Turyści kąpiący się w Jeziorze Tyberiadzkim zwanym też Galilejskim, Izrael, 27 sierpnia 2021 r. (Laetitia Vancon/The New York Times)Dwóch dziennikarzy “Timesa” przemierza Izrael wzdłuż i wszerz, by odkryć, co to znaczy być dziś Izraelczykiem. Spotykają ludzi, którzy szukają poczucia przynależności, ale są daleko od jej znalezienia.
Spotkaliśmy się z Shaimem Melamudem tuż przed zmierzchem. Stał na patio swojego domu, położonego tuż przy północnej granicy Izraela. Naprzeciwko rozciągało się wypalone do gołej ziemi zbocze – pamiątka po niedawnym ostrzale rakietowym z Libanu.
86-letni Melamud urodził się 13 lat przed powstaniem państwa Izrael. Dorastał na tych wzgórzach jako syn pierwszych syjonistów, którzy budowali jeden z pierwszych kibuców.
Przy kolacji przypomniał sobie arabską wioskę, która kiedyś stała na pustym dziś wzgórzu. Jej mieszkańcy uciekli podczas I wojny izraelsko-arabskiej w 1948 r., nazywanej przez Izraelczyków wojną o niepodległość. Wspominał, jak jechał konno przez wzgórze w czasach, kiedy Izrael był jeszcze tylko mglistym marzeniem. I zastanawiał się, co jego ojciec powiedziałby dziś o tym kraju.https://d60adcc7006f572b05c2c5fecdb3c720.safeframe.googlesyndication.com/safeframe/1-0-38/html/container.html
– Pewnie rzuciłby coś w stylu: „To nie było dziecko, o które się modliliśmy”, i wrócił do grobu – smutno stwierdza Melamud.
Kibuc Melamuda, Kfar Giladi, był pierwszym przystankiem w naszej podróży z dalekiej północy Izraela na jego południowy kraniec, jaką odbyliśmy wraz z fotoreporterką Laetitią Vancon. Izrael to mały kraj, długi na zaledwie 420 km. Można go przejechać w sześć godzin. Nam zajęło to dziesięć dni. Próbowaliśmy zrozumieć dziecko, o które ojciec Melamuda się nie modlił.
Odnaleźliśmy kraj wciąż zmagający się ze swoimi korzeniami oraz konsekwencjami okupacji Zachodniego Brzegu i Strefy Gazy, która trwa od 1967 r. Naród, który boryka się ze złożonymi pytaniami o to, co to znaczy być Izraelczykiem; albo żyjącym w Izraelu Palestyńczykiem. I odnaleźliśmy wojnę narracji: toczoną nie tylko między Żydami i Arabami, ale także między jednymi Żydami a drugimi.
Założyciele Izraela chcieli stworzyć tygiel, wielobarwne społeczeństwo spojone pod szyldem wspólnego państwa. Ale dziś kraj wydaje się raczej zbiorem nieprzystających do siebie puzzli, niekompatybilnych frakcji, z których każda ma własne priorytety, żale i historię.
Niektóre kawałki w pewien sposób jednak do siebie pasują. Wyruszyliśmy pod koniec sierpnia, kilka tygodni po zawiązaniu się nowego rządu, który bardziej niż jakikolwiek przedtem odzwierciedla polityczną i etniczną różnorodność kraju. W skład koalicji weszli przedstawiciele zarówno lewicy, jak i prawicy. Po raz pierwszy od ponad dekady do rządu nie wszedł Beniamin Netanjahu, najdłużej urzędujący przywódca Izraela. I po raz pierwszy w historii znalazła się w nim niezależna partia arabska.
Dzieci w dzielnicy zamieszkanej przez ultraortodoksyjnych Żydów, Tyberiada, Izrael, 27 sierpnia 2021 r. Laetitia Vancon/The New York Times
Pomimo tych przełomowych wydarzeń Izrael wciąż zmaga się z trwającymi od dekad napięciami i nierównościami: niekończącą się blokadą Gazy i podziałami społecznymi, starymi jak samo państwo Izrael: między Żydami z Europy i z Bliskiego Wschodu; między wiernymi a świeckimi; między żydowską większością i arabską mniejszością.
W następstwie majowych zamieszek na tle etnicznym coraz więcej Palestyńczyków z izraelskim obywatelstwem podkreśla swoją arabską tożsamość. I pomimo całej swojej różnorodności w skład nowego rządu nie weszły partie ultraortodoksyjne, które są z tego powodu wściekłe.
Melamud twierdzi, że napięcie pomiędzy religijnymi a świeckimi Żydami byłoby dla jego ojca najbardziej zdumiewające.
Jego kibuc został częściowo sprywatyzowany; podobnie jak sam Izrael, wiele kibuców zarzuciło swoje socjalistyczne ideały. Firma zarabia teraz więcej na kamieniołomach niż uprawach. Pracownicy to w większości Tajowie, a surowy budynek mieszkalny zamienił się w butikowy hotel.
Ale Melamuda martwi najbardziej coraz liczniejsza populacja ultraortodoksów – nazywanych też haredi – która wzrosła z ok. 40 tys. w latach 40. do ponad miliona obecnie, gdy cały kraj liczy zaledwie 9 mln ludzi. Zdaniem Melamuda judaizm haredich jest ograniczony i zaściankowy, dzieli kraj, zamiast go jednoczyć, i zagraża świeckiej wizji założycieli państwa. Jednocześnie ultraortodoksi drenują państwowe zasoby, studiując na koszt obywateli prawo religijne, korzystając z zasiłków, unikając służby wojskowej, i nie wchodzą na rynek pracy.
– Oj, panowie – myśli sobie czasem. – Niszczycie wszystko, co było.
Tyberiada
Po trwającej godzinę drodze na południe wspięliśmy się zygzakiem na zbocza Tyberiady, zaniedbanego, zmęczonego miasta na zachodnim brzegu Jeziora Galilejskiego.
Zatrzymaliśmy się przed restauracją haredich. Był czwartkowy wieczór, początek izraelskiego weekendu, i rodziny ustawiały się w kolejce po czulent, popularny żydowski gulasz.
Josza Blumenthal otworzył swoją małą restaurację zaledwie przed rokiem. Była to nowość w dzielnicy dotychczas w przeważającej mierze świeckiej. Podobnie jak wielu jego klientów Blumenthal dorastał w środkowym Izraelu, w ultraortodoksyjnej enklawie, gdzie wielodzietne rodziny haredich cisnęły się w zbyt ciasnych domach.
W 2015 r. powiedział sobie: „Dość”. Załadował stół jadalny i kilka walizek na tył pick-upa i przyjechał tutaj, aby z żoną i dzieckiem rozpocząć nowe życie. Za połowę ceny swojego starego mieszkania 25-letni dziś Blumenthal kupił nowe, dwa razy większe.
Do Blumenthalów wkrótce dołączyły tysiące innych członków ich chasydzkiej sekty. Wielu z nich kupiło nieruchomości dzięki darowiznom od organizacji charytatywnych haredich. Według badaczy od 2006 r. udział ultraortodoksów w populacji miasta wzrósł z 13 do 20 proc.
– Czy tego chcemy, czy nie, Tyberiada stanie się miastem haredich – mówi Blumenthal, po hebrajsku z silnym akcentem jidysz. – Ale tak długo, jak nie przeszkadzamy świeckim mieszkańcom, nikomu nic do tego.
Ale jeśli haredi zmieniają Tyberiadę, Tyberiada zmienia również haredich.
Kilkoro ultraortodoksów przyznaje, że w Tyberiadzie, z dala od swoich rabinów – a często również rodziców – prowadzą swobodniejsze i bardziej niezależne życie niż w swoich rodzinnych miastach. Blumenthal mówi, że wciąż jest głęboko wierzący, ale nie odczuwa już tak silnej presji ze strony krewnych i rabinów, by poświęcił całe swoje życie studiowaniu świętych ksiąg. Jest przekonany, że gdyby się nie przeprowadził, nadal tylko studiowałby Torę i nigdy nie otworzyłby restauracji.
Haredi z Tyberiady wywodzą się z różnych sekt i prezentują różne postawy wobec państwa Izrael, obecnego rządu i Palestyńczyków.
Niektórzy goście restauracji cenią sobie parasol bezpieczeństwa roztaczany nad nimi przez państwo oraz możliwość życia na ziemi, którą – w co wierzą – obiecał im Bóg. Ale ponieważ to państwo jest świeckie, mają ambiwalentny stosunek do administracji i uczestniczenia w życiu publicznym. Jeden z naszych rozmówców stwierdził nawet, że współczesny Izrael nie jest bardziej legalny niż Imperium Osmańskie, które rządziło tu do 1918 r.
Blumenthal ma inne podejście. Zaakceptował Izrael, ale nie podoba mu się to, że nowy rząd wtrąca się do ich tradycyjnego sposobu życia.
Około połowy ultraortodoksyjnych mężczyzn nie pracuje, co pozwala im na studiowanie świętych tekstów w pełnym wymiarze godzin. Z tego samego powodu prawie wszyscy są zwolnieni ze służby wojskowej.
Dopóki haredich było mniej, była to kwestia marginalna. Ale gdy ich udział w społeczeństwie wzrósł do ok. 13 proc., coraz więcej osób świeckich domaga się od ultraortodoksów pełnego uczestnictwa w obronie kraju i budowaniu jego dobrobytu.
W odpowiedzi na te postulaty nowy rząd zlikwidował część dotacji na opiekę nad dziećmi dla ojców, którzy studiują Torę, i przymierza się do wdrożenia orzeczenia sądu najwyższego, który uznał zwolnienie ultraortodoksów ze służby wojskowej za niekonstytucyjne.
Blumenthal uważa, że jego grupa społeczna jest krytykowana niesłusznie.
– Wielu z nas płaci podatki i przyczynia się do rozwoju gospodarki, a jeszcze więcej z chęcią zaciągnęłoby się do wojska, gdyby było ono nieco bardziej dostosowane do wymagań wiary– na przykład gdyby było więcej wyłącznie męskich jednostek – przekonuje.
Działania rządu sprawiły, że Blumenthal jest nastawiony do swojego państwa coraz bardziej sceptycznie.
– Wierzę w ten kraj, o ile nie walczy on z religią i ze mną – mówi. Jego zdaniem nowy rząd podkopuje żydowskie korzenie Izraela, jednocześnie podważając legitymację całego państwa.
– Jeśli to nie jest państwo żydowskie, to nie mamy prawa tu być – mówi. – Nasze prawo do życia na tej ziemi wynika tylko z tego, że dał nam ją Bóg.
Hajfa
Do centrum Hajfy, śródziemnomorskiego miasta portowego, wjechaliśmy szeroką autostradą wybudowaną na gruzach arabskiej dzielnicy, zburzonej po wojnie w 1948 r. Gdzieniegdzie sterczały pozostałości sprzed konfliktu: meczet, kościół, rozpadający się mur. Ulotne fragmenty palestyńskiej historii pośród nowoczesnych izraelskich biurowców i parkingów.
Dla wielu Hajfa jest symbolem arabsko-żydowskiej koegzystencji. Mieszka tu więcej Arabów niż w większości izraelskich miast. Palestyńczykiem jest zastępca burmistrza. Miejskie muzeum sztuki prezentuje obecnie prace kilku palestyńskich malarzy.
Ale dla palestyńskich mieszkańców, takich jak poetka Asmaa Azaizeh, która organizuje wydarzenia literackie, Hajfa jest tak samo okupowana jak Zachodni Brzeg. Poznaliśmy ją w Fattoush, palestyńskiej kawiarni goszczącej zarówno Żydów, jak i Palestyńczyków, w miejscu, w którym kiedyś Azaizeh prowadziła księgarnię.
– Nie dajcie się zwieść – ostrzega nas poetka. – Kawiarnia to jedno z naprawdę niewielu wspólnych przestrzeni w mieście.
Dyskoteka w cafe Fattoush w Haifie, Izrael, 26 sierpnia 2021 r. Laetitia Vancon/The New York Times
Za każdym razem, gdy wjeżdża do miasta, biurowce zbudowane w miejscu zniszczonej dzielnicy przypominają jej, że większość arabskich mieszkańców uciekła z miasta w 1948 r. – Jakby te budynki mówiły mi prosto w twarz: „Nigdy nie będziesz u siebie” – mówi smutno.
Zdaniem Azaizeh nie ma mowy o prawdziwym dialogu na temat miasta, dopóki izraelscy Żydzi nie przyznają się do jego okupacji. Marzy o jednym państwie dla Izraelczyków i Palestyńczyków, które będzie równo traktować wszystkich swoich obywateli. Większość izraelskich Żydów odrzuca tę ideę, która oznaczałaby koniec Izraela jako państwa żydowskiego.
– Nie mówię, że trzeba zmieść państwo z powierzchni Ziemi, oczywiście, że nie – przekonuje. – Wręcz przeciwnie, naprawdę wierzę, że musimy razem je przebudować. Ale nie możemy udawać, że wszystko jest w porządku, że okupowana jest tylko Strefa Gazy i Zachodni Brzeg, a tutaj jest Izrael. Nie, to nie jest Izrael. To Palestyna.
Azaizeh, Arabka z izraelskim paszportem, nie czuje się też zupełnie swobodnie w gorsecie palestyńskiej tożsamości. W swojej poezji często podważa swoją przynależność do tej wspólnoty. „Nie wyjechałam z innymi” – pisze w jednym wierszu. „Nie brałam udziału w ich panice”.
Azaizeh uważa, że gdyby nie okupacja, postrzegałaby się bardziej jako Arabkę niż Palestynkę.
– Bycie Palestynką to dla mnie sposób na przeciwstawienie się niesprawiedliwości – mówi. – Gdyby nie było nic, przeciwko czemu musiałabym protestować, nie obchodziłoby mnie, czy jestem Palestynką, Egipcjanką, Libanką, czy Jordanką.
Giwat Amal Bet
Dla mieszkańców nieutwardzone uliczki Giwat Amal Bet – małej, zaniedbanej dzielnicy Tel Awiwu – są dowodem na trwałą dyskryminację Izraela wobec Żydów z Bliskiego Wschodu.
Gdy w 1948 r. Arabowie uciekli z położonej tu niegdyś wioski, żydowscy przywódcy osiedlili dziesiątki żydowskich rodzin z Bliskiego Wschodu – określanych mianem Mizrachijczyków. Zamieszkali w opustoszałych domach, tak aby Palestyńczycy nie mieli do czego wracać.
Plan zadziałał. Ale przez następne dziesięciolecia rodziny Mizrachijczyków i ich potomkowie nigdy nie stali się pełnoprawnymi właścicielami swoich domów ani nie otrzymywali pozwoleń na budowę nowych. Nawet gdy Mizrachijczyków było już tylu, że odpowiadali za ponad połowę żydowskiej populacji Izraela, rada miejska nie chciała doprowadzać do ich dzielnicy podstawowych usług, takich jak elektryczność czy sprzątanie ulic.
Dziś Giwat Amal Bet wciąż wygląda trochę jak slumsy, a w Google Maps próżno szukać tutejszych uliczek. Aby dotrzeć do jednego z domów, musieliśmy poprosić jego mieszkankę o wyjście nam naprzeciw.
77-letnia Lewanie Ratzabi żyje w Giwat Amal Bet od 1948 r. i nie ma wątpliwości, że dzielnica wygląda, jak wygląda, ponieważ jest zamieszkana przez Mizrachijczyków. Pobliskie dzielnice zamieszkane przez Żydów z Europy Wschodniej lub Żydów aszkenazyjskich nie miały takich problemów z planowaniem, mimo że powstawały w podobnych okolicznościach.
Wpisuje się to w szerszy wzorzec dyskryminacji, powszechny w pierwszych latach państwa Izrael. Aszkenazyjscy przywódcy osiedlali wówczas Mizrachijczyków – często wyrzuconych z sąsiednich, arabskich krajów – w mniej atrakcyjnych lokalizacjach, pozbawionych podstawowych usług. Przez dziesięciolecia Mizrachijczycy nie mieli szans na dobrą pracę, edukację czy mieszkanie.
– Całe życie doświadczałam dyskryminacji – mówi Ratzabi, emerytowana kelnerka. – Moje nazwisko zdradzało, skąd pochodzę.
Jako dziecko doświadczyła przemocy na tle etnicznym w publicznym autobusie. Gdy dorosła, miejscowa szkoła odmówiła przyjęcia jej dzieci. W 1989 r. jej 15-letni syn Keren popełnił samobójstwo po tym, jak ojciec jego aszkenazyjskiej dziewczyny zabronił jej się z nim spotykać.
Od dziesięcioleci władze próbują eksmitować mieszkańców Giwat Amal Bet: grunty sprzedano deweloperom, którzy budują tu kilka wieżowców mieszkalnych dla biznesowej elity Tel Awiwu. Niektórzy, po przyjęciu groszowych odszkodowań, już się stąd wynieśli.
Pozostali – tacy jak Ratzabi – stawiają opór. Mówią, że nie odejdą, dopóki nie otrzymają sprawiedliwszej rekompensaty finansowej. Ale boją się, że w każdej chwili mogą zostać eksmitowani.
Ironia polega na tym, że biznesmeni budujący wieżowce i zlecający eksmisje to w większości również Mizrachijczycy. I zarazem jedni z najbogatszych ludzi w Izraelu. Dobrze mają się również wnuki pierwszych mieszkańców tej okolicy: prawnicy, architekci, lekarze i wojskowi.
Ratzabi przyznała, że od jej młodości Izrael bardzo się zmienił. Mizrachijczycy dzierżą teraz znaczną władzę polityczną i nie spotykają się już z tak wyraźną dyskryminacją.
Ale kiedy patrzy na nowe wieżowce wznoszące się nad jej parterowym domem, nadal czuje się bezsilna. Pusta sypialnia jej syna, która wygląda jak w dniu jego śmierci, jest przypomnieniem stojących przed kobietą ograniczeń. Ratzabi nie pociesza fakt, że te wieżowce to dzieło bogatych Mizrachijczyków.
– Wciąż żyjemy w slumsach – mówi. – Wszyscy traktują nas jak śmieci.
Tel Awiw
Na ścianie nad biurkiem w swoim mieszkaniu w centrum Tel Awiwu Ksenia Sowa powiesiła rysunek swojego domu z dzieciństwa, z Woroneża w zachodniej Rosji.
Sowa, 35-letnia ilustratorka, producentka zabawek i gwiazda YouTube’a, nie słyszała o Żydach aż do dnia, w którym kolega ze szkoły obrzucił innego ucznia antysemicką obelgą.
– Co to jest Żyd? – zapytała swoją babcię ze strony matki. – Ja i twój dziadek – usłyszała odpowiedź.
To dziedzictwo, zgodnie z izraelskim prawem, pozwoliło 15-letniej wówczas Sawie wyemigrować wraz z matką do Izraela w 2001 r. Przybyli z ponad milionem innych obywateli krajów postsowieckich. Była to tzw. fala rosyjska – nazywana tak, pomimo że wielu przybyszy w ogóle nie było Rosjanami.
Podobnie jak wielu innych imigrantów z bloku wschodniego Sowa miała trudności z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości. Nauka hebrajskiego szła jej opornie i wciąż mówi w nim z akcentem. Dyrektor szkoły zbeształ ją za świętowanie rosyjskiego Nowego Roku. Żarty, że Rosjanie piją za dużo wódki i nigdy nie jest im zimno, przestały już ją śmieszyć.
– Nasłuchałam się tyle stereotypów – mówi. – Pomiędzy Rosjanami a nie-Rosjanami istniał mur niezrozumienia.
Izraelską tożsamość przyswoiła sobie poprzez wszechobecną kulturę Mizrachijczyków. To właśnie mizrachijski pop najczęściej słyszała w radiu, a dania kuchni mizrachijskiej najczęściej jadła w restauracjach. Jej życie stało się mieszanką tej kultury, w której się urodziła, i tej, którą przyswoiła.
Sowa założyła kanał na YouTubie. Publikuje tam surrealistyczne, napisane przez siebie piosenki, skecze i blogi, które łączą jej rosyjskie dziedzictwo z muzyką, jedzeniem i slangiem mizrachijskim. W jednym ze skeczy zaadaptowała mizrachijskie określenie na czułość – kapara – tak jakby był to rosyjski rzeczownik: kaparoski, kaparewicz, kaparoszka, kaparoszyczka. W innym zmieszała bliskowschodnie przyprawy i śródziemnomorski trunek, tworząc dziwną wersję wschodnioeuropejskiego barszczu.
Palestyńska kawiarnia w Haifie, Izrael, 28 sierpnia 2021 r. Laetitia Vancon/The New York Times
W międzyczasie ona i inni postsowieccy emigranci – zwłaszcza zespół rockowy Orgonite, który również korzysta w swoich piosenkach z rosyjskich i mizrachijskich wątków – zapoczątkowali nową subkulturę: rosyjsko-mizrachijską. Po części dzięki kampanii Sowy rosyjski Nowy Rok jest dziś w Izraelu tak popularny.
Sowa ma nadzieję, że nowa subkultura przybliży izraelskie społeczeństwo do tego, by znów było tyglem, a nie mozaiką rywalizujących plemion.
– Jesteśmy Izraelczykami, a wasza kultura jest moją kulturą – apeluje do swoich współobywateli. – Przestańcie dzielić ludzi na Rosjan, Amerykanów, Francuzów, Mizrachijczyków – przestańcie! Wszyscy jesteśmy Izraelczykami.
Tekoa
Palestyńczycy czekają godzinami na punktach kontrolnych na Zachodnim Brzegu – ale z naszymi izraelskimi tablicami rejestracyjnymi ledwo zorientowaliśmy się, że przekraczamy jakąś granicę.
Jak zwykle straż graniczna nie sprawdzała Izraelczyków, którzy przechodzą przez punkt kontrolny łączący Izrael z południowym Zachodnim Brzegiem. Po wjeździe na palestyńskie terytorium główne drogi były wciąż patrolowane przez izraelską policję, obstawione izraelskimi znakami drogowymi i izraelskimi stacjami benzynowymi, na których płaci się izraelskimi szeklami. Dopóki nie dotarliśmy do palestyńskiego miasta zarządzanego przez Autonomię Palestyńską, było tak, jakbyśmy nigdy nie opuścili państwa Izrael.
Przybyliśmy do izraelskiej osady Tekoa, położonej na wschód od Betlejem, gdy odbywał się tam akurat coroczny festiwal sztuki. Dwóch światowej klasy tancerzy tańca współczesnego wirowało po galerii. Czuliśmy się jak w Tel Awiwie.
Ok. 700 tys. Izraelczyków – jedna dziesiąta żydowskiej populacji – mieszka w ponad 130 osiedlach na Zachodnim Brzegu – w tym we Wschodniej Jerozolimie, którą Izrael zajął w 1967 r. po pokonaniu Jordanii. Izrael uważa te osiedla za legalne, ale większość świata jest przeciwnego zdania, powołując się na prawo międzynarodowe. Mnogość osiedli na Zachodnim Brzegu kwestionuje jakąkolwiek możliwość stworzenia jednolitego państwa palestyńskiego.
Niektórzy osadnicy wierzą, że ziemia ta została obiecana Żydom przez Boga. Inni uważają, że Izrael musi kontrolować Zachodni Brzeg dla własnego bezpieczeństwa. Jeszcze inni przenieśli się do zamkniętych osiedli, bo tak było po prostu taniej.
I jest też 4 tys. mieszkańców Tekoa – a wśród nich artyści i osoby o umiarkowanych poglądach, którzy twierdzą, że popierają równouprawnienie Palestyńczyków. Przynajmniej w teorii.
Wśród nich jest Daniella Levy, 34-letnia pisarka i – jak sama się określa – „ambiwalentna osadniczka”. Przeprowadziła się na Zachodni Brzeg głównie z powodu męża, który mieszkał tam przed ślubem. Zostali po części dlatego, że osiedle jest dobrze skomunikowane z Jerozolimą, a po części dlatego, że podobała im się atmosfera twórcza samego Tekoa.
Jej powieść z 2020 r., „Oderwanie się”, opowiada o wycofaniu się Izraela z osiedli w Gazie w 2005 r., prezentując perspektywę zarówno prawicowych, jak i lewicowych, pokojowo nastawionych osadników.
Czy opuści Zachodni Brzeg? – Byłabym szczęśliwa, gdyby nasze odejście mogło zaprowadzić pokój – mówi Levy. – Ale po prostu w to nie wierzę. Nie sądzę, by separacja i wysiedlenia mogły przynieść coś dobrego.
Nie jest jednak pewna, czy Palestyńczycy i Żydzi są gotowi żyć razem w jednym, egalitarnym państwie.
– Myślę, że Palestyńczycy powinni mieć takie same prawo do dobrego życia jak ja – mówi. – Ale żeby tak się stało, potrzebne jest jakieś fundamentalne zaufanie, którego nie ma.
Dla Levy nowy izraelski rząd, w skład którego wchodzi partia arabska, może być wzorem w budowaniu wzajemnego zaufania. – Może w ten sposób, krok po kroku, uda nam się rozwiązać coraz większe problemy – zastanawia się.
Jednak w samej Tekoa nie ma na to szans. Levy nie utrzymuje relacji z miejscowymi Palestyńczykami, poza przelotnymi kontaktami z tymi, którzy prowadzą sklepy przy pobliskiej autostradzie, lub z robotnikami budującymi domy w Tekoa.
Dla Palestyńczyków z drugiej strony doliny samo osiedle jest barierą nie do przeskoczenia i przykładem prawnej dyskryminacji, którą porównują do apartheidu. Tekoa została zbudowana w latach 70. i 80. po tym, jak Izrael przekształcił ten teren w strefę wojskową. Palestyńczycy, którzy uprawiali tu ziemię od pokoleń, z dnia na dzień zostali jej pozbawieni.
Levy mówi, że rozumie żal Palestyńczyków, ale że nadszedł najwyższy czas, aby „iść dalej”.
– W pewnym momencie musisz zaakceptować, że jest, jak jest, i budować na tym, co masz – wzrusza ramionami.
Kirjat Gat
Podczas naszej podróży widzieliśmy niezliczone szikuny, tanie mieszkania budowane w całym Izraelu w pierwszych latach po utworzeniu państwa Izrael. Zbudowane w pośpiechu, aby pomieścić fale nowych imigrantów, szikuny to liche budynki z małymi oknami, często opatrzone wciąż tymi samymi literami – Szikun A, Szikun B – które zostały im przypisane w dniu oddania do użytku.
Moshe Tateka Tasama, izraelski raper etiopskiego pochodzenia, dorastał w szikun w Kirjat Gat. To niewielkie, mało znane miasto na północ od pustyni Negew, założone w 1954 r. Przyjechaliśmy tam w środę o zachodzie słońca.
31-letni Tasama pokazał nam podwórko, na którym wagarował z przyjaciółmi, oraz ulice, na których często bywał zatrzymywany za posiadanie narkotyków, noża czy grożenie policjantom. Niedawno komisja rządowa stwierdziła, że etiopscy Izraelczycy są nieproporcjonalnie często ścigani przez wymiar sprawiedliwości. Tasama nie był wyjątkiem.
Tasama – bardziej rozpoznawalny pod swoim artystycznym pseudonimem Bazzi B – zyskał rozgłos, rapując o życiu w szikun. Jako nastolatek czuł się zagubiony – dorastał w odizolowanym imigranckim mieście na peryferiach izraelskiego społeczeństwa. W szkole uczył się historii Żydów z Europy i Bliskiego Wschodu, podczas gdy sam należał do małej społeczności Żydów wywodzących się z Afryki Wschodniej.
– Nie czułem, że przynależę do tego miejsca – mówi.
To poczucie wyobcowania jest powszechne wśród 150 tys. Izraelczyków pochodzenia etiopskiego, z których wielu przyleciało do Izraela z Etiopii w latach 80. i 90. XX wieku. Niektórzy rabini kwestionowali prawomocność ich odłamu judaizmu. Tylko jedna piąta dorosłych pochodzenia etiopskiego – o połowę mniej niż w większości społeczeństwa – ma wykształcenie wyższe. Ich miesięczny dochód stanowi jedną trzecią średniej krajowej. W 2015 r. rządowe dochodzenie wykazało, że nieletni pochodzenia etiopskiego są zatrzymywani dziesięciokrotnie częściej niż ich rówieśnicy o jaśniejszym kolorze skóry.
Tasama był zatrzymywany więcej razy, niż jest w stanie spamiętać, i wciąż sztywnieje na dźwięk syreny policyjnej.
Imigranci z Etiopii w pierwszym pokoleniu często milczeli na temat dyskryminacji. Ale pokolenie Tasamy już takie nie jest. Głośno protestuje przeciwko policyjnej przemocy i czerpie inspirację z ruchu Black Lives Matter.
Tasama uczynił ze swojego życia temat swojej muzyki. We wstępie do swojej piosenki „It’s Time” wymienia nazwiska dziesięciu ostatnich ofiar policyjnej przemocy, po czym ostrzega: „System, który mnie nie docenia, upadnie jak Goliat przed królem Dawidem”.
Palestyńczycy również czerpią inspirację z Black Lives Matter. Zapytałem Tasamę, czy właśnie to skłoniło go do porównań między jego a ich walką. Odpowiedział, że tak naprawdę się nad tym nie zastanawiał. W rzeczywistości poszukiwanie własnej tożsamości popchnęło go w przeciwnym kierunku. Dziś to, co daje mu siłę, to związek ze świętą ziemią.
– Mamy prawo tu być. To miejsce, które dał nam Bóg – stwierdza stanowczo.
Al-Arakib
Przegapiliśmy zjazd na Arakib, beduińską osadę na pustyni Negew. Arakib nie widnieje na oficjalnych mapach, nie prowadzą tam żadne drogowskazy ani zjazdy z autostrady. Aby znaleźć wioskę, musisz wiedzieć, gdzie jej szukać.
Policja wiedziała. Przybyli godzinę po nas, w konwoju pięciu radiowozów i ciężarówki z dwoma buldożerami, przepędzając konie wieśniaków na pustynię. Starzejący się szejk, który leżał na piasku pod drzewem i bawił się koralikami modlitewnymi, zerwał się na równe nogi.
– Rób im zdjęcia! – wrzasnął do syna, wskazując na policję.
Był to daremny gest. Według organizacji pozarządowych od 2010 r. policja burzyła wioskę 191 razy – żadna kamera nigdy ich nie odstraszała. Tym razem buldożery zburzyły dwa namioty, po czym odjechały równie szybko, co przyjechały.
– To był 192. raz – liczy Aziz al-Turi, syn szejka.
Rodzina al-Turi wywodzi się od beduińskich koczowników, którzy przez wieki przemierzali ten region, a później osiedli w tym miejscu, zanim jeszcze powstał Izrael.
Władze twierdzą, że większość Beduinów nie ma prawa do ziemi, ponieważ nie widnieją w pochodzących jeszcze z czasów osmańskich rejestrach. Od dziesięcioleci rząd próbuje eksmitować ponad 30 społeczności beduińskich z ich tradycyjnych pastwisk w Negewie do siedmiu specjalnie zbudowanych w tym celu miast.
Symbolem tych zmagań jest Arakib. Mieszkańcy pokazali nam kopię dokumentu, stanowiącego według nich dowód na zakup tej ziemi od innego plemienia w 1905 r. Izrael twierdzi, że Turcy nigdy nie udokumentowali tej sprzedaży.
Konsekwencje tego sporu są rozpaczliwe. Rząd odmówił podłączenia wioski do wody i elektryczności oraz co kilka tygodni burzy przynajmniej kilka namiotów. Ci, którzy pozostali, w większości mieszkają na obrzeżach wiejskiego cmentarza w zepsutych furgonetkach. Trudniej jest uzyskać orzeczenie sądowe o rozbiórce furgonetki, ponieważ technicznie jest to pojazd, a nie mieszkanie.
Ze wszystkich grup, które spotkaliśmy, mieszkańcy wioski Arakib mieli największy problem z określeniem, kim tam naprawdę są.
– Jestem Beduinką – mówi Sabah al-Turi, żona Aziza al-Turi. – Posiadam izraelski dowód osobisty, więc nie mogę powiedzieć, że jestem Palestynką.
Jej sąsiadka Hakmah Abu Mudeghim była kiedyś podobnego zdania. Jako dziecko nie identyfikowała się z palestyńskim nacjonalizmem. – Ale teraz czuję się Beduinką i Palestynką w tym samym stopniu – mówi. – Ucisk sprawił, że zostaliśmy Palestyńczykami.
Aziz al-Turi prezentuje jeszcze inną postawę. Jego tożsamość związana jest nie z narodem, ale z ziemią, w której spoczywają jego przodkowie.
– Urodziłem się tutaj, rozumiem i smakuję moją ziemię – mówi. – Chcę na niej żyć, niezależnie w jakim kraju. To nie ma znaczenia.
Ejlat
Z daleka nadmorskie hotele Ejlatu wyglądają jak centrum Las Vegas, przeniesione na wybrzeże Morza Czerwonego.
Jaskrawy i ekscentryczny Ejlat nie przypominał niczego, co widzieliśmy wcześniej w Izraelu. Nie przypominał również tego, co zobaczył Szmulik Taggar, jeden z pierwszych mieszkańców tego miasta, gdy przyjechał tu w 1959 r.
– W tamtych czasach nie potrzebowaliśmy tu hoteli – mówi 80-letni Taggar, spotkany przez nas na wybrzeżu. Pod kowbojskim kapeluszem skrywa długie białe włosy, a koszulę rozpiął aż do pasa.
Jak wspomina, decyzję o przeprowadzce do Ejlatu podjął po sugestii Dawida Ben Guriona, pierwszego premiera Izraela. W latach 50., podczas służby wojskowej, był jego ochroniarzem. W tamtych czasach miasto było ponurym miejscem liczącym zaledwie kilkuset mieszkańców, jałową, wąską plażą wciśniętą między północno-wschodni Egipt a południowo-zachodnią Jordanię. Ben Gurion miał nadzieję, że Taggar i podobni mu młodzi Izraelczycy przemienią miasto w główny port w kraju i centrum wydobycia miedzi.
– Gdyby były premier odwiedził dziś Ejlat, byłby trochę rozczarowany – ocenia Taggar.
Kopalnia została zamknięta w latach 80., a port nigdy nie zyskał takiego znaczenia, jak wymarzył to sobie Ben Gurion. Zamiast tego Ejlat jest dziś najważniejszym kurortem Izraela – w dużej mierze dzięki Taggarowi, który zarządzał miejskim departamentem turystyki. To także dom dla setek uchodźców z Erytrei, którzy przybyli do Izraela z Egiptu i którzy od lat czekają na rozpatrzenie wniosków o azyl.
Podobnie jak kibuc, od którego rozpoczęliśmy naszą podróż, Ejlat zmienił się nie do poznania – w coś, czego założyciele Izraela nigdy nie przewidywali.
Ale Taggar się z tego cieszy. Szczerze mówiąc, wydawał się szczęśliwszy niż większość ludzi, których spotkaliśmy w Izraelu. Może to kwestia słońca, morza i rafy koralowej.
Ale może jeszcze czegoś innego.
Od Tekoa do Tel Awiwu, od Arakib do Kirjat Gat, wszędzie ludzie uzależniali swoje poczucie godności i przynależności od związku z ziemią – często bardzo specyficznie rozumianego. Wszystko, co zagrażało ich poczuciu przynależności do ziemi, rodziło problemy z własną tożsamością.
Taggar ma inny stosunek do ziemi i tego, kto jest jej właścicielem. Dwa razy w roku obserwuje, jak miliony ptaków przelatują nad Ejlatem, kierując się do Europy i Afryki lub stamtąd wracając, bez świadomości jakichkolwiek granic. Kiedy stoi nad brzegiem Morza Czerwonego, wpatruje się w ten wąski pas wody dzielony z Jordanią, Egiptem i Arabią Saudyjską. A jako były urzędnik miejski ma praktykę w realizowaniu międzynarodowych projektów.
Wszystko to sprawia, że jego poczucie relacji między narodem a jednostką, między terytorium a tożsamością jest nieco luźniejsze.
– Możemy być obywatelami każdego kraju – mówi. – Możemy być obywatelami Izraela. Możemy być obywatelami Izraela i Palestyny. Nasza tożsamość opiera się nie na świstku papieru, ale na naszych przekonaniach – mówi.
– Kogo obchodzi, czy to twoja, czy moja ziemia – dodaje. – Możemy mieszkać, gdziekolwiek chcemy.
Współpraca Myra Noveck (Kfar Giladi), Gabby Sobelman (Tel Awiw), Kiryat Gat i Rawan Sheikh Ahmad (Arakib).
Artykuł ukazał się pierwotnie w „The New York Times“.
© 2021 The New York Times Company
Tłum. Tomasz Marzec

Kategorie: Uncategorized
Uronić łezkę i oddać Massachusetts, Walię, Śląsk i Katalonię prawnym właścicielom. A, zapomniałem żydowskich praw w Szech Dżarach i w Bagdadzie.