiego dnia pracy, gdzie przemierzył swoją ciężarówką kilkaset kilometrów, nie doczekał się powrotu do domu, aby odpowiednio wyregulować poziom krwi w alkoholu. W pewnym momencie sięgnął po butelkę “wody z prądem”. Spowodował wypadek, a w sądzie przyjął taktykę, w którą naiwnie wierzą chyba niektórzy Polacy, bo słyszałem tę koncepcję obrony już wcześniej.
Twierdził on mianowicie, że po spowodowaniu wypadku, czekając na policję, napił się alkoholu, by choć trochę uśmierzyć rozdygotane nieszczęśliwym epizodem nerwy.
Opróżnioną butelkę wyrzucił rzekomo obok swojego pojazdu. Policji, mimo użycia psów tropiących, nie udało się znaleźć tego porzuconego opakowania.
Tu śpieszę z wyjaśnieniem, że butelki po wódce nie mają zastawu, także prawdopodobieństwo polskiego zbieracza na tym odcinku autostrady było akurat nieznaczne…
Tak jak Polacy ciężko pracują przez 5 albo i 6 dni w tygodniu, będąc “na delegacji”, nawet po 10 godzin dziennie, tak równie intensywnie rekreują się w weekendy.
Sam byłem świadkiem głębokiego zatroskania, jakie pojawiła sie na obliczu pewnego spawacza, który zapytał kolegę o stan zaopatrzenia na zbliżający się mecz piłki nożnej, który planowali tego wieczoru ogladąć w telewizji w ich wspólnym zakaterowaniu.
Pół litra plus zgrzewka piwa na głowę była ewidentnie bliska alarmująco niskich stanów aprowizacji.
Często też nagromadzone w przeciągu tygodnia wspólnej pracy na budowie wzajemne frustracje, znadują swoje ujście po wspólnej libacjii poprzez fizyczne rozrachunki.
Pacjent oddziału psychiatri sądowej, doprowadzony tu z trudem przez 4 dwumetrowych duńskich policjantów, zapytany przez psychiatrę, co zrobił bezpośrednio po smiercionośnym pchnięciu nożem swego współpracownika i współlokatora, wzruszył ramionami, na tyle ile mu krępujące na to pasy zezwalały, i z rozbrająca szczerością zeznał, że dalej sluchał diskopolo.
Kobieta, która dźgnęła swego konkubenta nożem z podobnym efektem, zaoszczędziła sobie trochę czasu odsiadki, probując reanimować go, w oczekiwaniu na ambulans. Tu tylko denat miał standartowy poziom alkoholu we krwi.
Natomiast młody człowiek, który w haszyszowym zamgleniu udusił swoją kochankę, w ogóle nie pamiętał detali tego wydarzenia. Ani już zupełnie nie przyczyn, dla których pozbawił ją życia.
Już bardziej konsekwentny z swoim nonkonformistycznym odrzuceniu norm współżycia społecznego był młody kulturysta, który ostro poszedł na anaboliczne skróty, wraz z regularnym paleniem haszu, co wywołało u niego pełen psychotyczny odlot.
Po okresie terroryzowania własnej rodziny, zrealizował swoje pogróżki w stosunku do sąsiadki, przebijając jej podbrzusze nożem kuchennym. Ta cudem przeżyła, a aresztowanie mięśniaka nie było proste. Pierwszy policjant, jak zeznał w sądzie, wylądował na “d..ie i łokciach,” drugi był blisko tego, i musiał oddać strzał ostrzegawczy ze służbowego pistoletu. Potem obaj z trudem spacyfikowali nożownika. Pół tamtej miejscowości było zablokowane przez wozy policyjne, ambulanse, a w końcu i helikopter, którym trzeba było przetransportować ofiarę napadu.
Oskarżony w czasie rozprawy konsekwetnie okazywał totalny brak zainteresowania sprawą, znudzenie i pełną indolencję. W półleżącej pozycji wpatrywał się w sufit, albo komentował wygląd sędziny, którą z grymasem obrzydzenia i z wywalonym jęzorem, głośno opisywał jako “maciorę”, wymownie imitując rękoma (w stopniu dozwolonym przez kajdanki), niedoskonałości jej kształtów. Pytany przez sędzinę o znaczenie tych polskich komenetarzy , zadawalałem się generycznym opisem wulagraności z ust podsądnego. Ten ostatni często lądował w ”bunkrze”, w lokalu bez okna, tylko z głosową transmisją z trwającego nadal procesu, a tam wykazywał jeszcze mniejsze zaangażowanie w przebiegu procesu.
Myślę, że wolno mi opisać wszystkie te detale, ponieważ sprawy te były na otwartych sprawach sądowych, z obecnością reporterów prasowych i opisywane w mediach, nie łamię przeto mojego obowiązku zachowania tajemnicy tłumacza.
Podkreślę jeszcze raz, że tak poważne zbrodnie dalekie są od typowości dla Polaków na ławach oskarżonych przed duńskich sądami.
Znacznie bardziej, te na początku opisane kazusy.
Kiedy taki delikwent po nocy spędzonej w areszcie, podczas gdy jego wątroba nadal prowadzi bohaterską walkę z wczorajszymi 2,5 promilami alkoholu, a on sam, bez dostępu do szczoteczki do zębów, stanie przed majestatem prawa, by ten zadecydował o jego ewentualnym pozostaniu w areszcie zapobiegawczym – wówczas praca tłumacza staje się wyzwaniem. Oddech podsądnego poprostu wywołuje na kilka sekund całkowity blackout u tłumacza…
Wiem, bo gdy tylko przetłumaczę standartowe pouczenie sędziego, że podsądny nie ma obowiązku składania zeznań, ( choć ma ku temu prawo), ten z reguly zwraca się do mnie z pytaniem:
– A co pan sądzi, powinienem wybrać?
Drobne qui pro quo roli tłumacza z adwokatem…
Inna grupa, z innymi wyzwaniami, są ci Polacy, którzy wybierają bardziej permanentny pobyt w Danii, osiadając tu z rodzinami.
Zauważyłem, że wśród młodych małżeństw z dziećmi, kobiety z reguły znacznie lepiej sprawdzają sie w nowej, życiowej sytuacji. Szybciej się uczą języka, kulturalnych kodów nowego społeczeństwa, są też ambitniejsze w osiąganiu wyższych pozycji na rynku pracy. Mężczyźni natomiast ostro harują na budowach, przy strzyżeniu trawników i żywopłotów, albo gniotą od 3 rano dzieżę u piekarza, często w polskich ekipach, z minimalnym postępem językowym.
Jeżeli, nie daj Boże, stracą pracę, albo zaczną wieczorami pociągać „z gwinta”, szybko powstanie poważny dysonans w rodzinie. Po rozwodzie lub separacji, młoda Polka szybko organizuje się na nowo, nierzadko wchodzi w związek z innym, czasami duńskim partnerem, a osamotnionemu na życiowym peronie looserowi nie pozostaje nic innego, jak szykany i stalking eks-małżonki. I wtedy się spotykamy, on, ona i ja, jako sądowy tłumacz, gdzie w zasadzie potrzebę moich usług ma tylko on.
W Danii zwyczajowo mówi się do wszystkich na ty, co to też praktykuję w relacji do moich polskich klientów.
Ci jednak, porażeni dystyngowaną elegancją i zaawansowanym wiekiem ich tłumacza, z reguły pozostają przy formalnym tytułowaniu.
Standartowe pytanie na początek jakie otrzymuje jest:
– A pan od dawna w Danii?
– Ponad pięćdziesiąt lat,
Typowa reakcja klienta, to wpół opadnięta dolna szczęka, uniesione brwi, lekki wytrzesz i ręce załamane w niemym geście wpółczucia. I te niewypowiedziane: No, ten to się nacierpiał w życiu…
Myślami wracam do mojego debiutu imigranta, tego z przed 50-ciu paru lat,
Miałem trzy – cztery miesiące na opanowanie w stopniu koniecznym do rozpoczęcia studiów, duńskiego i angielskiego, bom przybył do Danii tylko z rudymentarną znajomością niepopularnego tu francuskiego.
Eh, miał człowiek wtedy pamięć, ho, ho…
Wystarczyło napisać kolumnę słówek po lewej stronie po polsku, po prawej po duńsku na całą długość arkusza A4, przeskanować ją wzrokiem dwa razy, i już wszystko było na mentalnym hard dysku, panie…
A kiedy parę lat temu zastosowałem podobną metodę, by wzbogacić mój włoski przed wyjazdem na Sardynię, to nawet nie pamiętałem, gdzie kartkę ze słówkami polożyłem!
W każdym razie, nie mogę opnować zgryźliwego uśmieszku, gdy klient tłumaczy mi swoją potrzebę tłumacza w sądzie, ponieważ w Danii dopiero mieszka 6 lat…
Zauważyłem, że zwłaszcza kobiety w średnim wieku, które po przyjeżdzie do Danii rzucają się w wir niezwykle sumiennie wykonywanej pracy, łatwo mogą wylądować w ślepej uliczce. Codziennie wykonywana fizyczna praca, typowo przy sprzątaniu, prowadzi do zużycia powiedzmy nadgarstków albo kolan, po iluś latach, uniemożliwiając im dalszą karierę. Z ograniczoną fizyczną wydolnością, jak i prawie zupełnym brakiem znajomości języka, tracą swoją atrakcyjność na rynku pracy, a wspomniany brak znajomości języka odcina je od podniesienia swoich kwalifikacji. A do emerytury, która zresztą po ich relatywnie krótkim pobycie w Danii i tak będzie skromna, wciąż wiele lat…
Tak jak kobiety powoli zużywają się w codziennej ciężkiej pracy, tak nasi męscy rodacy, tracą nierzadko zdrowie, brawurowo i błyskawicznie.
Zwłaszcza w pierwszym okresie polskiego napływu, polskie złote rączki potrafiły wprowadzić w stan osłupienia lokalnych inspektorów pracy, swoją ułańską determinacją z pod Samossiery, praktykowaną na różnych budowach.
Bo czy ktoś np. widział kiedykolwiek duńskiego blacharza stojącego na zewnątrz budynku na wysuniętej o pół metra płycie paździerzowej, przytwierdzonej w przeciwnym końcu dwoma zaciskami do parapetu otwartego okna na 4 piętrze, wykonującego reperację rynny? A ile zaskakujących lotów wykonały wirujące tarcze szlifierek z notorycznie odkręcanymi osłonami ochronnymi i bocznym uchwytem, („panie, toć to nie idzie dojść innaczej pod te rure!”).
Żartobliwy ton jest tu nie na miejscu, bo byłem obecny jako tłumacz przy przypadkach jak tragiczna amputacja obu nóg przez padające drzewo, albo przypadek całkowitego paraliżu od szyi w dół, wskutek spadnięcia przez świetlik w dachu na betonową posadzkę hali.
Dzieci też potrafią mieć kłopoty z nowym językiem. Kiedy są we wczesnym wieku przedszkolnym, przybywając do nowego kraju, przeżywają nagle, że nikt ich nie rozumie, Potrafia się wówczas na długo zamknąć w takim kokonie obcości, odmawując wogóle używania języka, albo reagując fizyczną agresją.
Są też, oczywiście też dzieci, które bez trudu przechodzą adaptację językową.
Mistrzem lingwistycznego dopasowania był dziewięcioletni chłopiec, owoc miłości pewnej Polki i Chińczyka, który z mamą mowił po polsku, z tatą po mandarin-chińsku, gdy obydwoje rodzice byli obecni – biegle po angielsku, aby w szkole brylować duńszczyzną, nijak nie odbiegająca od języka jego duńskich kolegów i koleżanek.
Młodzież, która przybywa do Danii po, iluś latach polskiej szkoły podstawowej często góruja nad swoimi duńskimi rowieśnikami w przedmiotach ścisłych, najwyraźniej nauczanych na wyższym poziomie w Polsce niż w Danii. Tak w ogóle to polska szkoła podstawowa ma generalnie lepsze notowania niż duńska, w systemie międzynarodowych testów Pisa.
Wyzwaniem dla polskich dzieci, jak mi się wydaje, jest utrzymanie motywacji w warunkach znacznie łagodniejszego reżymu nauczania duńskiej szkoły powszechnej.
Długo nie stawia się tu ocen, nie zadaje lekcji do domu, ale w końcowej 9 klasie, nagle następuje selekcja na przyszłych licealistów i perspektywicznie ludzi z akademickim wykształceniem, jak i całą resztę (która, nota bene, może wybrać np. dobrze płatne i poszukiwane zawody jak np. elektryk albo cieśla).
I tu ci polscy rodzice, którzy dotąd nie do końca brali sobie do serca, że szkolne postępy ich latorośli nie całkiem są zadawalające, nagle protestują przed tą dyskwalifikacją, która obraca w perzynę ich plany wykierowania Kamilka na pozycję ordynatora wydziału neurochirurgi w Rigshospitalet.
Cóż, każde życie ma swoje rozczarownia, a te na emigracji szczególnie…
W sumie jednak trzeba chyba stwierdzić, ze nasi rodacy przyjmują się zupełnie nieźle na duńskiej glebie, i ten, jak na początku planowany paroletni pobyt z rodziną, zaczyna być coraz bardziej przedłużany, w takt, jak dzieci wrastają w swoje klasy, kluby sportowe, osiedlowe przyjaźnie itp., a domowe lingo przy rodzinnym obiedzie coraz bardziej obrasta w duńskie słówa w tej już nie-perfekcyjnym polskim młodej generacji.
Kategorie: Uncategorized
Krzysztof masz ciekawa prace i fajnie ja opisujesz. Dobrze się czyta, choć w sumie smutne to historie.. Wiec może by cos o polskich sukcesach następnym razem ? Wierze ze takowe tez się zdarzaja, choc może rzadziej i mniej barwne do opisania 😁
Pozdrawiam Noworocznie !
https://gp24.pl/bytow-zaprosil-ksiezna-kaszub-malgorzate-ii-krolowa-danii/ar/4382775
Tego to nie wiedzialem, ze Margareta jest ksiezna Kaszub. moze wezmie przynajmniej tych swoich poddanych mieszkajacych w Danii, pod swoja laskawa krolewska opieke