przedstawiał się żartobliwie: “Zuza? Tu jeden ze starców”
Przyslal Mietek Szpirt
To nie jest książka o żydowskiej, polskiej poetce Zuzannie Gincburg, która została wydana przez dozorczynię Chominową i zamordowana w Płaszowie w 1944 roku, w wieku 27 lat. To nie jest książka o Ginczance, Sance, Sanie, Zuzie – pełnej bigla dziewczynie, która zaczęła publikować wiersze jako nastolatka, a jako 20-latka była już rozchwytywana na literackich salonach Warszawy, doceniania przez Tuwima i hołubiona przez Gombrowicza. To książka o tym, czym dziś jest jej mit, jej fantazmat. Oraz o tym, co opowieści o Ginczance mówią o nas samych – snujących je i słuchających ich.
Jest to więc książka o cieniu Ginczanki w polskiej kulturze, literaturze, ostatnio również w popkulturze. Po wojnie przez dekady wyparta – jak wyrzut sumienia – powróciła w ostatnich latach w pracach naukowych, antologiach, filmach, na wystawach, w przedstawieniach teatralnych, performance’ach. Ginczanka – femme fatale, poetka przeklęta.
Bywała nazywana Sulamitą, afrykańską królową. „Piękna Żydówka” to biblijny jeszcze topos, szczególnie wyraziście obecny w dekadenckiej literaturze fin de siecle’u, którą zaludniają rozmaite szalone Salome, uwodzące i tragiczne. „Piękna Żydówka – słowa te pachną? jakby gwałtem. I krwią? Piękna Żydówka to ta, którą carscy kozacy wloką za włosy po ulicach płonącej wioski” – napisała Bożena Umińska w swojej słynnej książce sprzed lat „Postać z cieniem. Portrety Żydówek w polskiej literaturze od końca XIX wieku do 1939 roku”.
Jarosław Mikołajewski bierze ten pełen grozy cień Zuzanny na warsztat. To cień także na jego życiu. Pisze szczerze, że jego fascynacja narodziła się, jeszcze kiedy był nastolatkiem, z pensjonarskiego żalu nad bestialsko zamordowanym pięknem. Jako dojrzały człowiek zastanawia się, dlaczego całe życie spędził na obsesyjnych rozmyślaniach o tej dziewczynie – jako poeta i jako mężczyzna.
Virginia Woolf pytała przed wiekiem we „Własnym pokoju”: dlaczego tak niewiele jest literatury, która traktuje o prawdziwych kobietach, a nie o jakichś wyidealizowanych albo demonizowanych widmach? Doszła do wniosku, że autorzy – w większości mężczyźni – nie potrafią zobaczyć kobiety realnej.
W Niemczech we współczesnej Ginczance epoce powstała książka „Die ewige Jüdin” Karla Gutzkowa, popularnego wówczas poety. Gutzkow uczynił tam Żydówkę podobnie wieczną (niem. ewig) jak kobiecość, zrównując jej mit z mitem „das Ewig-Weibliche” – tego, co „wiecznie kobiece i ciągnące wzwyż”. Kobieta jako idea, duch, muza. Romantyczny mit, z którym feministki walczą zaciekle od dekad. Mikołajewski zastanawia się, czy on również nie szuka w Zuzannie owej tajemnicy kobiecości. Czemu więc, pamiętając o słowach Woolf, mam słuchać zdań kolejnego mężczyzny, który gna za czymś, czego nie ma?
Ten mężczyzna jednak wie, co na naszych oczach wykonuje. Jest to książka o Jarosławie Mikołajewskim, który wymyśla sobie Ginczankę, zdaje sobie z tego sprawę i nie usiłuje nam poetki objaśnić. Wręcz przeciwnie – boi się, żeby ktoś tego nie zrobił. Pisze: „Irytuje mnie jej [Ginczanki] zapomnienie, irytuje jej nadpopularność. Drażni jej definicja, każde przywłaszczenie”. Jest ufnie odsłonięty ze swoją zaborczością, wrażliwością. Pokazuje intymne emocje, gorączkowe. Aż budzi to zażenowanie – na przykład kiedy znajduje się w byłym mieszkaniu poetki we Lwowie i przyznaje, że gdyby nadal stała tam jej wanna, on po prostu musiałby się w niej wykąpać. Jest jak ci biblijni podglądający młodość starcy, z których śmiał się Tuwim, dzwoniąc do Ginczanki i przedstawiając się żartobliwie: „Zuza? Tu jeden ze starców”.
Mikołajewski jednak, tak jak Tuwim, widzi swoje natarczywe spojrzenie. Kiedy zastanawia się, jak mogłaby wyglądać sztuka o Ginczance, wpisuje tam postać reżysera, który snuje się za Zuzanną i powtarza w kółko: „Czy wiesz, że jesteś piękna? Jesteś taka piękna”. Czuje swoją śmieszność.
Odkrycia przychodzą skrawkami, przez lata. Rozmowa, wywiad, podróż, cytat, wyimek. Przestrzenie, gdzie była, i pozostałe w nich rzeczy. To przestrzenie święte, a rzeczy są jak relikwie. Ginczanka bywa widziana przez Mikołajewskiego jak męczennica życia, świecka święta, która zginęła za nasze grzechy i zostawiła nam po sobie odciśnięte wizerunki. Odciśnięte zaś w szczególności w pamięci osób, które znała. Niedokładne, jak z kleks z testu Rorschacha. Jej przyjaciółka Lusia uważa, że Zuzia miała jedno oko beżowe, a drugie czarne. Tuwim był pewien, że były jak jasne i ciemne piwo. Była podobna do Turczynki, Ormianki, Murzynki, a może wybitnie semicka? Inaczej szła, inaczej się ubierała. Inaczej, inna.
Jej wygląd jest jednak niezmiennie „zły”. „Zły”, czyli narażający na śmierć. „Jej twarz ją zdradziła, jej piękna twarz”, jak miała powiedzieć jedna z jej towarzyszek z więzienia.
Krystyna Piotrowska, której obraz stanowi okładkę książki, skomentowała absurd żydowskiego „dobrego” i „złego wyglądu” w pracy z 2009 roku. Przedstawia dwa portrety tej samej starszej kobiety. Na jednym jej oczy są? ciemne, na drugim błękitne. „Oczy niebieskie – życie królewskie. Oczy czarne – życie marne” – tak brzmi znane polskie porzekadło i taki też jest tytuł tego dzieła.
Mikołajewski-mężczyzna jest jednak przede wszystkim poetą. I dlatego jest to też książka o sile i słabości słowa wobec śmierci. O stracie. O stracie życia Ginczanki, jej wierszy, potencjału, talentu, młodości, nadziei na inną Polskę, inną Europę, historię. O próbie ocalenia tego, co się da.
Jej ostatnie zapisane słowa wybrzmiewają jak lapidarne elegie. To wysłane z krakowskiego więzienia prośby o przedmioty:
„14 IV 1944: pasta do butów jasna, wełniane skarpetki, cebrjon, żywność, szpilki i spinki do włosów”, „18 IV 1944: żywność, ocet sabadylowy, jabłka, pantofle na podeszwie sznurkowej nr 38”.
Ślady po prawdziwej dziewczynie, której nie umieliśmy zobaczyć i której nie pozwoliliśmy żyć.
Jarosław Mikołajewski „Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki”, wydawnictwo Dowody na Istnienie
Kategorie: Uncategorized