Zenon Rogala
Mieszkaliśmy właściwie w piwnicy, co w tamtych czasach nie było wcale takie rzadkie. Do piwnicznej izby wchodziło się bezpośrednio z korytarza, po ośmiu schodkach. Kiedy stawałem na górnym stopniu stromych schodów, wydawało mi się, że jestem kapitanem okrętu opartym o balustradę na mostku kapitańskim .
Akurat to, co działo się za okienkiem umieszczonym tuż pod sufitem, pokrywało się z poziomem mego wzroku i pasowało do wyobrażenia horyzontu na bezkresnym oceanie.
Mama, przeważnie pochylona nad maszyną, szyła w kuchni, a odgłos pracy maszyny sprawiał, że wspólnie żeglowaliśmy w dalekie kraje. Ona w maszynowni, ja na kapitańskim mostku. Lubiłem, kiedy idąc na korytarz z wiadrem po wodę, wchodziła na mój mostek kapitański i delikatnie mierzwiła mi włosy. Nawet ich nie poprawiałem o co ojciec miał do mnie, całkiem niesłusznie, wieczne pretensje. Nie wydałem jednak ani razu sprawczyni tego tornada na mojej głowie. Ojca widywałem krótko tylko wieczorem, bo wtedy wracał z pracy, kiedy ja już leżałem w swoim łóżku pod schodami.
– Dzisiaj rozmawiałem z kulawym Hefajstosem, wiesz tym Cyganem, który trudni się kowalstwem. To kaleka, i bardzo porządny człowiek. Po awanturze przed laty, z której wyszedł ze złamaną nogą osiadł w tej opuszczonej kuźni. Pilnuje roboty i zgodził się wziąć naszego syna do terminu – prąd przeszył mnie po plecach – słowa ojca były stanowcze.
– Jutro z rana odprowadź go do kuźni. Musi zacząć cenić pracę, musi doświadczyć wartości pieniądza, inaczej nie wyrośnie na prawdziwego mężczyznę.
Ledwo zasnąłem, a już z rana zobaczyłem nad sobą twarz matki.
– Poleż sobie jeszcze, ojciec kazał żebym zaprowadziła cię do kuźni, ale ja na to nie pozwolę, jesteś jeszcze za mały, śpij… a pieniądze należne za dniówkę dostaniesz ode mnie.
Wieczorem po powrocie ojca z pracy leżałem już w łóżku,
– Tak, pracował cały dzień, zarobił złotówkę, oto ona…teraz śpi zmęczony – usłyszałem cały spocony i oczekujący na reakcję ojca.
– Ta złotówka nic nie jest warta… – usłyszałem szczęk otwieranych ciężkich drzwiczek do brzucha stojącej na środku kuchni „kozy” i jeszcze głośniejsze ich zamknięcie. Wrzucił do ognia złotówkę. Nastała najcichsza cisza. Gorsza niż szczęk zamykanej paszczy kozy.
– On jest jeszcze za mały, a to taka ciężka praca – matka ciągle stawała w mojej obronie.
– Zaprowadź go do kuźni, musi zacząć pracę.
Ten dzień był już inny. Matka była jakaś milcząca. Już nie mierzwiła moich włosów, już nie zatrzymywała się na moim mostku, już nie wykonywała moich kapitańskich rozkazów. Czułem, że świat staje się obcy, chłodny, obojętny. Nawet już nie ucieszyła mnie decyzja matki, że i dziś zostanę w domu. Dzień dłużył się tym bardziej, że musiał zakończyć się reakcją ojca. Mój niepokój stawał się chorobliwy.
– Cały się trzęsiesz, masz gorączkę – położyła mi dłoń na czole – połóż się jesteś chory – w jej głosie było zaniepokojenie.
Leżałem przykryty, gdy matka relacjonowała ojcu.
– Pracował tak ciężko, że aż się pochorował. Leży teraz biedny, cały w gorączce. Zarobił aż dwa złote, ale czy to warto, żeby tracił zdrowie za takie pieniądze – matka położyła przed ojcem dwa swoje złote.
Mimo, że nie patrzyłem, wiedziałem, że ojciec wstał, zgarnął dwie monety z blatu stołu, podszedł do kozy, z hukiem otworzył jej rozgrzaną paszczę i mówiąc – te pieniądze też są nic nie warte – wrzucił je do jej ognistego gardła.
Nie spałem, tej nocy już nie zasnąłem, z rana słyszałem wychodzącego ojca,
– Ma iść do kuźni – przykazał.
Już wiedziałem, że od dzisiaj świat będzie wyglądał inaczej.
– Mamo, zaprowadź mnie do kuźni – prosiłem już gotowy do wyjścia. Płakała cała drogę.
Kowal Hefajstos miał twarz czerwoną, i wielkie wąsiska. Skórzany fartuch osłaniał jego kudłaty tors.
– Weź miotłę i dokładnie pozamiataj całą kuźnię – podobnie jak mama potargał mi włosy.
Taki był mój pierwszy zakres obowiązków. Cygański Hefajstos okazał się wąsatym wesołkiem. Był przeciwieństwem ojca. Poza tym, że mocno kuśtykał, stąd miał przydomek greckiego boga, dużo mówił i śpiewał aż dudniło. Walił kowalskim młotem w żółte kęsy żelaza. Sypiące się z tego walenia iskry, odbijały się od jego czarnego fartucha.
Miotła była duża i ciężka. Po pracy spocony siedziałem w kącie w oczekiwaniu na wypłatę za pierwszy dzień pracy. Rozpierała mnie dziwna radość i nieznane podniecenie.
– Pracowałeś ciężko i uczciwie. Przyjmuję cię do terminu. Dzisiaj zarobiłeś pół złotego – jedną ręką potrząsnął moje włosy, a drugą wcisnął mi monetę.
– Nie mogłem zasnąć. Czekałem na ojca jak nigdy dotąd. Uważnie obserwowałem jak waży mój drobny pieniążek, jak przerzuca go z jednej otwartej dłoni do drugiej i choć nie był przecież ciężki, dłonie uginały się jakby unosiły kilogramy. Nie patrzył na mnie ani na mamę. Z dumą śledziłem jego zachowanie. Nagle gwałtownym ruchem otworzył drzwiczki kozy i bez słowa wrzucił do ognia mój ciężko zarobiony pieniążek.
– Nie…nie…nie… – wrzasnąłem. Widziałem jak mój srebrzysty krążek pochłaniają ognie piekielne. Jeszcze go widziałem, jeszcze była szansa odzyskania. Całkiem odruchowo włożyłem swą małą dłoń do piekła i wyjąłem ją czerwoną, spuchniętą, ale zaciśniętą na całkiem już nieczytelnej i bezwartościowej monecie.
– To moje uczciwie zarobione pieniądze… moje.. zapracowane…
– szlochałem unosząc w górę jakby w znaku zwycięstwa zaciśniętą pięść. Moneta leżała u stóp. To była dobra lekcja życia. Kosztowna. Zyskałem przekonanie o sile i smaku uczciwie zapracowanego wynagrodzenia za pracę.
Wszystkie wpisy Zenka
TUTAJ
Kategorie: Uncategorized