To sformułowanie było jak płachta na byka, gdy pracowaliśmy w muzeum – nie ma, nie wolno!
Kacha Szaniawska: W recenzji wystawy głównej Muzeum Historii Żydów Polskich Joanna Krakowska nazywa jego strategię „cytatchórzostwem”. Jerzy Halbersztadt mówi, że muzeum chowa się za cytatami, nie bierze odpowiedzialności za opowiadanie historii. Mnie z kolei w wystawie zabrakło spójnej i pełnej opowieści; zwyczajnie pogubiłam się w gąszczu fragmentów, obrazów, dźwięków, ten przepych mnie przytłoczył. Ale może to jest celowy zabieg? Pracowałaś w zespole projektującym galerię „Powojnie”. Powiedz, jak wyobrażaliście sobie ostateczny kształt wystawy?
Helena Datner: Na pewno nie było takiego zamysłu, kiedy pracowaliśmy nad wystawą, że będziemy coś opowiadali, żeby co innego zakryć albo żeby czegoś nie dopowiedzieć. Myśleliśmy, że te cytaty są dobrym punktem otwierającym. Nie mieliśmy poczucia, że one są zamiast. Nie było centralnego mózgu, przynajmniej na początku, który by mówił, że powinniśmy czegoś unikać. Niektórzy z nas nawet pytali tak naiwnie i wprost: ile tego antysemityzmu? Na ile to jest ważna rzecz, na ile będziemy ten wątek śledzić? Albo: jakie są w ogóle wątki, które powinniśmy śledzić? I na to właściwie nigdy nie było odpowiedzi. Nie stanowiliśmy jednego zespołu, każdy pracował na własną odpowiedzialność, taka była mechanika tworzenia tego muzeum. I ostatecznie jest tak, jak mówisz: muzeum unika stawiania wyraźnych tez, wprowadzenia określonych wątków historiozoficznych; unika odpowiedzialności.
Swoją drogą, to interesujący skutek: każda z grup tworzących poszczególne części muzeum działała niezależnie, spontanicznie, a całość sama się złożyła w coś, co w tej chwili wydaje mi się trudne do przyjęcia. To studium świadomości badaczy, jeśli chodzi o historię Żydów.
Shana Penn w entuzjastycznym tekście na temat MHŻP cytuje Barbarę Kirshenblatt-Gimblett, która mówi, że to muzeum jest „teatrem historii”. I ja mam dokładnie takie odczucia, że to jest scenografia, że poruszam się w efektownych dekoracjach, które same w sobie nie mają treści. Dopiero aktorzy – przewodnicy, zwiedzający – muszą je wypełnić.
To jest niestety bardzo trafny opis, z tym że ten „brak treści” to dla mnie raczej wskazanie na to, o czym mówiłyśmy przed chwilą: brak przewodu historiograficznego albo obecność treści, które „zamazują” tę historię. Niekoniecznie intencjonalnie, ale skutek jest taki właśnie.
Kłopot w tym, że opowieść proponowana przez muzeum jest nie tylko niespójna, ale dość tendencyjna. Odnoszę wrażenie, że mimo deklaracji muzeum nie jest gotowe na dialog. W natłoku interaktywnych eksponatów, cytatów, ekranów narzuca gotową wersję wydarzeń. Zwiedzający mają zapamiętać, że Polska była i jest Paradisus Iudaeorum. A gdyby ktoś miał wątpliwości, to ostatecznie przypieczętowuje to dziwaczne współczesne zakończenie wystawy, które wprawiło mnie w osłupienie i konsternację.
Tak, tak jest w istocie. Widz nie ma szansy, żeby zrozumieć, skąd antysemityzm, jak działał, jakie były jego skutki. I to mało mądre, pełne dumy zaklinanie, że nie stworzyliśmy muzeum antysemityzmu! Koniec galerii „Powojnie” i jednocześnie koniec wystawy jest naprawdę okropny, nikt się chyba takiego nie spodziewał. Cały problem polega na tym, że, jak to się często zdarza, nic nie było nam mówione otwartym tekstem; były tylko takie zdania, które unosiły się w powietrzu.
I w pewnym momencie z tych nasłuchów, tych naskórków, stało się jasne, że chodzi o to, żeby wszystko było optymistyczne. Obalamy komunizm i następuje happy end.
Były też obiektywne przyczyny: wielki fiński architekt nie pozwalał czegoś przegrodzić, w związku z tym mieliśmy mniej przestrzeni na zakończenie wystawy, niż się wydawało.
Dla mnie jest zupełnie oczywiste, że jeżeli ktoś chce naprawdę pokazać współczesność i jej wieloaspektowość, w tym antysemityzm jako problem społeczny, to musi potraktować społeczność żydowską – szerzej: obecność Żydów w świadomości społecznej – jako pewien problem. A nie że Żydzi tylko tańczą, jedzą i śpiewają…
No właśnie na wystawie widzimy, że tylko to robią.
Gonił nas czas – i to znowu jest ta okoliczność obiektywna: „nie mamy czasu”, „architekt się nie zgadza”. A myśmy zaprojektowali to zakończenie na bardzo wiele punktów. Poza społecznością, która miała być pokazana w sposób bardziej złożony, to miało być miejsce na tzw. wielkie dyskusje lat dwutysięcznych. Było miejsce na Centrum Badań nad Zagładą, a niektóre ich prace są zupełnie pionierskie; na Grossa, na nowy chów, czyli Elę Janicką i Tomka Żukowskiego, i na artystów, którzy produkują kontrkulturę. To wszystko było zaprojektowane. Męczyliśmy się nad tym, były ograniczenia – przecież ta nasza galeria powojenna jest malutka!
Nieproprocjonalnie do reszty wystawy.
Cala rozmowe przeczytasz jak
KLIKNIESZ TUTAJ
Podeslala Link do artykulu
Ala Elczewska
Kategorie: Uncategorized