Dziwną książkę napisał Marian Marzyński.
Dziwną, bo szalenie nietypową. Nie jest to właściwie klasyczna książka, ale – bo ja wiem? – „książkofilm”, i to w dodatku autobiograficzny. Mianowicie jest to rodzaj albumu fotograficznego, zestawu zdjęć (głównie klatek, pochodzących z kilkudziesięciu Marianowych filmów dokumentalnych – ale i zwykłych zdjęć z archiwum), do których dobrano podpisy. Na ogół są to dialogi z owych filmów, ale nie zawsze. Bywa to też po prostu komentarz autora.
W sumie – mam kłopot z kategoryzacją tej książki. Niby najbliższa jest znanemu od lat na Zachodzie komiksowi fotograficznemu – ale, o ile wiem – nikt dotychczas nie użył tej formuły do publicystyki. Cały Marian. Zawsze inny niż wszyscy. Często idący w życiu pod prąd – i odnoszący sukces tam, gdzie tylu innych legło.
Jego bogata twórczość dziennikarska i filmowa jest trudna do jakiegoś sklasyfikowania; pewno dlatego, że jest tak szalenie osobista i tak ogromnie związana z jego skomplikowanym polsko-żydowskim rodowodem, na którym odcisnęły się silnie wojna i okupacja, potem okres PRL – zwłaszcza ohydne wydarzenia marcowe 1968 roku – i wreszcie emigracja, najpierw do Danii, potem do USA.
Właściwie wszystkie filmy Mariana są wieloodcinkową odcinkową opowieścią o tym, jak człowiek o skomplikowanej i dramatycznej biografii ( w dodatku obdarzony ogromną wrażliwością) widzi otaczający świat i usiłuje go zrozumieć i wytłumaczyć innym.
Nie chcę pisać panegiryku, zwłaszcza o tej dziwnej książce (wydanej w zabawnym nakładzie 3000 egzemplarzy, z ogromnym wkładem autora), którą oczywiście Czytelnikom – zwłaszcza dziennikarzom i pragnącym poświęcić się temu trudnemu zawodowi młodym ludziom – szczerze polecam.
A nie chcę pisać panegiryku, bo sam jestem w pewnej drobnej części w całą tę historię „umoczony”.
A było tak. Pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy już od paru lat intensywnie współpracowałem z Telewizją Polską (a ściślej – z redakcją teleturniejów i z redakcją popularnonaukową), pojawił się na jej antenie program „Wszyscy jesteśmy sędziami”, robiony przez mało wówczas znanego na Placu Powstańców (tam się wtedy mieściła niemal cała telewizja; z pominięciem programów artystycznych i rozrywkowych, których redakcje zlokalizowano w Teatrze Wielkim) młodego radiowca; jak się potem okazało nieomal dokładnie mojego rówieśnika. Właśnie Mariana Marzyńskiego.
Program stał się z miejsca sensacją, bo po raz pierwszy w PRL dopuszczał do czynnego udziału na żywo publiczność, która mogła się bez cenzury wypowiadać o bieżących sprawach społecznych. Nie zdziwiłem się zatem, kiedy po kilkunastu odcinkach zdjęto go z anteny. Byłoby w ówczesnych warunkach raczej dziwne gdyby go nie zdjęto.
Ale po jakimś czasie rozeszła się po telewizyjnych zakamarkach wiadomość, że kariera telewizyjna Mariana bynajmniej się nie zakończyła. Miał być robiony jakiś ogromny i skomplikowany program na żywo…
I program ten stał się faktem. To był „Turniej Miast”, najsłynniejsza chyba produkcja telewizyjna. Zawody w wielu konkurencjach – zabawnych i poważnych – między dwoma miastami. Kilka godzin na żywo na antenie. Dla wielu – nie do pomyślenia. W ówczesnych warunkach – coś niewyobrażalnie trudnego logistycznie.
Byłem nieco zdziwiony (nie znaliśmy się wówczas z Marianem osobiście), gdy któregoś dnia otrzymałem od niego propozycję wzięcia w tym projekcie udziału w charakterze jednego z prowadzących. Przyjąłem ją oczywiście – i tak zaczęła się nasza współpraca i przyjaźń, która uległa na lata przerwaniu dopiero w związku emigracją Mariana.
Dwa słowa jeszcze o „TM”. Otóż był tam prowadzący główny (sam Marian) i po dwóch prowadzących poszczególne konkurencje w każdym z miast. Plus specjalne jury w studiu w Warszawie, w którym gospodynią była sławna Irena Dziedzic. Tymi prowadzącymi byli Jan Suzin, Eugeniusz Pach, Bohdan Tomaszewski i właśnie kilkakrotnie (chyba sześć razy) ja. Czasami zamiast któregoś z nas występowali – zazwyczaj jednorazowo, bo wymagania szefa całości, czyli Mariana, były raczej pod każdym względem wygórowane – inni dziennikarze, na ogół bardzo znani z innych programów. Głównym pomocnikiem Mariana, jednym z realizatorów telewizyjnych i współautorem scenariuszy był mało wówczas poza kręgiem fachowców znany nasz rówieśnik, zaangażowany filmowiec i dziennikarz sportowy, Mariusz Walter. Późniejszy twórca kultowego „Studia 2”, a w odnowionej Polsce twórca i pierwszy szef telewizji TVN…
Program był organizacyjnie i technicznie kolosalny. Kilka wielkich wozów transmisyjnych telewizji, kilka wspomagających wozów radiowych, dziesiątki kamer, jakieś masy mikrofonów, świateł i czego tam telewizja jeszcze używa… Kilkuset uczestników. Tydzień wielogodzinnych, wykończających fizycznie prób. Niebywałe napięcie w toku realizacji programu, w którym w każdej chwili coś mogło pójść nie tak, jak zaplanowano i wyćwiczono – choćby właśnie dlatego, że reakcje uczestników, kompletnych przecież amatorów, były nie do przewidzenia.
Nic nigdy nie nawaliło. Kilka razy zdarzyło się nam program o kilka czy kilkanaście minut przedłużyć.
No tak…
Z napisanego wyżej wynika, że autor tej dziwnej książki jest dziennikarzem wybitnym. I że znamy się kupę lat. Ale dlaczego uważam go za dziwnego?
Nie, nie z uwagi na życiorys; w każdym razie – nie tylko dlatego. Proszę zwrócić uwagę na daty i wymienione nazwiska. Wszyscy współtwórcy Turnieju Miast – poza, Walterem – byli starsiod Mariana; niektórzy – znacznie starsi (jak Bohdan Tomaszewski). Wszyscy też w momencie przygotowywania programu mieliśmy doświadczenie telewizyjne o kilka lat większe od niego; a w owych czasach – cała profesjonalna telewizja w Polsce miała mniej niż 10 lat – dwa choćby lata, to była epoka: my byliśmy „stare repy”, on – debiutant.
Nie mówiąc o pracownikach technicznych, których wiedza i doświadczenie były doprawdy kolosalne.
I wszyscy bez protestu podporządkowaliśmy się Marzyńskiemu. I jeśli mówił na przykład, że ktoś na próbie mówił za szybko albo źle się ustawiał do kamery – to tak właśnie było i dokonywaliśmy korekty.
Słowem – Marian ma w sobie jakąś magnetyczną siłę przywódczą i samą swoją obecnością na planie produkcyjnym budzi zaufanie współpracowników. W ciągu paru lat robienia „Turnieju Miast” nie pamiętam, by ktoś z nim się nie zgodził.
To cecha tak rzadka, że mam dla niej jedno jedyne racjonalne wyjaśnienie. Otóż gdy Marian był bardzo malutki musiała wyleźć zza chmurki XI Muza, Telewizja – i ucałować go w czółko. Dlatego jest dziwny.
Tym bardziej się cieszę, że niemal od początku istnienia „Studia Opinii” Marian jest naszym stałym autorem. Odnaleźliśmy się osiem już lat temu dzięki Internetowi – i stare kumplostwo się odnowiło. W jego książce znajdą państwo zresztą potwierdzenie tego faktu – i niektóre u nas publikowane teksty. Znajdzie tam Czytelnik również obszerne rozwinięcie tematów, które wyżej tylko zasygnalizowałem.
No to pozostało mi jedno: po adresem ksiegarnia@universitas.com.pl można tę książkę zmówić. A gotowe już jest (lub będzie bardzo niebawem) jej tłumaczenie angielskie. A na promocji dostałem od Mariana dedykację:
Bogdan Mis
http://studioopinii.pl/bogdan-mis-dziwna-ksiazka-dziwny-autor/
Kategorie: Uncategorized
To moze ni przypial ni przylatal
ale jesli to byl Turniej Miast to w jednej z kategorii
byl wyscig kto szybciej wlozy pierzyny I poduszki
do poszew, nakryc ( co jest ”sztuka ”} I ja sie nauczylam
jak szybko wlozyc PODUCHE bo takie to one byly duze
….zlozyc podluznie na pol I wprawie ja mozna ” wslizgnac ”
do poszewki…Przepraszam jesli to banalne…ale do dzis
pamietam ten progtam.