Nadeslal Moti Ofer
Wspomnienia z okresu Cherbourga (1967-1968)
Autor: Moti Ofer (Mietek Blajer)
W dalszym ciagu moich krotkich opowiesci, ktore zaczalem pisac niedawno, dzisiaj opowiem krotki kurioz z mojej sluzby wojskowej w Izraelskiej Marynarce Wojennej (zwiazany z moim sluzbowym wyjezdem do Francji) a potem dalsze wspomnienia (niestety, troche dlugie ale wedlug mnie dosyc ciekawe) z tego polrocznego pobytu za granica jako zolnierz w czynnej sluzbie.
Kiedy juz wzieta zostala decyzja w Glownym Sztabie Marynarki wyslac mnie – zwyklego zolnierza sluzbowo do Francji zeby sie nauczyc „z pierwszej reki” o przyrzadach wewnetrznej lacznosci (a wlasciwie najbardziej o ich instalacji) na statkach rakietowych ktore byly w tym czasie budowane w stoczni w Cherbourgu, wezwali mnie do Sztabu Marynarki w Hajfie i podali mi tzw. „paszport serwisu”, tzn. paszport ktory otrzymuja obywatele pracujacy w Biurze Obrony, albo policjanci, albo zolnierze w sluzbie czynnej czy zawodowej. Ten paszport jest koloru gleboko niebieskiego (tzn. troche innym niz „cywilny” paszport) i nie wolno go trzymac w domu tylko po powrocie z zagranicy od razu oddac do wladz Biura Obrony. W moim paszporcie bylo napisane ze jestem zolnierzem I_szej klasy (po francusku moj „zawod”: Soldat le premiere classe), tzn. zwykly zolnierz……
- 1. W drodze do Cherbourga.
Planowane bylo ze oficer rangi majora, ktory mial leciec ze mna i z jeszcze dodatkowym zolnierzem-technikiem radiowym jak ja mieszkajacym tez w Petach-Tiqvie do Francji, mial nas zbierac z naszych domow wczesnie z rankiem i razem jechac do lotniska w Lod (wtedy jeszcze nie nazywalo sie „Ben-Gurion” bo pierwszy premier panstwa jeszcze zyl).
Pare dni wczesniej przygotowalem sie do dosyc dlugiego pobytu we Francji wedlug wskazowek ktorych otrzymalem ze Sztabu Marynarki Wojennej: walizka z roznymi rzeczami i ubran „cywilnych” i obok wojskowy kid-bag z ubraniem wojskowym wlacznie z zimowym ubraniem pomimo ze bylismy jeszcze w goracym lipcu! Ale takie byly wskazowki wojskowe i wiadomo ze w wojsku nie mowi sie „nie” do rozkazu.
Nazajutrz wczesnym rankiem, jak juz wspomnialem przedtem, prosilem od moich nie mlodych juz rodzicow zeby odprowadzili mnie piechota z tym ciezkim bagazem z domu do glownej szosy (ok. pol kilometra) prowadzacej do samego lotniska kolo miasta Lod zeby major nie musial wjechac samochodem do naszego „szykunu” (osiedla) kolo Petach-Tiqvy zeby mnie szukac (taki bylem grzeczny). A propo: ten major, nazywal sie Micha Ram, byl po latach dowodca Izraelskiej Marynarki w randze Generala a wlasciwie Admirala jak to sie nazywa w obcych armiach (nie u nas).
Ale wrocimy do naszej opowiesci.
Szlismy dosyc dlugo z naszego domu do samej glownej szosy taszczac ten ciezki bagaz ja i moi rodzice. Bylem ubrany „na cywila” jak mi rozkazal moj ostatni dowodca w kraju bo lot za granice musi byc cywilnie pomimo ze bylem zolnierzem w czynnej sluzbie.
Jakie bylo moje zdziwienie kiedy zauwazylem ze w zblizajacym do nas wojskowym aucie siedzi sam i kieruje „moj” oficer ubrany w wojskowym mundurze z wszystkimi rangami i medalami.
„Co tu sie dzieje panie oficerze? Dlaczego pan jest w mundurze a nie „na cywila”?” zapytalem go.
„Ja nie lece z wami dzisiaj bo jest jakis nagly problem w bazie i musze zostac jakis tydzien w kraju” odpowiedzial major.
Pozegnalem sie z rodzicami, wepchnalem (musze powiedziec ze to nie bylo latwe) moj obszerny bagaz do malego bagazowego miejsca w wojskowym samochodzie wtenczasowego typu: de chevo (francuski, tylko co) i razem pojechalismy do innej dzielnicy Petach-Tiqvy zeby zabrac drugiego zolnierza. Kiedy go zobaczylem z takim jak moim ogromnym bagazem, pomyslalem co by bylo jak „nasz” oficer lecial razem z nami do Francji tez ze swoim bagazem – gdzie by to sie pomiescilo? Ale na pewno on by przyjechal z wiekszym autem niz te malutkie i ledwo sie poruszajace „de chevo”…..
Kiedy przyjechalismy do lotniska i stanelismy do kolejki badania paszportow, major Micha Ram (ktory byl z nami do tego punktu) podszedl do jakiegos goscia ubranego cywilnie, ktory stal przypadkowo pod koniec kolejki (potem sie okazalo ze jakos go poznal) i zapytal sie go: „pan jest pulkownikiem takim i takim z Armii Lotniczej?”.
„Tak”, odpowiedzial ten gosc. „To ja oddaje pod twoja opieke tych dwoch zolnierzy-marynarzy wedlug naszej wczorajszej rozmowy i ty bedziesz odpowiedzialny za nich az do samego biura naszej Wojskowej Delegacji w Paryzu (ktora byla wtenczas kolo naszej ambasady w Paryzu)” – dodal major Micha.
„OK” odpowiedzial pulkownik z Armii Lotniczej i Micha Ram odwrocil sie na pietach i odszedl do swojego „kakamajke” samochodu zeby zrobic dosyc dluga droge do Hajfy.
I tutaj trzeba wam opowiedziec, drodzy czytelnicy, ze byly to czasy uforji po naszym zwyciestwie w „6-dniowej wojnie”. Prawie co dzien byly wojskowe loty do Francji i z powrotem towarowymi-wojennymi samolotami typu „strato-cruizer” albo nawet „nord” dla spadochroniarzy i w ktorych przewozono sprzet i zmienne czesci do samolotow „Miraz” czy inne wojskowe czesci zeby zapelnic wytrzerpane przez wojne arsenaly i magazyny a przy tej okazji lecieli w tych samolotach osoby wojskowe, np. ja…..
Stalem na koncu kolejki kiedy podeszla do mnie jakas pani (okazalo sie pozniej ze byla sekretarka z Ministerstwa Obrony) i zapytala mnie: „Moze wiesz co jest dzisiaj? Strato?”
„Nie”, odpowiedzialem jej, „ja mysle ze dzisiaj jest dobra pogoda”.
Ona popatrzala sie na mnie z zaskoczona mina a potem pekla naglym smiechem. „Kto to jest ten debil?” zapytala sie pulkownika ktory stal kolo mnie. „Zostaw go, on jest „Ole chadasz” – nowy emigrant, on nic nie wie”, odpowiedzial jej pulkownik i dodal: „dzisiaj jest „Nord””.
To zeby wam objasnic, drodzy czytelnicy, a zwlaszcza tym ktorzy nie znaja sie jak ja kiedy bylem jeszcze „ole chadasz” i nie znalem zadnych rodzajow wojskowych-towarowych samolotow i myslalem ze sekretarka sie pyta o dzisiejsza pogode, bo slowa jak: „stratosfera” albo „jonosfera” byly dla mnie bardziej znane niz „strato-cruizer” czy „nord”.
Koniec-koncow, po jakiejs godzince siedzialem juz w srodku takiego „Norda” ktory normalnie byl uzywany jako przewoznika spadochroniarzy a wtym locie do Paryza
(z nocnym tranzytem przez Rzym) uzywano go do przwozenia sprzetu i ludzi do Europy.
W srodku samolotu byla ogromna drewniana skrzynia ze znakami Lotniczej Fabryki Przemyslu i ze znakami bomb (tak wtedy myslalem bo nie znalem zadnych wojskowych znakow). My siedzielismy dookola tej skrzyni na takich hamakach w ktorych przewaznie siedza spadochroniarze przed wyskakiwaniem z samolotu (brrrrrrr) i caly czas myslalem ze ta skrzynia moze, nie daj Boze, wybuchnac bo na pewno sa tam w srodku jakies bomby albo inna amunicja. Siedzenie na tych chamakach nie bylo takie wygodne a na pewno nie takie jak na dlugi lot do Europy ale jako zolnierz musialem sie dostosowac do tego niezwyklego stanu i starac sie „nie stekac” a na pewno nie kapryzowac.
Ubikacje, za przeproszeniem, znajdowaly sie przy koncu „kabiny” (jesli mozna to nazywac kabine) tylko ogrodzone byly nylonowa matowa firanka, bez dzwi i oczywiscie bez zamka z kluczem. Jako pozywienie przez caly lot ktory trwal dosyc dlugo (jakies 7 czy 8 godzin, jesli ja sobie przypominam) dostalismy tylko kanapki. Nie bylo oczywiscie stewardesek tylko zolnierze Armii Lotniczej (w cywilnych ubraniach) jako staff obslugi.
Trzeba jeszcze objasnic ze „Nord” byl samolotem z propelorami (a nie nowoczesny jet- odrzutowiec ktory robi taki lot do Rzymu przez 3.5 godzin zamiast 7 co robi „Nord”).
W Rzymie nocowali wszyscy „podroznicy” (oficerowie, nawet wysokiej rangi i „zwykli” zolnierze jak ja) w bardzo przytulnym ale nie drogim hotelu, kiedy zaloga samolotu nocowala w lepszym hotelu (w ktorym bazowali czesto lotnicy i stewardesi z El-Al).
Na drugi dzien polecielismy juz do Paryza a ten lot trwal jakies 4 godziny (jesli mam dobra pamiec po tylu latach – to bylo dokladnie 40 lat temu……..).
Po wyladowaniu w Paryzu, pulkownik odprowadzil nas prosto do biura Delegacji Wojskowej i „oddal” nas do rak miejscowych urzednikow (rozmawiajacych po hebrajsku). Otrzymalismy troche pieniedzy na droge i powiedziano nam ze w Cherbourgu otworzymy konto bankowe do ktorego wplyna co miesiac nasze „zarobki” w sumie 650 frankow (co byly warte w tamtych czasach 125 amerykanskich dolarow).
Musicie wiedziec, drodzy czytelnicy, ze zolnierz w czynnej sluzbie otrzymywal wtenczas wojskowa „pensje” w wysokosci 10 czy 20 dolarow na miesiac, ale za granica nie ma rodzicow zeby pomogli z dodatkowymi posilkami, nie ma wojskowej pralni ktora „za darmo” pierze garnitury wojskowe, nie ma taniej kantyny gdzie mozna kupic tanie papierosy czy slodycze. Za granica „biedny” zolnierz musi wydawac o wiele wiecej pieniedzy na te rzeczy. Dlatego otrzymalismy takie sumy.
Dodatkowo, dali nam w biurze pociagowe bilety i kazano nam sie stawic jeszcze tym wieczorem na polnocnej stacji „Gare du Nord” w Paryzu zeby wziasc pociag o godz. 18:00 do Cherbourga (6 godzinna jazda).
„Ale co bedzie z ogladaniem Paryza?”, probowalismy protestowac. „A bedziecie mieli duzo czasu odwiedzic Paryz podczas waszego kilkumiesiecznego pobytu we Francji” odpowiedzieli w biurze.
Nie mielismy juz nic do powiedzenia tam, wzielismy taksowke i od razu pojechalismy do dworca „Gare du Nord” (godzina byla juz dosyc pozna). Tym razem bylismy sami. Dwa zolnierze „po cywilu” w sercu Paryza z ogromnym bagazem ktore dzwigalismy sami.
Kiedy przyjechalismy do dworca i szofer-taksowkarz pomogl nam wyjac ten bagaz z taksowki, popatrzylem sie na licznik i zaplacilem tyle ile tam bylo napisane – ok. 6 frankow (drugi zolnierz, nazywal sie Gabi prosil mnie byc odpowiedzialny na pieniadze a w Cherbourgu mielismy sie obliczyc miedzy soba). Szofer popatrzyl sie na mnie z dziwionym wzrokiem rozcienczonym z pewnym rozczarowaniem i krzyknal cos po francusku. Oczywiscie wtedy jeszcze nie zrozumialem. Gabi, ktory byl pochodzenia z Tunisu i znal swietnie francuski z domu, i powiedzial mi ze szofer prosi za napiwek. „Ile dac mu napiwku?” zapytalem sie Gabi bo nie znalem tego nawet w Izraelu. „Nie wiem, daj mu ile chcesz” odpowiedzial Gabi. Podalem szoferowi jakies pol franka czy 60 sentimos (nie pamietam dokladnie) i wtedy ten szofer (ze przedtem slyszal nasz jezyk ale myslal ze to jest portugalski) zaczal krzyczec na caly glos ze wszyscy ludzie kolo tego glownego dworca slyszeli i patrzeli sie na nas: „zasrani portugalczycy, skapcy itd.”.
„Co on krzyczy?” zapytalem Gabi ale on odpowiedzial zebysmy ucieklismy z tad predko bo on nas przeklina. Wiec podnieslismy z ziemi ten ogromny ciezar i ucieklismy do wnetrza dworca z wielkim duchaniem powietrza.
Po 6 godzinach jazdy pociagiem, dojechalismy ok. polnocy do Cherbourga i tam czekali juz na nas kilku naszych zolnierzy ktorzy wiedzieli ze mamy przyjechac. My bylismy jeszcze „po cywilu” ale oni byli ubrani w wojskowych mundurach i do tego w zimowych ciemno-granatowych i grubych garniturach Marynarki Wojennej. Zapytalismy ich dlaczego oni sa tak ubrani to oni nam odpowiedzieli ze to jest rozkaz naszego miejscowego dowodcy (rangi podadmirala) ze izraelscy marynarze musza sie stawiac na stoczni i nawet wieczorem po sluzbie po ulicach Cherbourga w pelnym wojskowym ubraniu. A dlaczego w zimowym ubraniu? Bo pomimo ze bylo jeszcze lato (wprawdzie w Europie nie takie gorace jak w Izraelu), ale nasze zimowe garnitury byly bardzo eleganckie i reprezentowane.
„Macie przy sobie pieniadze ktore otrzymaliscie w Ambasadzie?” zapytali sie nas. „Pewnie” – odpowiedzielismy. „No to pojedziemy do baru bo na pewno jestescie glodni od takiej dlugiej podrozy. I przy okazji, zaprosicie nas na wasz koszt bo nam sie skonczyly pieniadze z tego miesiaca” dołożyli- i wzieli nas swoim autem do jakiegos baru, ktory byl jeszcze otwarty w tej poznej porze w Cherbourgu.
Co wam opowiem, drodzy moi czytelnicy, wychowanie naszych gospodarzy – izraelskich marynarzach bylo wprost haniebne! Oni sobie pozwolili bzikowac juz po wypiciu kilka szklanek piwa, jeden z nich nawet sie nie wstydzil, z przeproszeniem, pierdziec na glosno przy wspolnym smiechu naszych marynarzy i zdesperowanych spojrzeiach innych gosci baru i jego wlascicielki. Po zaplaceniu przeze mnie za wszystkich (przeciez bylem odpowiedzialny za budzet) za cale jadlo wszystkich (steki i piwa i co nie), oni przywiezli nas do takiej kwartery-obozu Francuskiej Marynarki Wojennej (nie pamietam jak to sie nazywa po polsku ale po francusku to: „casern”). Byl to kampus kilkunastu budynkow oczywiscie ogrodzony wysokim plotem i strzezony dzien i noc przez francuskich marynarzy, ktory znajdowal sie w sasiedztwie budynkow mieszkancow Cherbourga.
Mniej wiecej w srodku tego kampusu, miedzy niskimi budynkami serwisu dla calej ekipy marynarskiej, stal wysoki budynek w ktorym (prawie cale) trzecie pietro dysponowalo dla izraelskich marynarzy czynnej sluzby, tych ktorzy juz tam byli i tych ktorzy mieli przybyc w nastepnych tygodniach czy miesiacach. Na kazdym pietrze byly sypialnie, sale do odpoczynku (niby dzisiejsze salony) z telewizja i z jakimis maszynami do gran (nie „playstation” czy inne nowoczesne jak dzisiaj), kantyna w ktorej sprzedawali napoje, slodycze i kosmetyki dla mezczyzn, a na parterze byla kuchnia i jadalnia dla mieszkancow calego budynku. W sypialni, do ktorej nas przyprowadzili, zauwazylem dwupietrowe lozka ale poniewaz nie bylo nas tak duzo w tym czasie, kazdy mogl spac sam na takim dwupietrowym lozku i to mnie bardzo zadowolilo.
Magazynier – oczywiscie francuski marynarz, przyniosl nam koce i przescieradla i cala noc nie spalismy tylko opowiadalismy co sie dzieje w kraju (i to nie dlatego ze nasi marynarze byli zupelnie „odcieci” od tego co sie dzialo w Izraelu, tylko zawsze chca wiedziec rozne plotki wedlug charakteru ludzi tzw. „wojska-wanny”).
Na drugi dzien, tylko po poludniu zabrali nas do cywilnej stoczni zobaczyc pierwszy raz nasze nowe okrety rakietowe, bo cale rano bylismy zajeci roznymi sprawami. Szlismy piechota dosyc daleko – jakies 2 czy 3 kilometry byla oddalona ta stocznia od naszego kaserna. Nasi oficerowie czy starsi sierżanci, ktorzy byli juz w zawodowej sluzbie, i kilku cywilach mieszkajacych tutaj sluzbowo juz pare lat, mieszkali w wynajetych pokojach w Cherbourgu, czesc z nich w hotelu, wiekszosc z nich byli z rodzinami i posiadali wlasne samochody – przyjezdzali do naszego kaserna, zeby nas wziasc autem do stoczni.
Kiedy weszlismy na teren stoczni i zaczelismy sie przyblizac do miejsca gdzie mial byc okret, z odleglosci ok. 100 metrow nie widzielismy jeszcze nic. Musicie wiedziec, drodzy czytelnicy, ze w tych miejscach Europy, a zwlaszcza w kanale La Manche, sa przyplywy i odplywy morza zmieniajace sie co dzien. Po poludniu byl odplyw i okret stal dosyc nisko w kanale tak ze widzielismy tylko koniec masztu. Jak stanelismy na samym brzegu kanalu, zobaczylismy pierwszy raz w zyciu nasz rakietowy statek bojowy w calej swojej okazalosci.
W tym czasie byly juz wodowane dwa statki: ISW Mivtach i ISW Misgav do ktorych wremontowali juz silne motory niemieckiegp producenta „Mercedes-Benz” i inny sprzet.
Na „Mivtach” byl juz zaangazowany technik łączności, ktory przybyl z Izraela juz pare miesiecy temu, ja mialem byc na ISW Misgav a Gabi na ISW Miznak ktorego jeszcze nie wodowano.
O odplywie i przyplywie chce opowiedziec jeszcze cos ciekawego: rano, kiedy jest przyplyw, statek stoi „dumnie” naprzeciw brzegu (a nawet troche wyzej) tak ze trap (gangway po angielsku) jest skierowany w kierunku do gory i wchodzi sie na okret w gore. A pod wieczor, kiedy jest odplyw, okret jest w dole i prawie nie widac go z daleka (tylko maszt, jak juz pisalem) i na poklad schodzi sie trapem na dol.
Pierwsze dwa statki rakietowe w Kanale La Manche
( manewry cwiczen nowych motorow)
Nazajutrz spotkalismy kolonela (podadmirala) Bini Telem, ktory byl dowodca calej zalogi rakietowych statkow ktore budowali w Cherbourgowej stoczni. Z czasem on otrzymal dowodztwo na cala flote marynarska Izraela i byl w randze admirala.
Bini powiedzial nam ze nas trzech technikow radiowych i jeszcze czterech elektrykow, ktorzy byli juz dlugi czas w Cherbourgu, mamy jechac za tydzien do Niemczech (teraz juz mozna odkryc ten owczesny sekret) do miasta Kiel kolo Hamburga na polnocy NRF zeby sie uczyc w fabryce elektronicznej produkujacej wtenczas, m.in. wzmaczniacze, patefony i magnetofony, takze sonar, tzn. przyrzad do szukania lodz podwodnych. Mielismy tam przejsc dwutygodniowy kurs naprawy takiego przyrzadu (sonar) ktory mial oczywiscie i elektryczne i radiowe moduly.
I tak sie stalo ze znowu pojechalismy pociagiem do Paryza (moj b.p. tatus mowil: „du-pa ryza”), tam spalismy jedna noc i na drugi dzien kontynuowalismy pociagiem do Kiel.
Tutaj nie ma co duzo opowiadac, kurs sie odbywal w fabryce do ktorej przyjezdzalismy co dzien taksowka z hotelu, jedlismy obiad w stolowce dla kierownikow a nauka odbywala sie po angielsku. Kto nie znal dobrze angielski – to inni jemu tlumaczyli. Oczywiscie odwiedzalismy prawie co dziennie linie produkcji zeby sie poznac z bliska z produkcja sonara i jego badania (testing).
Pod koniec kursu otrzymalismy prezent od kierownictwa fabryki: weekend w Kopenhadze!!
Jechalismy pociagiem z Kiel do Hamburga a z tamtad promem do Danii. W Kopenhadze spedzilismy swietny weekend z wkluczonym oczywiscie wspanialym parkiem „Tivoli”.
ISW Mivtach po wodowaniu
2. Cherbourgowy okres.
Kiedy przyjechalismy z powrotem do Cherbourga po dwutygodniowym kursie w Niemczech, zaczelismy wlasciwie codzienna prace na okrecie i oczywiscie nocne dyzury. W relacji dyzurow, to sie odbywalo tak: kazda noc dwoch marynarzy izraelskich musialo byc na okrecie (to wychodzilo dwa czy nieraz 3 razy w tygodniu) kiedy jeden spi pol nocy a drugi siedzi w statkowej kuchni razem z robotnikiem/strozem francuskiej stoczni i rozmawiaja ze soba. A potem izraelczycy sie zmieniaja na warte a z francuzem to nie pamietam co bylo, mozliwe ze oni dyzurowali sami cala noc (przeciez to byla ich praca i zarabiali na to…..) Nieraz trzeba bylo patrolowac dokola statku (zdaje sie co godzine) zeby zaden obcy czlowiek sie nie dostal na statek. Dyzurowalismy bez broni (bo nie wolno trzymac broni za granica) i “na cywilu” zeby nie „sciagac obcych wzrokow” bo celem tych dyzurow bylo pilnowanie naszych nowobudujacych sie okretow wojennych przed ewentualna kradzieza wiedzy.
W ten sposob w czsie dyzuru uczylem sie predko francuskiego. Na poczatku wprawdzie duzo gestykulowalem z francuzem ale z czasem juz rozmawialem smialo po francusku i moglem sie nawet obejsc bez tlumacza. Posiadalem tez tzw. „rozmowki polskie-francuskie” o ktorych pisalem inna opowiesc (wedlug mnie tez ciekawa) bo musicie wiedziec ze w tym czasie jeszcze znalem polski lepiej niz hebrajski.
Codzienny „marsz” z kazerna do stoczni (nie zawsze byl mozliwy autostop) przyczynil do tego ze postanowilem kupic sobie skuterek. W spacerkach w miescie po dniu pracy (tak, nawet w wojsku, a zwlaszcza za granica jest dzien pracy) zauwazylem jakis sklep/agencja sprzedajaca motory i skutery wiec jeden dzien stawilem sie tam razem z moim kolega – Gabi (wzialem go ze soba bo znal dobrze francuski i chcialem zeby jeszcze ktos byl ze mna na takie niezwykle kupno). Widzielismy skuterek, ktory w tych czasach budowali jako maly motorek na benzyne przyczepiony do przedniego kola roweru ale mial przekladnie (gear). Nazywal sie: „Velosolex”. Chcialem zrobic probna jazde ale sie balem to najpierw sprzedawca pokazal mi ta jazde i kiedy zobaczylem z jaka predkoscia jezdzi ten „czort” to jeszcze wiecej sie balem, tak ze moj kolega musial tez zrobic „kolko” az odwazylem sie wejsc na ten vehicle.
Wszedlem powoli na siodlo (wprawdzie mowic z drzacymi nogami), wlaczylem pierwszy stopien przekladni, zwolnilem powoli sprzeglo i wrrrrrrrrr…. zniknalem szybko od oczow patrzacych sie dziwnie na mnie sprzedawcy i Gabi az dojechalem do konca ulicy i nagle zapomnialem jak sie hamuje ten „czort”. Przypomnialem sobie ze to po prostu rower z pomocniczym silnikiem, to nacisnalem silno na obydwa reczne hamulce. Co wam powiem drodzy czytelnicy, wprawdzie nie upadlem ale to byl super experience.
Zakochalem sie w tym skuterze od pierwszego wejrzenia, jak male dziecko, zaplacilem za niego moja miesieczna zolnierska pensje zagraniczna (ok. 600 frankow) i pojechalem stamtad do kazerny razem z Gabi na tylnym siodelku. Musicie wiedziec, ze we Francji w tamtych czasach (i ja mysle ze nawet teraz) nie trzeba prawa jazdy na takie skutery i oczywiscie nie trzeba helmu.
Mietek w marynarskim mundurze na skuterku velosolex w obozie Francuskiej Marynarki Wojennej w Cherbourgu
Poniewaz bylem teraz zmotoryzowany, zaloga okretow prosila mnie robic rozne zakupy w miescie, przewaznie mleko i
- 4. Wycieczka do Monte sant Michele.
Po otrzymaniu prawa jazdy, zostalem sie tzw. „chory na kierownice” tzn. bardzo chcialem kierowac autem nie byle gdzie i nie byle jakim samochodem. Wszedlem do spolki do trzech zolnierzy w zawodowej służbie, ktorzy trzymali razem jakis stary „grat” produkcji Dophine – nawet nie pamietam jakiego rocznika produkcji on był (ten grat) ale na pewno on „widzial” kiedys lepsze dnie. Jeszcze nie sprzedalem mojego skuterka – velosolex to jeszcze rownolegle jezdzilem nim solo do roznych pieknych wiosek w okolicach Cherbourga, przewaznie w soboty i niedziele, ktore mielismy wolne.
Jeden dzien zorganizowalismy sie we czterech marynarzy na wycieczke na weekend do bardzo pieknego miejsca: Monte sant Michele.
Pomimo, ze to byla bardzo dluga droga (okolo 300 km w jedna strone), zadalem prowadzic sam to auto cala droge, nawet ze wszyscy inni moi koledzy do trasy posiadali prawa jazdy a co najwazniejsze: oni byli „weterani” na prowadzenie samochodow.
Musicie zrozumiec, drodzy czytelnicy, ze prowadzic taki maly samochodzik (okolo 600 centymetrow szesciennych pojemnosci silnika!) i czterech chlopow ledwo sie mieszczacych w takim malym pomieszczeniu na taka dluga droge to nie latwo….
Oczywiscie, po drodze bylo kilka smiesznych sytuacji (nie mowiac tez, ze czesc byla nawet niebezpieczna) ale na szczescie przejechalismy te droge bez wstrzasow.
Na przyklad jednej takiej nieprzyjemnej sytuacji podam relacje jednego z owczesnych uczestnikow ktory po roku (juz bedac w Izraelu) poznal moja kolezanke – Ruti, z ktora potem sie ozenilem i jej powiedzial: „co ty chodzisz z tym chlopcem – Ofer, zebys wiedziala ze raz jechalismy na dluga wycieczke we Francji i on mial prawo jazdy tylko pare dni i uparl sie samemu prowadzic auto prawie bez przerwy i nie znajac w ogle tej drogi (jak my tez) i przed jednym ostrym zakretem kiedy juz sie sciemnilo to ten „kretyn” zamiast nacisnac noga na hamulec nacisnal na „gaz”. Co ja ci powiem, twoj kolega prawie nas zabil. Juz widzialem za zakretem „smierc”, ktora nas wola palcem: chodzcie do mnie”.
Dojechalismy wreszcie do Mont sant Michele, a to jest ogromny zamek na gorze, do ktorego sie dociera piechota przez waskie uliczki pelne sklepikow z suvenire dla turystow. Zaparkowalem auto na parkingu przed sciezka, ktora prowadzila do zamku ale nam powiedzieli/ostrzegali, ze przez codzienne odplywy i przyplywy (o ktorych pisalem juz przedtem, ze sa w tym rejonie kanalu La Manche) jest ostatnia godzina o ktorej musimy skonczyc nasz pobyt w zamku i jego okolicy i natychmiast wrocic do auta bo przyplyw pokrywa sciezke dochodzaca do parkingu i nie mozna bedzie dojsc do samochodu.
Takie specjalne i ciekawe jest to miejsce.
Spacerowalismy w tym pieknym zamku a potem znalezlismy jakis motel w odleglosci ok. 10 km od tego miejsca w ktorym spedzilismy nastepna noc. Nazajutrz pojechalismy na wschod, tzn. oddalilismy sie od Monte sant Michele do wewnatrz Francji (nie pamietam teraz dokladnie po tylu latach w jakich miejscach „wedrowalismy”) ale nocowalismy jeszcze dwie noce i zaczelismy wracac na polnoc, tzn. „do bazy” – do Cherbourga.
Oczywiscie ze tez w powrotnej drodze chcialem prowadzic auto ale moi koledzy tym razem zawetowali i nie dali mi kierowac. To chociaz moglem troche „oddetchnac”.
- Wycieczka do Holandii i Belgii.
Kilka tygodni przed naszymi swietami – Sukot (trwaja caly tydzien) zaczelismy planowac, moi koledzy elektrycy i mechanicy dalsza wspolna wycieczke do Holandii i do Belgii. A tutaj nalezy wam, drodzy czytelnicy krotkie objasnienie.
Na poczatku planowania i budowy floty statkow rakietowych we Francji, trzeba bylo planowac tez zaloge, a zwlaszcza kazde stanowisko na statku bo to nie bylo podobne do zadnych innych okretow bedacych w sluzbie Izraelskiej Marynarki Wojennej.
Poniewaz bylem tylko jedynym technikiem lacznosci na okrecie i nie bylem oficerem, nie moglem stanowic osobnego oddzialu jak na wiekszych okretach, np. destroyer, to „przyczepili” mnie do oddzialu maszynowego pod dowodctwem tzw. „cheefa” – on oficer maszynowni na okrecie. Tak sie stalo, ze ta cala zaloga mechanikow byla tez moimi kolegami. Oni wprawdzie pracowali dosyc ciezko (nawet za ciezko wedlug mojej opinii) ale zawsze byli z humorami i opowiadali rozne kurioza. Ja tez bylem (i nadal jestem) z humorem to dosyc szybko sie zaprzyjaznilem z mechanikami.
A jednak byl problem: kiedy trzeba bylo kogos awansowac (dac mu wyzsza range), to kogo ten cheef bedzie lepiej traktowac? Mnie? Taki „czysty” i delikatny, ze najwyzej trzymal w rece jakis maly srubociag albo szczypce, czy „jego” mechanikow, ktorzy zawsze brudzili sie od oliwy i smaru maszynowego i trzymali zawsze ciezkie klucze do rur.
Ale zostawmy to, to nie jest takie wazne dla naszego opowiadania.
Swieto Hanuka juz bylo „na progu” i czekalismy na ten termin z duzym entuzjazmem zeby zaczac nasza planowana wycieczke. Oczywiscie, jesli sie znajdujesz w Europie to nie musisz zamawiac loty czy miejsca w hotelach (zwłaszcza, ze jestes mlody i nie „pieszczony”), bo w naszym planie zamierzalismy jechac pociagiem najpierw do Paryza a potem do Bruxeli i do Amsterdamu i tam nocowac w cymerach czy w tanich pensjonatach.
Ale (jak to sie mowi po naszemu): planowanie to osobna rzecz a wykonanie tego planu to tez osobna rzecz, przewaznie co sie mnie tyczylo. Ten „mlotek” spadl na mnie jakis dzien albo dwa przed naszym wspolnym wyjazdem na wycieczke. Kolonel Bini Telem zawolal mnie i powiedział, ze maja przyjechac robotnicy z firmy „Siemens” zeby ustawic na „moim” okrecie – Misgav – telefonie wewnetrzna i to ma sie stac akurat w nasze swieto Hanuka albo i tez w ciagu „hol hamoed” tzn. dni miedzy swietami, w ktorych mialem dostac zwolnienie z pracy i jechac na wycieczke. I to dotyczalo tylko mnie bo bylem jedyny z wiedza technika lacznosci. Nie pomogly dlugie perswazje i placz i kłamstwo, ze niby juz zaplacilem z gory za zajete pokoje w hotelach, kolonel rozkazal mi sie zostac pare dni zeby byc obecny podczas pracy tych robotnikow na statku.
W koncu ten wysokiej rangi dowodca sie „zmiekczyl” i pozwolil mi opuscic baze po jednym dniu pracy i tak zaczalem „gonic” moich kolegow-marynarzy po prawie calej Europie…..
Poniewaz znalem juz ogolnie ta trase wycieczki i ten hotel w Paryzu w ktorym zawsze nocowalismy jak jechalismy na weekend do Paryza raz na pare tygodni, jechalem (oczywiscie sam) pociagiem do Paryza, przyjechalem do „naszego” hotelu i na moje zapytanie otrzymalem odpowiedz ze koledzy nocowali jedna noc i dzisiaj rano opuscili Paryz w kierunku Bruxceli. To do konca dnia spacerowalem sam w Paryzu, spalem w tym hotelu a rano kupilem sobie pociagowy bilet do Amsterdamu (przez Bruxcell). W naszym planie mielismy tez byc jakis jeden czy dwa dni w Bruxcelli a potem pojechac dalej do Holandii. Myslalem ze moze w Bruxcelli spotkam kolegow. Ale, niestety tak nie bylo.
Kiedy pociag przyjechal do Bruxcelli, wysiadlem z niego i zaczalem szukac jakis hotel. Mozna bylo uzywac ten sam bilet na dalsza jazde do Amsterdamu (nawet za pare dni) bo Bruxcell lezy na tej samej trasie pociagowej. Znalazlem niedrogi hotelik kolo glownego dworca, zorganizowalem sie w nim i zaczalem znow samotny spacer w stolicy Belgii.
Odwiedzilem piekny Park Botaniczny, ZOO i inne miejsca. W tym okresie fotografowalismy zwyklymi aparatami fograficznymi (byly juz automatyczne) ale nie cyfrowe jak dzisiaj i „trend” bylo fotografowanie slajdow. Kupuje sie specjalny film na slajdy do ktorego ceny wlaczone jest tez wywolywanie, po skonczeniu filmu (tez 36 zdjec jak w zwyklym filmie), wysyla sie do najblizszego laboratorium Kodaka w kazdym prawie kraju w Europie ktorego adres napisany jest w liscie przylaczonej do filmu, i po tygodniu czy dwoch (zalezy gdzie znajduje sie laboratorium) otrzymuje sie slajdy w domu powrotna poczta. Oczywiscie, zeby pokazac zdjecia/slajdy komus trzeba miec slide projector. Ja mam w domu kilkaset slajdow z tej pieknej epoki zycia ale moj slide projector juz dawno sie zepsul to musze, przy okazji przyniesc te slajdy do nowoczesnego laboratorium filmow/video/DVD zeby nagrali je albo na DVD albo po prostu zrobia odbitki ktore mozna wsadzic do albumu….
Na nastepny dzien wsiadlem do pociagu ktory przyjechal z Paryza i po paru godzinach przyjechalem do Amsterdamu. Kolo glownego dworca znajduje sie agencja podrozy VVV (po holendersku sie mowi: „fi fi fi”) ktora pomaga turystom znalezc hotele albo inne nocowanie i daje wskazowki na odwiedzenie miasta i okolic. Stanalem w kolejce (tak, nawet taka agencja jest bardzo uwazana przez turystow az do dzisiaj) i kiedy przyszla moja kolejka, zapytalem sie urzedniczke czy przypadkowo „spotkala” wczoraj wesola grupke izraelczykow. „Oczywiscie”, odpowiedziala mi, „oni zrobili taki szum ze po prostu nie mozna bylo tego zapomniec”. I dala mi adres hotelika w ktorym oni mieli sie pomiescic. Kiedy przyjechalem tam, nie bylo moich kolegow ale w recepcji powiedzieli mi, na moje szczescie, ze oni nocuja tu, tylko teraz znajduja sie w miescie.
Wiec odrazu zorganizowalem sie w pokoju i wyszedlem z hotelu szukac kolegow.
I nie uwierzycie drodzy czytelnicy gdzie akurat spotkalem moich kolegow: oczywiscie w strefie „czerwonych okien” (gdzie znajduja sie prostytutki jesli ktos nie wie….).
Nagle zauwazylem ich w odleglosci jakies pol ulicy (zapomnialem napisac ze bylo ich piecioro), doszedlem do grupki, objelismy sie, pocalowalismy sie (no, nie tak przeciez) i wreszcie sie „dopieli” do szesciosobowej grupy.
Wieczorem poszlismy do baru. W tych czasach to byl niby taki „mini” bar w ktorym pokazywali tez striptiz. Wlasciwie nie wszyscy chcieli pojsc do baru to tylko jeden z kolegow sie odwazyl wyjsc ze mna J.
Usiadlem kolo bufetu i zamowilem kieliszek nie mocnego alkoholu. Bylem przeciez taki „porzadny” i „grzeczny” chlopak pochodzenia polskiego ktory nie palil papierosow i nie pil alkoholu. Od razu jak usiadlem przy bufecie, podeszla i usiadla kolo mnie ladna i ubrana atrakcyjnie (ale nie prowokujaco) kobieta i zaczela nawiazywac ze mna rozmowe. Kiedy uslyszala ode mnie ze jestem z Izraela, od razu pokazala mi ze nosi naszyjnik z „gwiazda Dawida”, na ktory na poczatku nie zwrocilem uwagi (przeciez juz pisalem ze bylem takim naiwnym chlopcem nie widzacym drobiazgow) i powiedziala ze jest zydowka. Jeszcze na poczatku rozmowy prosila mnie zebym jej zamowil drink i nawet nie czekala na moje pozwolenie tylko od razu dala znak barmenowi zeby jej podal kieliszek koniaku. Od razu wychylila go jednym lykiem i prosila jeszcze jeden! A potem jeszcze jeden i jeszcze jeden. A ja oczywiscie placilem za to wszystko! W tym czasie jeszcze nie wiedzialem (a wlasciwie „nie upadla mi moneta” – taki naiwny) ze ta kobieta pracuje w tym barze i jej job byl namawiac biednych turystow, zeby placili za jej drinki ktore na pewno nie zawieraly mocnego alkoholu albo nawet wymieszana sokiem wode zeby ona sie nie upila i mogla „czarowac” jak najwiecej turystow. A mnie oczywiscie podawali mocny alkohol zebym sie upil i dalej zamawial…….
Wreszczie, w jakis czas powiedzialem jej ze nie mam juz wiecej pieniedzy bo jestem „biednym” studentem i ona od razu mnie opuscila ale tez obiecala ze za pare minut ona ma „show” i wlasnie bedzie mnie rewanzowac za hojne moje zaproszenie na drinki.
I tak to bylo.
Co wam opowiem drodzy czytelnicy, ona znikla na pare minut zeby potem sie pokazac na srodkowym parkiecie do tanca ubrana na poczatku w specjalne tancerskie „ciuchy” ktore powoli wraz z erotycznym tancem byly z niej zrzucane. W czasie tego tanca miedzy siedzacymi przy stolikach mezczyznami ona sie zblizyla do mnie (usiadlem w miedzyczasie przy stoliku ze swoim na wpol-wypitym kieliszkiem – przeciez zaplacilem za to w bufecie!) i objela mnie, przytulila sie do mnie i zaczela dotykac moja czerwona z podniecenia twarz swoimi piersiami! Dobrze, ze po paru minutach skonczyla swoj erotyczny taniec (kiedy inna tancerka zaczela swoj „show”) a potem zauwazylem ja, ubrana tymczasowo, zaczyna z nowym turysta.
Na nastepny dzien „krecilismy sie”, cala grupa po Amsterdamie i wieczorem poszlismy do strefy „czerwonych okien”. To byl naprawde niezwykly widok: prostytutki stoja przy witrynach, czesc w minimalnych strojach (ale nie nagie), czesc wychodzaca przed wejscie do budynku, zeby namawiac mezczyzn wejsc do srodka. Jesli ktos ma chec „zmienic soki” z taka jedna, on wchodzi do pokoju, ona zakrywa od razu czerwonego koloru firanke i „do roboty”.
A pro-pos, sa prostytutki tez w innych miejscach Amsterdamu, nie tylko w strefie „czerwonych okien” i one po prostu stoja przed budynkami w minimalnym ubiorze i zapraszaja mezczyzn do siebie. Nieraz one „dociskaja” sie przytulnie do turystow albo nawet szczypia ich po tylkach zeby sie podniecili.
Jeden dzien pojechalismy do Roterdamu ale po drodze, kolo lotniska „Schiphol” zatrzymalismy sie dosyc rano w tak zwanej gieldzie kwiatow slynnej z tego ze roznego rodzaju kwiaty prawie z calego swiata (i z Izraela takze) sa sprzedawane i „przechodza rece” jak na gieldzie pieniedzy. Cos wspanialego: miliony swiezych kwiatow sa pokazywane tam i przechodza z jednego kupca do drugiego (na poczatku ocznie) i ich cena rosnie odpowiednio.
Obiecalem mojej kochanej zonce ze kiedys, kiedy zrobimy wycieczke do Holandii, pokaze jej ta gielde kwiatow.
Wlasnie, bylismy w tym lecie w Holandii ale o tym w nastepnym reportazu J.
Kategorie: Uncategorized
Nie, ale ja wiem dlaczego pytasz…prosze sie skontaktowac ze mna na email (mozesz otrzymac od Misia – dalem Jemu upowaznienie na to)
Czy imie Pana Matki bylo Tola