Uncategorized

Ożeniony ze szlachcianką (42)

Marian Marzynski


W lutym 1970 roku telewizja duńska nadała mój film Et brew fra Sct. Lawrence til Polen (List ze statku St. Lawrence do Polski). Po raz pierwszy publicznie nazwałem się Żydem. Był to początek nowego stylu mojej narracji dokumentalnej, w której uczestniczy sam filmowiec. Dla Duńczyków, komunizmu i losów w nim – Żydów, był nowością. W recenzji pod tytułem Niezwykły talent w duńskiej tv ktoś napisał: „Słyszeliśmy głos wołającego na puszczy, nie znaliśmy ani tej puszczy, ani tego głosu, ale odczuliśmy, że rozgrywał się tam dramat”.

Niedługo potem odwiedził nas w Kopenhadze mój dawny kolega ze studiów dziennikarskich, Andrzej N., któremu pokazałem ten film. To on, według wszelkiego prawdopodobieństwa, był autorem donosu „tajnego współpracownika”, jaki znalazłem po 40 latach w mojej ubeckiej teczce.

Według tajnego współpracownika „statek symbolizował rzekomo Polskę z jej problemami, zakotwiczoną w Danii, przystani racjonalizmu, mającej przynieść spokój mózgom skołatanym rzekomym irracjonalizmem”. W późniejszych raportach ubeckich z Kopenhagi pojawi się fantazja o syjonistycznej grupie byłych pracowników polskiego radia i telewizji, która pod moim przewodem, miała myśleć o stworzeniu na malej wysepce duńskiej, antypolskiej stacji radiowej.

Przepowiednia Jerzego Bossaka, że polski filmowiec nie będzie miał co robić w Danii, nie sprawdziła się. Kopenhaskie studio filmów dokumentalnych przyjęło moją propozycję filmu o tureckich “gestarbejder”, „przyjezdnych do pracy”, którzy każdej niedzieli zbierali się na dworcu głównym, czekając na pociąg z Istanbułu i wysiadających z niego nowoprzybyłych.

Film nazywał się Die Fremmede („Obcy”). Wysłany na szwajcarski festiwal filmowy w Nyon, dostał tam srebrną nagrodę. W przeciwieństwie do Turków, którym nie przyznawano prawa stałego pobytu, nam, uchodźcom politycznym, powiodło się znacznie lepiej.

Z dwuletnim Bartoszkiem przyjechaliśmy z Polski Vokswagenem – garbusem. Bartek poszedł do duńskiego przedszkola i po roku mówił już po duńsku. Organizacja pomocy uchodźcom pomogła nam wynająć duże mieszkanie w centrum Kopenhagi. Grażyna dostała pracę w firmie architektonicznej, projektującej domy na Grenlandii. W wolnych chwilach modelowała naszej „marcowej” przyjaciółce, Wandzie, która robiła na drutach i sprzedawała wełniane sukienki.

Po lewej stronie zdjęcia pozuje również, przywieziony z Polski, nasz jamnik Tymek.

Moi rodzice, Broneczka i Daneczek, korzystali z duńskiego raju dla emerytów: miasto dopłacało im do mieszkania, co miesiąc przysyłało kogoś do umycia zewnętrznych okien, a co dwa miesiące – pedikiurzystkę. Duński spokój i poczucie bezpieczeństwa cieszyły Grażynę.

Obojgu nam coś jednak doskwierało: chcielibyśmy zobaczyć Polskę, którą porzuciliśmy jak niewierną kochankę (wbrew innej koncepcji, że to ona nas wygnała), ale jak to zrobić? Ekskomunikowani z socjalistycznego kościoła, byliśmy na czarnej liście. Takim jak my, którzy w ich żargonie, wyjechali na fali, konsulaty polskie odmawiały wiz. Wykorzystując odległy od Kopenhagi konsulat w Rzymie, Grażyna wystąpiła o wizę. Najpierw jej obiecano, ale w chwili odbioru, po sprawdzeniu historii nazwiska Marzyński, urzędniczka przekreśliła wizę w paszporcie i powiedziała zza kraty: — Odmowa.

Ambasador Pucio w Kopenhadze rozpoznał we mnie twarz telewizyjnego „Turnieju Miast” i zasmucony powiedział. — Czy widzi redaktor tę ciemną plamę po krwi, na dywanie? Siedział tu kiedyś pewien były towarzysz żydowski, a gdy się dowiedział, że odmówiliśmy mu wizy, wyjął z kieszeni żyletkę i ciach po żyłach, na szczęście go odratowaliśmy. Doceniam ten problem życiowy redaktora, ale ręce mam związane przez centralę.

Jako środek zastępczy poszliśmy do biura turystycznego Komunistycznej Partii Danii i kupiliśmy wycieczkę do Bułgarii, żeby tam zbadać stan dzisiejszego komunizmu. W samolocie bułgarskim bułki były czerstwe, kiełbaski na granicy złego zapachu. Na środku płyty lotniska bagaże jak cegły rzucano na ciężarówki. A więc wszystko się zgadzało. W Złotych Piaskach zamieszkaliśmy w pustym w hotelu dla zachodnio-europejskich komunistów. Przy tych plażach urlopowali w latach 50., moi rodzice Daneczek i Broneczka, płacąc za noclegi lewami ze sprzedaży polskiego radia „Szarotka” i polskich kap na pokrycia bułgarskich łóżek. Po zakupieniu bułgarskiego kożucha sprzedawali go w polskim komisie i wychodzili na swoje. Tak prywatna ekonomia konkurowała z państwową.

Rano odkrywamy ulokowaną wzdłuż plaży kolonię demoludów, a wśród nich Polaków, noszących na szyjach, jak hawajskie kwiecie, łańcuchy z paczkami papieru klozetowego, który udało im się kupić. Jest wśród nich nasz przyjaciel, scenograf z telewizji Jurek Gorazdowski, którego zapraszamy do naszego zachodnioeuropejskiego luksusu. W imię proletariusze wszystkich krajów, łączcie się, pozbawiamy niezajęte łazienki ich zapasu higienicznego, wręczając go Gorazdowskim, którzy z wdzięczności, wyjawiają nam tajemnicę pewnej budki na plaży, gdzie kolejka po kiełbasę nie jest długa. Dochodząc do budki, Grażyna, wybiera sobie pęto kiełbasy, na co sprzedawca łapię ja za rękę: — U nas nie ma takich zwyczajów. Grażyna nie puszcza, a gdy w podrapanej przez sprzedawcę ręce, pozostaje jej kawałek wędlinki, tak do mnie mówi: — Teraz wiem, dlaczego wyjechałam.

Następnego dnia idziemy z kiełbasianym dowodem w ręku do miejscowej policji i opowiadamy o wczorajszym skandalu. Milicjant idzie z nami do stoiska, a tam długo rozmawia ze sprzedawcą, po czym wraca i mówi: — Ludowa republika bułgarska robi wszystko, żeby zapewnić ludziom pracy zasłużony wypoczynek i zaopatrzenie w podstawowe artykuły żywnościowe, traktując klientów jednakowo. Małżonka chciała zakupić więcej kiełbasy, niż wynosił limit. Sprzedawca zareagował właściwie.

1971. W Kopenhadze, na Gammel Kongevej 131, zapraszani do nas na szóstą Duńczycy, zbierają się przed drzwiami pięć minut przed i z dźwiękiem dzwonka wchodzą wszyscy naraz. W telewizji duńskiej, gdzie zaoferowano mi roczne

stypendium panuje obsesja punktualności. Dają mi do zrozumienia, że nawet pięciominutowe spóźnienie może zaważyć nad moją przyszłością zawodową. Na rachunek telewizji, uroczy lewak Hans-Jorgen Anderson, daje mi lekcje duńskiego. Dzięki niemu po pół roku zaczynam pracować z duńskimi aktorami nad zapożyczoną od Olgi Lipińskiej z telewizji polskiej, serią Teatr piosenki. Zaczynam od śpiewanych po duńsku protest-songów Bułata Okudżawy, potem piosenki Gershwina, Brassensa, Freda Buscalione, ballady cygańskie i żydowskie piosenki weselne. Poniżej próba piosenek włoskich.

Przebojem staje się Miłość do dwóch fortepianów. Pianistami są ściągnięci z Niemiec Wacek Kisielewski i Marek Tomaszewski, słynny duet Marek i Wacek, a tancerką pionierka tańca nowoczesnego w PRL-u, Krystyna Mazurówna. Silniki elektryczne zainstalowane są w dwóch atrapach fortepianów ścigających się po olbrzymim studiu. Kierujący nimi pianiści, zajeżdżają drogę tańczącej do ich muzyki baletnicy.

Duńczycy śmieją się, oglądając moje programy, ale ja uświadamiam sobie, że jako reżyser rozrywki nie rozwinę tu swoich prawdziwych zainteresowań dokumentalnych. Moje wywiady prasowe zaczynają się tak: Polsko-żydowsko – nowo duński reżyser przyjmuje nas w swoim mieszkaniu w centrum KopenhagiJak ci się żyje wśród nas? Pytamy polsko-żydowsko-nowoduńskiego reżysera, a on na to…

Zaczyna mi się wydawać, że z deszczu wpadłem pod rynnę: z jednej monokultury do drugiej. Przekonuję Grażynę, że nasi przodkowie nie mieszkali tu, wśród skandynawskich blondynów, ale w wieloetnicznej Ameryce. W ambasadzie amerykańskiej w Kopenhadze pracuje Gil, znajomy naszych warszawskich przyjaciół – dyplomatów. Gil daje mi książkę Film on the Campus, z której wynika, że nauka filmu trafiła pod uniwersyteckie strzechy. Na elektrycznej maszynie IBM, wystukuję 150 listów do amerykańskich uniwersytetów, pytając o możliwość pracy. 149 odpowiedzi zaczyna się od słów „przykro nam”, ale wystarcza jedna:

Nazywam się Ron Binks, jestem dziekanem wydziału filmowego w Rhode Island School of Design , proponuje panu pracę wykładowcy z pensją 11,000 dolarów rocznie, plus 1,000 na koszty przeprowadzki.

Wydawało nam się, że znamy na pamięć wszystkie stany amerykańskie, ale Rhode Island zabrzmiało jak nazwa wyspy. Okazało się, że jest to mały stan w Nowej Anglii, między Bostonem a Nowym Jorkiem. Nieźle.

Ostatniego dnia w Kopenhadze, spacerujemy nerwowo po naszej ulicy Gammel Kongevej. Moja mantra: — Musimy mieć drugie dziecko, to będzie nasza inwestycja w Amerykę. Na to Grażyna: — Za nic w świecie, mamy jedno i to nam wystarczy, nie masz zielonego pojęcia co to za wysiłek wychować dziecko (przypomina mi się powiedzenie jej matki: dzieci się nigdy nie odwdzięczą). Ja atakuję dalej:  Wobec tego masz do wyboru rozwód albo cię zgwałcę. Udaje mi się doprowadzić Grażynę do śmiechu: — Wolę gwałt.

Pięcioletniego Bartoszka zostawiamy tymczasowo u dziadków w Kopenhadze i samolotem do Nowego Jorku, promem z Long Island do New London, pociągiem do Providence, Rhode Island – zanurzamy się w Amerykę.

Poprzednie odcinki TUTAJ


Ożeniony ze szlachcianką (42)

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.