Marian Marzynski

Grażyna Jankowska, studentka pierwszego roku architektury Politechniki Gdańskiej. Miała 18 lat, gdy zakochał się w niej Jurek Afanasjew, o pięć lat starszy student Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, przyszły poeta, pisarz i reżyser teatralny.

Tak w swojej książce „Każdy ma inny świt” Jurek Afanasjew pisze o Grażynie:
Zakochałem się na umór w studentce z młodszego roku architektury, Grażynie Jankowskiej (mieszka obecnie w USA) – córce gdyńskiego geodety, a miłość nasza trwała kilka lat. Była to urocza dziewczyna, wcielenie bim-bomowskiego liryzmu.
Spotykali się w kawiarniach i na próbach przedstawień teatru studenckiego „Bim-Bom”, którego Afanasjew był współtwórcą. Namawiał ją na występy. Odmawiała, aż kiedyś trzeba było zastąpić aktorkę w „blackoucie” (od zapalenia światła – do szybkiego zgaszenia). Zalotnym krokiem Grażyna przemierzała scenę, gdy odezwał się nagrany dźwięk: „Ale dupa!”

Jurek dzielił z kolegami ciasne pokoje sublokatorskie, Grażyna pod ostrym nadzorem matki – byłej harcerki – zatłoczone mieszkanie rodziców. Jurek pochodził z Wilna, miasta matki Grażyny, ale ze względu na wiek córki matka zdecydowała, że ten niebezpieczny związek należy jak najszybciej skończyć.
Z książki Afanasjewa „Każdy ma inny świt”, dowiaduję się o jego dzieciństwie:
Urodziłem się 11 września 1932 roku w Wilnie, wciąż jednak wydaje mi się, że moja matka urodziła mnie u podnóża wielkiej góry, wiedząc, że od tej pory ja zechce się na nią wspinać. … Gdy podnosiłem twarz ku górze, dostrzegałem dziwne światło, świetlny jasny punkcik w otoczeniu wirującej czerni… Ręce moje znajdowały się w ciągłym ruchu, czułem wielki głód dotykania nieznanych mi rzeczy, było to dla mnie to samo co głód mleka matki.
Wojnę, w której stracił ojca, przeżył w Warszawie. Po wojnie jego matka wyszła ponownie za mąż. Brat ojca, który mieszkał w Szwajcarii postanowił wziąć 15-letniego Jurka na wychowanie, ale jego emigracja nie wypaliła. Tak opisuje rozstanie ze stryjostwem:
Zatargi z ciotką Alice były coraz częstsze. Raz zaczęła mnie bić, drapać, pluć na mnie, że aż rozpłakałem się z wściekłości i bezsilności. Nadchodził koniec roku szkolnego. Oberwałem złe noty. Potem była poważna rozmowa ze stryjem. Orzeczono, że nie dam sobie rady i zapadła decyzja o moim powrocie do kraju. Na pożegnanie stryj wykupił mi nieograniczony bilet, abym zwiedził Szwajcarię. Zachwycałem się Alpami, płynąłem statkiem po jeziorze genewskim, w Lugano przespałem się w winnicy. Stryjostwo czekali na stacji, gdy wsiadałem w pociąg do Wiednia. Kupili mi papierosy i jakieś pisma na drogę. W Wiedniu, będącym jeszcze strefą radziecką, panowała wielka bieda. Na dworcu, u człowieka, który żebrał o papierosy, zamieniłem jedną paczkę na zapalniczkę. I tak dojechałem do Warszawy. Było to wiosną 1948 roku.

Pierwsza – platoniczna – miłość Grażyny w jej pamięci trwała tylko rok. Po rozstaniu Jurek ożenił się z plastyczką Aliną Ronczewską, też pochodzącą z Wilna. Zostały po nim dramatyczne listy miłosne, które Grażyna spaliła, i odlana przez niego w gipsie dla Grażyny, kopia rzeźby Nefreteti, słynnej z urody żoną jednego z egipskich faraonów

Jej gipsowy odlew wisiał najpierw w mieszkaniu rodziców Grażyny, a później nad jej łóżkiem na poddaszu gdyńskiej kamienicy. Mieszkała tam przedtem samotna szlachcianka Ludwika Mackiewiczówna, która jak jej siostra – matka Grażyny – urodziła się na syberyjskim zesłaniu. Po latach pracy przy krawieckiej maszynie artretyzm wykręcił jej palce. Po śmierci ciotki zameldowana w jej mieszkaniu Grażyna przejęła pokój, nasłuchując kroków na schodach, a potem pukania do jej drzwi ludzi, którzy twierdzili, że mają na to mieszkanie nakaz kwaterunkowy. Matkę denerwowało to, że córka uznała łóżko ciotki Ludki za zbyt wysokie. Grażyna odstawiała żelazne poręcze i chowała je pod materac. W jej nieobecności matka podnosiła łóżko do dawnej wysokości, po czym córka rozkładała je z powrotem i tak w kółko, aż matka Grażyny zrozumiała, że wysokie łóżka wyszły z mody.
Gdyby ciotka Ludka umarła wcześniej i gdyby w tym pokoju na poddaszu, pod rzeźbą boskiej Nefreteti, odbywały się miłosne randki Grażyny z Jurkiem – kto wie, czy nazywałaby się dzisiaj Marzyńska.
Jurek Afanasjew umarł w roku 1991, w wieku 69 lat. 9 lat przed śmiercią pisał o swoim przemijaniu:
Pozbawiony pracy, chory, przystępuję do notatek o moim życiu. Myśli jak wzburzone morze unoszą nas ku nieznanemu brzegowi, na którym krzaki trwogi bieleją nieznanym owocami goryczy… Potęgujemy ból, rozdrażniając rany zadane nam przez kolce życia, a krew wspomnień zaklinamy w słowa. Archipelag myśli i wspomnień znika nam z oczu, pozostaje nagość twarzy oglądanej w lustrze. Pędzące krzesło czasu porywa nas coraz dalej poprzez nasze gwiazdy i zawieje, a myśl o wiecznym wszechświecie napawa nas ulga i niepewnością, za którą szukamy Boga, gdyż umysł nasz nie jest w stanie wszystkiego pojąć. Pozostaje wieczna miłość do żony i syna, która przyświeca moim bezszelestnym krokom.
Wszystkie wpisy Mariana TUTAJ
Poprzednie odcinki TUTAJ
CDN
Kategorie: Uncategorized
Pamietam pana Afanasjewa.Mieszkal koło nas na ulicy Dzierzynskiego w tzw młynie.
Chodził w czarnym kapeluszu z szerokim rondem.W Sopocie był rozpoznawalna postacia poza Bim Bom mial swoj teatrzyk, teatr rak.
W Sopocie mieszkało dużo inteligencji,sporo ze Lwowa i Wilna ale tez
Warszawiacy.Nawet aktor Dymsza miał swoją kawiarnie.
Pozdrowienia Paweł Dabrowski ,kiedyś z Sopotu.