Nadeslala Irit Amiel
Druga książka prozatorska Wioletty Grzegorzewskiej, poetki, która na stałe mieszka na wyspie Wight, opowiada o Wiolce ze wsi Hektary. Zaczyna się gdzieś na przełomie lat 70. i 80. (tata wraca z więzienia) i sięga aż po koniec lat 80. Te opowiadania tworzą całość, niesłychanie sugestywną i literacko dojrzałą. Rzadko trafia się proza tak „synestezyjna”, oddziałująca na wszystkie zmysły. Czujemy zapachy zgniłej sieni, słyszymy ciągłe bzyczenie much, szept babki odmawiającej litanię loretańską: „matko jakaśtam, matko jakaśtam”. Widzimy rozmokłe pola: „minęliśmy gnijące kopce, krzaki berberysu, rząd jabłoni. Pod butami chrzęściły skorupki winniczków. Ziemia pachniała zgniłymi korzeniami, mułem, kardamonem”. Tego dnia Wiolka dostała pierwszy okres.
- Guguły to niedojrzałe owoce. Bardzo dobry tytuł dla opowieści o dojrzewaniu.
Grzegorzewska tworzy świat pełny, zmysłowy, bardzo prawdziwa jest ta dorastająca dziewczynka i inne postaci, podobnie jak odtworzone (czasem z humorem) wiejskie gadanie i zwyczaje. Ale nie spodziewajmy się łatwej nostalgii i katalogu lat 80. ani tym bardziej idealizacji dzieciństwa. Przeciwnie, dorastanie wiąże się z igraniem z czymś groźnym, przed czym trzeba się bronić. Choćby wizyta u lekarza z powodu anemii. Kiedy lekarz za parawanem niespodziewanie wyjął członek, Wiolka kopnęła go i uciekła. Nie przyznała się mamie. Bardzo wiele dorastających dziewczynek z tamtego czasu może sobie przypomnieć różne zaczepki. To było coś w rodzaju doświadczenia pokoleniowego, o którym się nie mówiło. Bo wstyd. Wiolka kilka razy ocierała się o niebezpieczeństwo i dojrzewając, musiała sama dokonywać wyborów. Ale ten proces, jak się okazuje, nigdy się nie kończy – jej ojciec, tuż przed śmiercią, czuł się nadal niedojrzały w środku. Zupełnie jak te guguły.
Fragment książki: „Guguły”
‘
Jezusowa loteria
Wbrew zakazowi matki zaczęłam sypiać z Czarnym. Czarny pachniał sianem i mlekiem, a na szyi miał śnieżnobiałą mapę Afryki. Przychodził do mnie w nocy, kładł się na pierzynie i mrucząc, poruszał łapkami tak, jakby chciał ugnieść na niej drożdżowe ciasto. Odkąd znalazłam go na strychu, żyłam z nim w dziwnej symbiozie: nosiłam w swetrze jak niemowlę, podkradałam dla niego śmietanę z kredensu, a w niedzielę oddawałam mu swoje skrzydełko z rosołu. Całe lato włóczyłam się za nim po polach, bo Czarny pokazywał mi inną geometrię świata, gdzie granice wytyczały nie miedze porośnięte ostem i lebiodą, kamienne drogi, płoty, ścieżki wykoszone lub wydeptane przez człowieka, ale światło, dźwięki i żywioły. Nauczyłam się chodzić za Czarnym po pustakach, stogach siana, wspinać się na papierówki i czereśnie, omijać ukryte w ostrężynach kamionki, gniazda szerszeni, grzęzawiska i wnyki w zbożu.
Po świętach Bożego Narodzenia Czarny zaczął mnie unikać. Pojawiał się w domu tylko na chwilę, kładł na progu półżywą mysz, jakby chciał tym gestem przeprosić za swoją nieobecność. W pierwszy dzień zimowych ferii zniknął na dobre. Szukałam go pod plandekami i w pustych boksach po nutriach u wujka Lolka, gdzie lubił przesypiać całe dnie, ale nigdzie go nie było. Moim głównym podejrzanym w sprawie zniknięcia Czarnego był wujek Lolek, który kilka miesięcy temu załatwił sobie wór cukru, ukrył go w szopie za węglem, a Czarny urządził sobie w tym cukrze kuwetę. Pobiegłam do wujka uzbrojona w wiatrówkę ojca, wymierzyłam w niego i powiedziałam, żeby natychmiast oddawał mi Czarnego, bo nie pozwolę przerobić kotka na skórki i kiełbasę jak te śmierdzące nutrie.
Wujka najpierw zamurowało, a potem roześmiał się tak, że omal nie wpadł do beczki z kiszoną kapustą. Z wdzięczności za to, że rozweseliłam go z samego rana, poczęstował mnie cukierkami.
Nazajutrz o świcie zagadnęłam mleczarza, który zatrzymał konia przy naszym gościńcu i wciągał hakiem bańki na furmankę.
– Nie widział pan gdzieś Czarnego?
– Kogo?
– Czarnego kota.
– Tfu, na psa urok, tego ino brakowało, żeby jakiś czorny kocur przelecioł mi dziś drogę, ale czekoj no, przy mostku szwędoł się jakiś łaciaty.
– Łaciaty to nie, ale jakby pan widział gdzieś czarnego, to niech pan da znać.
– E, Wiolitko, czekoj, mom tu coś dla ciebie. – Podał mi serek waniliowy ze spółdzielni, ponaglił konia i odjechał.
Błąkałam się jeszcze ze dwie godziny po Hektarach, zaglądałam do rynien i w kępy wikliny. W końcu zmarznięta poszłam do domu. Ojciec wrócił z pracy, siedział na wersalce, moczył zziębnięte nogi w ciepłej wodzie z solą i strugał spławik z pianki polimerowej. Po cichu, tak aby mnie nie zauważył, wdrapałam się po drabinie na strych, zakopałam się w sianie i próbowałam znaleźć jakiś ślad po Czarnym: strzęp sierści, piórko, skorupkę jajka.
– Co tam robisz na górze w taki ziąb?! – zawołał ojciec.
– Czekam na Czarnego, tato. Nie ma go już trzy dni.
– Złaź, bo zamarzniesz. Chcesz, to upieczemy kartofle w popielniku.
– Nie zejdę, dopóki Czarny nie wróci.
– No złaź. Wiem, co się z nim stało.
Zbiegłam po drabinie tak szybko, jakbym z niej sfruwała. Całe szczęście, że o najniższe szczeble oparty był worek owsa, bo spadając, wybiłabym sobie ostatnie mleczaki. Usiadłam w kącie przy choince i czekając na wiadomości o Czarnym, miętoliłam z nerwów podeschnięte świerkowe igiełki, ale ojciec milczał. Domalował ostatni jaskrawożółty pasek na spławiku, odłożył go na „Trybunę Ludu” przy piecu i usiadł naprzeciwko mnie.
– No… jak by ci tu…. – zaczął. – Trzy dni temu Czarny chciał wyciągnąć łeb ryby z pułapki na piżmaka i utopił się w stawie – wyrecytował jednym tchem i spojrzał na mnie zaniepokojony.
Położyłam się na wersalce i odwróciłam do słomianki. Przez następny tydzień do nikogo się nie odzywałam, tylko szeptałam coś do siebie. Niby nie było w tym nic dziwnego, bo wszyscy w domu coś szeptali albo śpiewali pod nosem. Na przykład babcia nad stolnicą przy drobieniu klusek na zacierkę powtarzała Litanię loretańską; „Matko Jakaśtam, Matko Jakaśtam” szeptały za nią ściany i szklana kura na jajka; „Matko Jakaśtam, Matko Jakaśtam” powtarzały makatki, lustra, wystające sprężyny z wersalki ustawionej na czterech brzozowych kołkach; ojciec nucił piosenki Presleya i więzienne ballady, jak Czarny chleb, czarna kawa, improwizując na liściu lipy albo na bandżo; mama śpiewała „Siadła pszczółka na jabłoni”, ale tylko wtedy, kiedy była zdenerwowana; dziadek zaczynał wydobywać rano kamień wapienny w kamionce od zakazanej piosenki „Pierwszego września Hitler zuchwały świat zawojować obiecał cały”. Ale gdy ja gadałam lub śpiewałam do siebie, wszyscy zerkali na mnie zdziwieni, a mama podawała mi na łyżeczce coraz więcej kropli milocardinu.
Wioletta Grzegorzewska, Guguły, Czarne, Wołowiec 2014, s. 120
Książka do kupienia w sklepie internetowym Polityki.
Kategorie: Uncategorized