Paweł Smoleński
Rosyjscy żołnierze na zdjęciu w dawnej ormiańskiej wiosce koło Mus, 1915 (‘Album of Refugees’, Tiflis (1917), Public domain, via Wikimedia Commons)Ludobójstwo to nie tylko noże, maczety, karabin czy trujący gaz, to przede wszystkim polityka. I nie towarzyszą jej wielkie emocje, tylko kalkulowanie. Przekonuje o tym Konstanty Gebert w przejmującej książce “Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło”.
Dzieje się to w południowo-zachodniej Afryce u progu XX w., który zafunduje nam dwie gorące wojny światowe i jedną zimną, straszliwe totalitaryzmy i zbrodnie, jakich wcześniej rozum ludzki sobie nie wyobrażał. Miejsce akcji: niemiecka kolonia, która dziś nazywa się Namibią. Osadnicy z Hamburga lub z Drezna nie są, mniemam, bardziej bezwzględni wobec miejscowej ludności niż Brytyjczycy, Francuzi, Holendrzy lub Belgowie. Lecz wyrządzanych przez nich podłości i okrucieństw starczy, by czarny lud Herero (chwilę później Nama) wzniecił powstanie. Po pierwszych sukcesach partyzanckiej wojny (zabitych po stronie kolonizatorów liczy się w setki) przybywają do kolonii niemieckie oddziały. W bitwie na płaskowyżu Waterberg wojownicy Herero ponoszą klęskę. Ich pogromcą jest gen. Lothar von Trotha, pierwszy świadomy ludobójca w historii ludzkości, choć minie wiele lat, póki Rafał Lemkin, absolwent m.in. uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, ukuje ten termin.
Przed wyniszczeniem Herero i Nama ludzie dopuszczali się czynów niemniej okrutnych. Bez najmniejszej litości Achajowie wymordowali Troję. Hulagu, wnuk Czyngis-chana tak potraktował arabski Bagdad, że wygnał go z miasta smród wysokich na kilkanaście metrów piramid zbudowanych z odciętych głów mieszkańców ówczesnej stolicy świata. W Kongu, prywatnym państwie belgijskiego króla Leopolda, zamordowano 5 mln tubylców. A jednak to von Trotha – żałosny mikrus bestialstwa w porównaniu z mongolskim chanem i belgijskim królem – zamienił mordowanie służące podbojom i zastraszaniu w czyny mające urządzić świat na nowo. Ludobójstwo wymaga bowiem czegoś więcej niż nóż, maczeta, karabin maszynowy, a nawet trujący gaz.
Wyniszczyć rasę niższą
Von Trotha ogłosił, iż „Murzyni nigdy nie podporządkowują się umowom, lecz jedynie nagiej sile”, choć Niemcy nie zawierali uczciwych umów z Herero ani z Nama. Meldował, iż „przyjęcie kobiet i dzieci, w większości chorych, stanowi wybitne zagrożenie dla naszych wojsk, a zaopiekowanie się nimi jest niemożliwe. Myślę więc, że jest lepiej, by ten naród sczezł. (…) To powstanie jest i pozostaje początkiem wojny ras. (…) To, czy powstanie zostało spowodowane przez złe traktowanie Afrykanów, pozostaje bez znaczenia dla jego stłumienia”.
Gdy stanął do bitwy na płaskowyżu Waterberg, napisał: „Uważam, że ten naród jako taki powinien zostać wyniszczony lub, jeśli by to nie było możliwe, za pomocą taktycznych środków zmuszony do opuszczenia kraju”. A kiedy Herero przegrali frontalne starcie z Niemcami, von Trotha rozkazywał: „Każdy Herero napotkany wewnątrz niemieckich granic, z bronią czy bydłem, czy bez, zostanie zabity. Nie oszczędzę kobiet i dzieci”. Polecenie generała nazywało się Vernichtungsbefehl, czyli rozkaz wyniszczania.
By „naród sczezł”, niemiecki zbrodniarz stosował rozliczne sposoby: masowe egzekucje, wyganianie na bezwodną pustynię Kalahari, obozy koncentracyjne, w tym najsłynniejszy na Wyspie Rekiniej. Nie stały za tym sadyzm i prymitywna żądza mordu. Więcej – to Niemcy musieli cierpieć, poświęcać się, by wykonać plan odmieniający na zawsze Namibię. Von Trotha wyrozumował, że niszcząc Herero (prawie mu się udało, populacja zmalała do kilkunastu procent), urządzi Namibię na nowo, ustanowi kraj czysty, bezpieczny, zgrabnie zorganizowany, Prusy w Afryce. Furda płacze osadników, że wymordowanie Herero nie opłaca się ekonomicznie. Liczyło się racjonalnie objaśnione wyniszczenie „rasy niższej”.
W niemieckich podręcznikach szkolnych pojawiły się frazy: „Nie szczędzono wysiłków ni poświęceń, by pozbawić wroga ostatnich resztek zdolności stawiania oporu. Był gnany od wodopoju do wodopoju jak zwierzę zaszczute niemal na śmierć, aż – utraciwszy wszelką wolę – padło ofiarą przyrody własnego kraju. Bezwodna Omaheke miała dopełnić zadania rozpoczętego przez niemiecką broń: zagłady ludu Herero”.
Z wyjaśniającej zbrodnię czytanki dla uczniaków jasno wynika, że okrucieństwo jest cechą każdego ludobójstwa.
Oskarżyć ich o całe zło i zabić
Ludobójstwo Herero i Nama jest najmniej znane, bo ostało się najmniej dokumentów i relacji, a także dlatego, że liczba zamordowanych może rozśmieszyć późniejszych zbrodniarzy: najwyżej 120 tys. ofiar, czyli ułamek zamordowanych przez Turków Ormian, Żydów zgładzonych w Zagładzie, Romów w Porajmos, ofiar Czerwonych Khmerów, Tutsi ścinanych maczetami w afrykańskiej Rwandzie. Ale plami, czego dowodem są dzisiejsze rozmowy rządu Namibii i Niemiec o zadośćuczynieniu, choć minęło ponad 100 lat.
Nie dowiedziałbym się o tym, gdyby nie erudycyjna i wszystkowiedząca książka Konstantego Geberta.
Autor „Ostatecznych rozwiązań” nie zatrzymuje się na samych zbrodniach, lecz daje nam ich historyczny kontekst, który – mogłoby się zdawać – przeczy zbrodniom, a te jednak się dokonały. Grzebie w papierach z najgłębszych archiwów, cytuje ofiary i sprawców, bezpośrednich morderców i planistów zbrodni. Gebert pokazuje, że idea ludobójstwa wymyślona w Namibii staje się formą sprawowania polityki przy użyciu wojennych metod. Nie ma w tym zbyt wielu emocji, tylko kalkulowanie. A jeśli emocje gdzieś się pojawiają, to na dole, gdzie dosłownie bryzga krew.
Na przykład w Turcji i na ziemiach przez nią podbitych dzielono poddanych bardziej podług wyznania niż narodowości, Ormianie byli mniejszością lojalną i ofiarną wobec państwa. Gdy Porta szła na wojny, wystawiali własne jednostki wojskowe. Nie wzniecali powstań o niepodległość jak Grecy, Serbowie czy Bułgarzy. Jeśli domagali się własnego państwa, to jakby poniewczasie. Może nawet podobał im się pomysł Osmanów na wielonarodowe i wielowyznaniowe imperium, działające – zachowując wszelkie proporcje i przy absolutnej władzy sułtana – jak konfederacja albo swoista unia.
Ale już na przełomie XIX i XX w. nie dało się tego utrzymać. Ormianom spodobał się pomysł autonomii, tureccy władcy ochoczo znajdowali winnych swoich niepowodzeń między Ormianami, co często kończyło się rozlewem krwi. W masakrach zginęło 300 tys. Ormian. Lecz ciągle nie było pomysłu, by oskarżyć ich o całe zło i żądać eksterminacji.
Kiedy władzę w imperium objęli młodoturcy, nacjonaliści prący do unowocześnienia państwa i hołdujący idei panturkizmu, obszar między Bosforem a górami Ałtaju uznano za turecki matecznik. Obcy musieli tam przeszkadzać. Najbardziej Ormianie, podobno obcy pod każdym względem.
Wygnać i unicestwić
Zaczęło się od aresztowań (a potem egzekucji) ormiańskiej elity w Stambule. A potem poszło na wschód, głęboko w Anatolię, na czarnomorskie i śródziemnomorskie wybrzeże. Nawet ormiańskie bataliony walczące w I wojnie światowej rozbrojono, skoszarowano w oddziały budowlańców, a potem wymordowano. Masakry Ormian ogarnęły cały kraj, wróg wewnętrzny spiskujący z Rosją (bo jedni i drudzy chrześcijanie) był niezbędny wobec wojennych porażek armii. Ormian rozstrzeliwano, topiono w Morzu Czarnym i w nurcie Eufratu. Tysiące wysiedlano, gnając na pustynię syryjską, gdzie marli z głodu, pragnienia, od chorób, kuli i noża.
Przyczynę zdefiniowano jak w innych ludobójstwach: Ormianie śmiertelnie zagrażają Turkom, bogacą się na Turkach, Turek i Ormianin nie mogą żyć obok siebie, więc Ormian należy wygnać i unicestwić, bo każdy pozostały przy życiu będzie planować zemstę. Za eksterminację wzięły się struktury państwa, wojsko i nacjonalistyczne bojówki. Bez przyjemności, lecz w uzasadnionym poczuciu samoobrony. Jeden z organizatorów ludobójstwa Enwer Pasza opowiadał, że ocalił życie dzięki ofiarności ormiańskiego żołnierza, a potem, z „przyczyn obiektywnych”, ogłosił ustawę o przesiedleniach.
W maju 1915 r. „New York Times” donosił, iż Ormianom grozi zagłada. Amerykański ambasador w Stambule Henry Morgenthau zanotował: „Wydarzenia te nie stanowiły okrucieństw wobec Ormian, jak potocznie pisała wówczas prasa; były one przygotowaniem do zniszczenia całej rasy. (…) Obalony sułtan wzywał jedynie, by »zabijać, zabijać«, podczas gdy turecka demokracja wymyśliła całkiem nowy plan”. Bo i przywódcy młodoturków nie ukrywali, że ich celem jest „ostateczne rozwiązanie kwestii ormiańskiej”.
Fotografia przedstawiająca Ormian zabitych podczas ludobójstwa. Zdjęcie zaczerpnięte z ‘Historii ambasadora Morgenthau’ napisanej przez Henry’ego Morgenthau seniora opublikowanej w 1918 r. Henry Morgenthau, Public domain, via Wikimedia Commons
Rządy alianckie zagroziły, że będą uważały osobiście odpowiedzialnych za te zbrodnie przeciwko ludzkości i cywilizacji „wszystkich członków otomańskiego rządu i tych jego funkcjonariuszy, którzy są zaangażowani w takie masakry”. Zapachniało czymś na kształt Norymbergi, i to 30 lat przed osądzeniem hitlerowskich zbrodniarzy.
Współczujmy sprawcom
W 1943 r. na frontach wojny światowej III Rzesza zaczęła zbierać pierwsze baty. Tymczasem 4 października w Poznaniu Heinrich Himmler wygłosił przemówienie mające podnieść kondycję armii. Przez trzy godziny kreślił m.in. moralne zasady, którymi winien kierować się esesman: „obowiązuje absolutnie jedna zasada: uczciwi, przyzwoici, wierni i koleżeńscy mamy być tylko wobec osób należących do naszej własnej krwi, poza tym wobec nikogo innego. Jak się mają Rosjanie, jak się mają Czesi – jest mi całkowicie obojętne”. Tylko kilka minut poświęca ludobójstwu i eksterminacji Żydów. Był przerażająco otwarty, precyzyjny i – ze swojego punktu widzenia – racjonalny oraz logiczny.
W pewnym sensie Himmler nie mówił nic nowego. Powtarzał, być może nieświadomie, słowa wypowiedziane podczas ludobójstwa Herero i Ormian, wytyczał ramy ludobójstw dokonanych po Zagładzie i Porajmos. „Naród żydowski będzie wytępiony”; jest to tak oczywiste, jak niezbędne, wynika z konieczności samoobrony i dobrze pojętego obowiązku. „Śmierć Żydów nie wiąże się z dodatkową niemiecką korzyścią – pisze Gebert – sam fakt, że Żydzi, którzy żyć mogli, już nie żyją, jest korzyścią wystarczającą”.
Co z tego, że sprawi to doraźne kłopoty (zniszczenie niewolniczej siły roboczej), może uszkodzić psychikę bezpośrednich wykonawców albo że każdy Niemiec z pewnością zna „dobrego Żyda”. Liczy się tylko konieczność radykalnej odmiany, zaś współczucie należy się nie ofiarom, ale sprawcom, bo to oni wiedzą, co znaczy, „gdy leży obok siebie 100 ciał, gdy leży ich 500 albo 1000″.
Mordowanie to dobry uczynek i poświęcenie dla wielkiej sprawy.
„Znieść coś takiego, a jednocześnie – pomijając wyjątki pochodzące z ludzkich słabości – pozostać przyzwoitym, to sprawiło, że jesteśmy twardzi. Jest to nigdy niezapisana i dotąd niezapisywana chwalebna karta naszej historii”. W podobny sposób rozumował gen. von Trotha i Enwer Pasza, a po nich ludobójcy z Kambodży Czerwonych Khmerów, Rwandy czy z Bałkanów.
Dobry uczynek, ale wstydliwy
Ludobójstwo – Gebert przytacza poznańskie słowa Himmlera – wynika z „moralnego prawa”, gdyż „mamy obowiązek wobec naszego narodu zabić to, co chce nas zabić”. Lecz gdzieś w głowach ludobójców (a także ich potomków) siedzi skryta potrzeba, by ludobójstwem nie chwalić się, bowiem owo „moralne prawo” to jednak hańba. Już cesarz Wilhelm II głośno zakazał pacyfikacji ludów Herero i Nama (było to klasyczne wołanie na puszczy) i demonstracyjnie odrzucał prośby von Trothy o audiencję. W podbitej Ukrainie Niemcy wykopywali z masowych grobów ciała zamordowanych Żydów i palili je, by zatrzeć ślady. A po wojnie znaleźli się tacy, którzy kwestionowali Zagładę (w tym niejaki dr Dariusz Ratajczak, wsparty przez wykładowcę KUL i posła Ryszarda Bendera). Czerwoni Khmerzy też woleli się do niczego nie przyznawać, podobnie jak Serbowie mordujący w Srebrenicy.
Absolutne mistrzostwo świata w tej dyscyplinie osiągnęli Turcy, co wspaniale relacjonuje Gebert. Prawie sto lat po ludobójstwie Ormian dowodzili, że niejaki Naim Bej z Aleppo, jeden z odpowiedzialnych za deportacje, nie mógł posiadać kompromitujących telegramów słanych przez ministra spraw wewnętrznych i wielkiego wezyra Talaata Paszę oraz napisać demaskujących wspomnień, bo w ogóle nie istniał, a wszystko to cwana ormiańska fałszywka. Wygumkowało go z historii dwoje tureckich historyków i dopiero książka innego Turka, Tanera Akçama, wydana w 2018 r. nieodwołalnie potwierdziła istnienie Naima Beja oraz autentyczność telegramów Talaata Paszy. Choć znajdą się tacy, którzy powiedzą, że Akçam to hucpiarz, bo ma lewicowe poglądy.
Ludobójstwo było możliwe, będzie i jest
Pozostaje pytanie najważniejsze: w imię jakiej sprawy Konstanty Gebert wydał kilkusetstronicową, nadzwyczajnie sprawiedliwą i uczciwą książkę, przewertował tysiące źródeł i dokumentów, zapisał swoje doświadczenia np. z wypraw do Rwandy i na Bałkany, w tym ekspedycję u boku Tadeusza Mazowieckiego, specjalnego wysłannika ONZ do spraw praw człowieka?
Ktoś powie, że po to, by wreszcie ukute po Auschwitz hasło „nigdy więcej” przestało być prześmiewczą drwiną, bo ludzie zrozumieją. Albo z wielu innych szlachetnych pobudek.
Tymczasem zdaje mi się, że Gebert mówi nam, jak łatwo zapomnieć, i pokazuje fałsz przekonania, że może kiedyś i nie u nas ludobójstwo było możliwe, a teraz i zwłaszcza u nas jest niemożliwe. Książka dowodzi, że „było możliwe. Będzie. Jest”.
Kończą ją straszne słowa: „Niech każdy wie, że może zostać wypielony. (…) A skoro jest to tak oczywiste, to można założyć, że wiedzą o tym też przyszli ludobójcy. I że będą korzystać z dorobku pokoleń”.
Zapraszamy na spotkanie autorskie z Konstantym Gebertem, które poprowadzi Wojciech Jagielski. 1 marca (wtorek), godz. 19 – Faktyczny Dom Kultury, ul. Gałczyńskiego 12 w Warszawie (transmisja online na Facebooku).
Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło
Konstanty Gebert
Agora 2022
Konstanty Gebert, ‘Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło’, Wydawnictwo Agory 2022. Premiera książki: 23 lutego. Materiały Prasowe
Kategorie: Uncategorized