Uncategorized

Alik, baba i 40 rozwodników


Krzysiek Bien

Krótki sygnał w telefonie, jak i wysokie, środkowe pylony mostu łączącego Kopenhagę i Malme, które mignęły mi obok spuszczonej szyby samochodu oznaczają, ze przekroczyłem już granicę państwa

Przede mną jeszcze 8 km. mostu, plus ponad 300 km. szwedzkiej autostrady, z kulisami gęstych lasów, od czasu do czasu odbijających od pobocza drogi, by ustąpić miejsca łąkom, polom lub jeziorom. Tu i ówdzie mignie ciemnoczerwona drewniana fasada tradycyjnego szwedzkiego budynku, z białymi ramami okien.

Słońce praży bezlitośnie z bezchmurnego nieba, ale uzbrojony w bandanę i słoneczne okulary pokonam tę drogę z dachem elegancko zaparkowanym w bagażniku przez te zmyślne, hydrauliczne urządzenie mojego srebrzystego peugeota. Lewe ramię, stylowo uplasowane na tzw. „zimny łokieć”, dopełnia  wizerunku easy ridera na czterech kołach. Bo chyba możemy abstrachować od wymogu falujących na wietrze włosów?      

Celem mojej podróży, jak co rok w ten ostatni tydzień lipca, są Kolonie Letnie. Praktykuję to od 5 lat, ale Kolonie jako instytucja istnieją już grubo ponad dwadzieścia lat.

Zaczęło się od wspólnych wakacji grupy przyjaciół ze Sztokholmu, wszyscy marcowi osiedleńcy, z dziećmi w podobnym wieku, i z żonami, które wszystkie mówiły naraz, i raczej nie sotto voce. Sukces rósł eksponencjalnie w ilości biorących w tym udział rodzin. Teraz, kiedy dzieci, zmęczone wiecznym pouczaniem, dawno już wyprowadziły się i założyły własne rodziny, nie tylko same nie biorą w nich udziału, ale i w chwili nieuwagi rodziców, potrafią podrzucić im wnuka lub wnuczkę na cały turnus.  Fama sukcesu Koloni Letnich siegnęła nawet tak odległe kraje, jak USA, Kanady, Izraela, skąd też przybywają marcowi wczasowicze. 

Ten marcowy stempel w dokumencie podróży nie jest, rzecz jasna, żadną prekondycją udziału w Koloniach Letnich. Jest to jednak wspólny mianownik większości kolonistów. Są też i ci, których wiażą więzi przyjaźni lub małżeństwa (czasami nawet i jedno i drugie) z tą główną kategorią wczasowiczów, będąc samemu z Polski, krajów skandynawskich, Holandi etc. 

Lingua franca jest, rzecz jasna, polski, ale rozmowy telefoniczne z światem pozostawionym przy wyjeździe, odbywają się biegle w rozlicznych innych językach. U niektórych, słychać już wpływ języka kraju ich osiedlenia na melodykę ich polskiego. Ponad 50 lat  mieszkania poza Polską robi swoje.

Sporo z wczasowiczów zna się jeszcze z koloni żydowskich w latach 60 tych w różnych miejscowościach polskich. W przeciwieństwie do tamtych, nie jest już wymagane wszywanie do majtek i podkoszulków tasiemek z imieniem i nazwiskiem właściciela, co może być związane z notorycznym brakiem ołówków chemicznych na rynku.

Najliczebniejsze jest pokolenie urodzone w przeciągu pierwszych może 5 lat po wojnie, nieliczni  przyszli na świat jeszcze w czasie wycieczek naszych rodziców do takich miejsc jak Ural i Samarkanda, a u paru, te charakterystyczne wytatuowane cyfry na przedramieniu, świadczą, że nie wyjechali oni na czas w tamtym kierunku.

Budynki Koloni Letnich, a jest to cały kompleks objektów, są pięknie usytuowane w Smålandii, z gęstymi sosnowo/brzozowymi lasami i głębokim jeziorem, które mimo dywersyjnych starań Grethy Tunberg, co rok osiąga 23 – 24 stopnie Celsjusza. Przynajmniej na powierzchni, bo w jego bezdennej głębi kryje się lodowate zimno i mrok.

Objektem westchnień i marzeń większości jest 3-piętrowy biały budynek, z niewyjaśnionych przyczyn zwany KC. Być może ma to związek z uprzywilejowaną kastą ich użytkowników, ponieważ mają oni dostęp do własnych łazienek i ubikacji, podczas gdy pospólstwo dzieli tego typu ułatwienia, mieszkając w otaczających pawilonach, na zasadach obowiązujacych w akademikach na Jelonkach w ubiegłym milenium. Oligarchia wsród kolonistów, zwłaszcza ci zza oceanu, ma tendencję do zamieszkiwania w pobliższym hotelu, z odrazą odrzucając koncepcję wspołużytkowania deski klozetowej z plebsem.

Jest już masa zaparkowanych samochodów, z rejestracją zarówno ze Szwecji, Danii, Norwegii, bo ci z dalszych destynacji przybywają drogą powietrzną, z należną dbałością o naturalne podgrzanie wody w lokalnym jeziorze.

Witamy się serdecznie po rocznym niewidzeniu, nie rzadko z przedłużonym „Czeeeeeeść!!” w czasie którego desperacko staramy sobie przypomnieć, jak ten sympatyczny, uśmiechnięty pan ma na imię. Przy około 150 uczestników, trudno jest zapamiętać imiona wszystkich.

Tym bardziej, ze jest pewna uniformizacja występujących tu typów. Wiek – jak powyżej, ciemne albo siwe włosy w rożnym stanie recesji, krótkowzroczne, inteligentne spojrzenie, średni wzrost, nierzadko dość solidnej budowy z zauważalną tendencje do opływowości na poziomie paska.  Czasami w stopniu wymagającym stosowanie szelek.

U pań, w zasadzie podobna charakterystyka, jakkolwiek prawie całkowity brak siwizny, one wszak nigdy nie siwieją, wchodząc permanentnie w epokę brązu.

Mnie z kolei jest łatwiej zapamiętać, bo na wieczorowych dansingach, jako jedyny, w tym tłumie panów w szortach na szelkach, kraciastych koszulach z krótkim rękawem i sandałach, paraliżuję elegancją lnianej, letniej marynarki, białych spodni i zamszowych loafersów. Moja jedwabna poszetka, o skontrastowanym kolorze, wywołuje bezsilną zawiść wśród tańczących wczasowiczów.  

Przez ostatnie parę turnusów odnotowałem zresztą pewną drobną poprawę w tym wakacyjnym dresscodzie u kolonistów. I tylko wrodzona skromność nie pozwala mi tu wyjawić, kto był primus motorem tej tak potrzebnej dobrej zmiany.

O poniektórych kobietach krażą opowieści o ich niebezpiecznej urodzie, którą jeszcze raptem 50 lat temu raziły, łamiąc serca i małżenstwa nieszczęśnikom, którzy stanęli na ich drodze. Od czasu do czasu mignie w społecznościowych mediach młodociane zdjęcie takiej delikwentki, w pełni potwierdzające jej ówczesny potencjał. 

Zawody wykonywane to w większości lekarze, dentyści, w wypadkach niższych lotów- inżynierowie. Dwóch architektów z Danii zabezpiecza od dołu tę strukturę sukcesu i dobrobytu.

Jest już na miejscu moja M, która przybyła tu ze Sztokholmu. Ze swoimi długimi nogami, platynową czupryną, i ustami, które z ręki natury swą pełnością i wykrojem są poza konkurencją, nawet dla pań, które taką cechę nabyły za drogie pieniądze. Jej drobny, zgrabny nosek potwierdza zasadę o naturalnym przyciagąniu się partnerów o silnie skontrastowanych cechach.

Kierowniczą rolę na koloni sprawuje Misza ze Sztokholmu, człowiek o wiekim talencie organizacyjnym. Sprawuje on tu władzę absolutną, jako że rządy mocnej ręki, są niezbędne, by sterować taką ilością silnych indywidualności. Pamiętajmy wszakże, że są to często ludzie, które patrząc na wygwieżdżone niebo w pogodną, lipcową noc, potwierdzą piękno i majestat firmamentu, by chwilę potem dodać: ja bym to zrobił lepiej…

Suweren ma u boku Alika, dzielnie spełniającego funkcję kaowca. On też, wraz ze swoją rudowłosą, usmiechniętą żoną, prowadzi co rok kursy tanga.

Niestety, jest potrzeba corocznego powrotu do figury nr.1, bo większość pań jest nader nieskora do podporządkowania się wiadącej roli męża w tangu (ani w reszcie życia). Desperackie próby wbicia się zabójczym spojrzeniem w oczy partnerki, połączone z jej omdlewającym odgięciem się do tyłu i uwodzicielskim zagięciem jej nogi za wystające z szortów, włochate łydki partnera, mimo wielkrotnych powtórek, nie wyglądają przekonywująco. Były pono wypadki rozwodów, wywołanych głęboką dyskrepancją wzajemnych oczekiwań tangolity do machomana i odwrotnie.

Po śniadaniu następuje wymarsz do okolicznych lasów, gdzie spacer w śród aromatycznego igliwia zapewni nam poważny dodatek tlenu, jak i dobrodziejstwo fizycznej aktywności.  Naszym cicerone jest żona imperatora, która przed wielką planszą zawierająca system szlaków turystycznych, pewnym ruchem palca po kolorowych liniach zaprezentuje nam dzisiejszą, ambitną marszrutę. 

Odnalezienie jej w warunkach polowych jest jednak bez porównania trudniejsze, co nie jest zaskakujące, biorąc pod uwagę, że wszystkie sosny wyglądają w zasadzie tak samo. Po wielu gorących dyskusjach przy każdym rozwidleniu leśnych dróg, udaje się nam, z reguły wrócić na czas do bazy na lunch. 

No, chyba że padnie ostrzegawczy okrzyk: SĄ!!!

Wowczas bowiem wycieczka natychmiast idzie w rozsypkę i galopuje w krzaki.

Wynurza się stamtąd pół godziny później, z nieusuwalnym stygmatem sinego koloru wokół ust, na palcach, jak i częściach garderoby. Jagody!!

Sam nie biorę udziału w tych poszukiwaniach, nie w pełni otrząsnąłem się jeszcze z jagodzianej traumy, jaką przeżyłem  we wczesnej młodosci w Bieszczadach.

– Właściwie to były dość kwaskowate, słyszę utyskiwania w dalszej drodze do domu.

–  To po co jadłeś?

–  Rozsądek nakazywał.  

Nie jesteśmy, na szczęscie, zdani na własnoręczne zbieranie tego leśnego runa.

Po zdobyciu Sajgonu i przemianowaniu go na Ho Chi Min City, przybyła tu do Szwecji 3. kompania 7. pułku Viet Congu, którzy ze swoim doświadczeniem walk w dżungli, są o wiele efektywniejsi w zbiorach. Przyjadą oni na Kolonię ostatniego dnia, sprzedając nam ogromne ilości tego nadzienia na przyszłe pierogi, jak i owocowy komponent dietetycznych porcji śmietany z cukrem. 

Przed stołówką, na odpowiednim, piaskowym gruncie stoi grupa wczasowiczów grająca w bule.

Patrzą na nas z politowaniem. Nasza grupa też ma bóle, ale głównie w nogach i w plecach, od schylania się po jagody.

Po lunchu czas na wykłady na tematy o takim stopniu erudycji, że nie byłbym w stanie ich powtorzyć, nawet, gdybym je wtedy zanotował. Okazuje się bowiem, że są wśród nas specjaliści również od tej tematyki.

Następnie pora na plażowanie nad jeziorem i sporty wodne.  Szczególnie popularny jest tu drewniany pomost, gdzie duża ilość pań leży skomponowana w mniejsze grupki, dyskretnie komentując niekorzystne zmiany cielesne, jakie w przeciągu roku nastapiły u pozostałych grup plażujących nimf.

Popołudniu czas na przeżycia duchowe i estetyczne. 

Zapewni to nam koncert szopenowski, w wykonaniu znanej pianistki z Danii. Aula Koloni jest bowiem zaopatrzona w doskonałego Steinwaya, godnego wprawnych palców naszej maestry. 

Pełna oczekiwań publiczność plasuje się wokól błyszczącego głeboką czernią instrumentu. Czyste, zwiewne tony scherz i mazurków w magiczny sposób przenoszą nas w świat romantyzmu, a pojedynczy, spóznieni, słuchacze delikatnie, na paluszkach wchodzą do auli, starając się nie budzić publiczności.

Obudzi ich dopiero gwałtowny, końcowy akord Etiudy Rewolucyjnej, ale i tak trzeba było wstawać, bo nie długo następny posiłek. Posiłki te są przyjmowane przy długich, wspólnych stołach, przy których, ze względów praktycznych wprowadzono konsekwentnie egzekwowaną zasadę; „Po jednej chorobie i po jednym wnuczku na głowę” w poruszanych w czasie posiłków tematach. 

Są jednak i tacy, co za nic mają  wzniosłe przeżycia na niwie kultury, i znikają na dni całe w piwnicy, skąd dochodzą potem odgłosy piłowania, cięcia, przetapiania lub kucia małymi młoteczkami. Tam bowiem ci hefajstosi srebra tworzą unikalne wytwory z tego szlachetnego kruszcu, by później obdarować nim znienacka bogu ducha winnego członka rodziny.

W pomieszczeniu obok siedzą nie-święci i lepią garnki. A jeszcze częściej patery, talerze, ozdobne liście, wszystko to z wałkowanej, ugniatanej, toczonej lub nacinanej gliny, uzyskując zaskujące, (dla siebie) rezultaty po wypaleniu produktu. 

W grupie ceramików tej jest też mój przyjaciel, Architekt z Danii, który co rok plecie naczynia z długich, wywałkowanych kawałków gliny, Naczynia te, w związku ze swoją nieszczelnością między glinanymi warkoczami, miały być używane jako patery do owoców. Architekt ten wielokrotnie szydził z moich póżniejszych, glinianych koni, które, choć zawierały stopniowo coraz więcej z końskiego korpusu, nadal nie miały nóg. W przeciągu paru sezonów doszedłem najpierw do amputowanych koni z pełnym tułowiem, aby rok później, tryumfalnie, na bazie samonośnego szkieletu z drutu, wykonać w końcu rzeżbę całego, stojącego konia. 

Może nie był perfekcyjny w każdym detalu, ale gorzej bywało, a klaskali…

Balowe wieczory, gdzie, jak wspominałem, panowie o umiarkowanej elegancji mieli okazję pokazać nowoopanowane figury taneczne z ich niesubordynowanymi partnerkami, trwały z reguły do okoła północy. Wówczas, miast śladem kopciuszka, pozostawiwszy jedną ciżemkę na schodach, wrócić do nieogrzewanej izdebki z dzielonym WC, kolonistki zbierały się wokół lśniącego Steinwaya. który dżwięki jeszcze kilka godzin wcześniej tak brutalnie obudziły wielu melomanów. 

Tym razem zasiądzie przy nim niezrównana oftomolog rodem z Łodzi, a z rezydencją w Niemczech, by a prima vista wyczarować z niego dziesiątki melodii, których teksty pamiętamy z naszej zielonej młodości. Te grupowe performacje, może dalekie od poziomu chóru Czejanda, stworzą, że zaszkli się niejedne oko zahartowanego emigranta, na skrzydłach wspomnień przeniesionego do niepowracalnej młodości.

Już koło 2 w nocy, niosąc niedopite kartony wina, wciąż z ostatnim wersetem odtwarzanym na pełen regulator naszych gardeł, scigani przekleństwami kolonistów, którzy wybrali wcześniejszą retretę, rozchodzimy się po naszych pawilonach. 

I tylko tu i ówdzie ten czy inny z panów, stanie na moment z zadartą głową, by raz jeszcze obmyśleć alternatywny, ulepszony master plan rozmieszczenia  ciał niebieskich na nocnym firmamencie…

Wszystkie wpisy Krzyska TUTAJ

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.