.
Marian Marzynski
Dlaczego na początku bratobójczego dwudziestego wieku, dano mi imię Nadieżdy — nadziei? Słyszę teraz od przyjaciół i znajomych tylko jedno: żebym porzuciła nadzieję na pracę, na to, że ktoś przeczyta mój list, ukłoni się przy spotkaniu, poda mi rękę. A przecież nie można żyć bez nadziei…
pisze Nadieżda Mandelsztam o wspólnym życiu i śmierci jej męża — mistrza rosyjskiej poezji, we wspomnieniach, z których czerpię materiał do mojego monodramu.
Latem, 1936 roku udało nam się pojechać na letnisko. Achmatowa zarobiła jakieś pieniądze, trochę dostała od Pasternaka, resztę dołożył mój brat i mieliśmy w ręku sumę na letniskowe życie. Wybraliśmy Zagońsk, miasteczko na Donem, słynące kiedyś ze swego klasztoru. Mieszkaliśmy tam przez sześć tygodni, ciesząc się z życia i o niczym nie myśląc — póki radio nie doniosło nam o nowej fali terroru. Spiker powiedział, że zabójcy sekretarza partii w Leningradzie, Kirowa, zostali wykryci i trwają przygotowania do procesów.

Wysłuchawszy komunikatu wyszliśmy w milczeniu na drogę klasztorną. Nie mieliśmy o czym mówić — wszystko było jasne. Poprzedniego dnia padało. Osia pokazał mi laską ślady końskich kopyt wypełnione wodą. „Jak pamięć”, powiedział. Utrwalony w pamięci potężny glos spikera radiowego skłonił Mandelsztama do napisania wiersza, w którym te ślady stały się „naparstkami spod końskich kopyt”. Ten bez pamięci zakochany w życiu człowiek czerpał siły ze wszystkiego, co innych, zwłaszcza mnie, mogło doprowadzić do rozpaczy; na przykład z jesiennej pluchy czy chłodu. Miał wrażenie, że kiedyś należało do niego wszystko — południe, podróże, pociągi i parowce — toteż dla swego zesłańczego przypisania do woroneskiej ziemi, używał tylko jednego słowa: „odebrali…” Wróciliśmy do Woroneża i okazało się, że wszystkie drzwi są przed nami zamknięte. Nikt nas nie poznawał, nikt z nami nie rozmawiał. Szukaliśmy ratunku.
Mieliśmy dwa plany — jeden należał do mnie, drugi do Osi. Łączyło je to, że oba były nierealne. Mój plan nazywał się „krowa” W naszym kraju, gdzie znacjonalizowano wszystkie źródła dochodu, istnieją dwie furtki do sektora prywatnego: żebractwo i krowa. Żebrakami już byliśmy; okazało się to nie do zniesienia. Żebraków wszyscy unikali, zwłaszcza że własne pieniądze były również jałmużną — od państwa. Poza tym byliśmy „zadżumieni”, ludzie się nas bali. Nam samym też się wydawało, że nosimy w sobie zarazę. Moim marzeniem było przykucnąć w kąciku i nikogo nie widzieć.
Krowa mogła wyżywić rodzinę. Miliony rodzin gnieździły się w maleńkich domkach ze skrawkami ziemi, dającymi kartofle, ogórki, buraki, marchew — i z krową. Część mleka sprzedawano na zakup siana, reszta zostawała dla siebie. Posiadanie krów było raz dozwolone, to znów zabraniane. Państwo nie wiedziało co z tym robić: jeśli dać ludziom siano dla krów, to się rozpuszczą i będą mniej pracować w kołchozach, jeśli zabrać im krowy, to pomrą z głodu. Przychodziły do nas kobiety proponując koślawe chatynki po jakichś oschłych z głodu babuniach, z dziurawymi dachami i działkami otoczonymi chwiejącymi się płotami, a my mogliśmy się tylko oblizywać: nie stać nas było na to. Może w krajach kapitalistycznych znaleźliby się ludzie, którzy uciułaliby pieniądze na chłopską chatę z krową. dla zesłanego poety,
Osia odnosił się do krowiego planu powściągliwie; pieniędzy nie było, ale również sama myśl mu się nie podobała. Miał jeszcze w sobie złudzenie, że można kogo pokonać, przekonując przy pomocy wierszy. Była to pozostałość z młodych lat; powiedział mi kiedyś, że dopóki pisze wiersze, nikt nie może mu niczego odmówić. Transponowanie tamtych lat do Moskwy 1936 roku, było jednak bezsensowne. Ta Moskwa miała w głębokiej pogardzie wszystkie wartości, a zwłaszcza wiersze. Nie wierzyła nikomu i w nic. Żyła hasłem „ratuj się kto może”. Ale aktywność Mandelsztama nie dawała mu wytchnienia aż do śmierci.
Gdy kończyło się nasze trzyletnie zesłanie, poszliśmy do woroneskiego NKWD, przez które należało prowadzić wszelkie pertraktacje z państwem. Wszystkich nas — ludzkiej drobnicy, wziętej przez państwo na muszkę, było tym razem niewielu; dziesięciu czy piętnastu zaślepionych i obdartych inteligentów. „Rozjechali się”, szepnął mi do ucha Osia. Od razu zrozumieliśmy, w czym rzecz: większość zesłańców została aresztowana powtórnie, a nowych nie przysyłano. Niektórych wyróżniano zatrzymaniem w więzieniu. Nawet żony i dzieci przestano zsyłać; wygodniej było internować je w specjalnych obozach. Dzieci, nawet zupełnie małe, miały specjalne domy dziecka. „Stalin jest moim ojcem — innego nie chce”, mówił Pawlik Morozow, bohater radzieckich czytanek dla dzieci, który w porę zdemaskował przestępczą działalność swoich rodziców.
Bez wiary i nadziei staliśmy w tej kusej kolejce przez pół godziny. „Jaka to niespodzianka nas czeka?”, szepnął Osia, podchodząc do okienka. Wymienił swoje nazwisko i spytał, czy czegoś dla niego nie ma, bo zbliża się koniec jego zesłania. Dano mu papierek; w pierwszej chwili nie zrozumiał jego treści, potem wydawszy stłumiony okrzyk, zwrócił się do dyżurnego „To znaczy, że mogę jechać dokąd chcę?” Dyżurny warknął, co było jedynym sposobem rozmawiania z interesantami — stało się jasne, że Osip Mandelsztam otrzymał wolność; po kolejce przebiegła jakby iskra elektryczna, ludzie zaczynali szeptać. Nasz przypadek ożywił w nich nadzieję: skoro wypuszczono jednego, to mogą wypuścić innych.
Kilka dni zajęła nam likwidacja woroneskiej egzystencji. Mimo swej nędzarskiej kondycji zgromadziliśmy jakiś dobytek: wiadra, zbiorniki na wodę, patelnia, żelazko, maszynka elektryczna, lampa, prymus, materac i siennik, stołki, talerze, kilka garnków, wszystko kupione na targu za drogie pieniądze. Ale jeszcze droższe byłoby wiezienie tego wszystkiego ze sobą; tragarze i dorożkarze zrujnowaliby nas. Więc cześć rzeczy sprzedaliśmy, większość rozdaliśmy. Ani przez chwilę nie wątpiliśmy, że wracamy do Moskwy. Jeżeli w takich ciężkich czasach nie zwiększono Osi wyroku, to znaczy, że postanowiono, żeby wrócił. Przy okazji przypomnieliśmy sobie, że w ciągu trzech lat nie odebrano nam moskiewskiego mieszkania. Co prawda mieszkał tam Kostyriow, ale Związek Pisarzy zapewniał nas, ze z mieszkania wyprowadzi się, gdy tylko wrócimy. Przypomnieliśmy sobie też zdanie Stalina w rozmowie z Pasternakiem: „Z Mandelsztamem wszystko będzie dobrze”. Wyjeżdżaliśmy weseli i pełni najlepszych nadziei, zapomniawszy zupełnie jak złudna jest nadzieja, na której cześć, dano mi imię…
Nadzieja w beznadziei (13)
Wszystkie wpisy Mariana
TUTAJ
Kategorie: Uncategorized