Uncategorized

…then we take Berlin 


Krzysiek Bien

Tego lata skończyłem pięćdziesiąt lat. Nie bardzo się tym przejęłem, bo zewsząd słyszałem zapewnienia o tym, że czeka mnie jeszcze drugie tyle, a od przyjaciół i znajomych, z kręgów tradycji starotestamentarnej, słyszałem zgoła: ”bis hunderd cwancyg”, co jak obliczyłem, dawało mi jeszcze udział w 70 przyjęciach sylwestrowych.

Tego lata nasza grupa skejterów powiększyła się o kilku nowych członków, wśród nich dwóch dość oryginalnych. Jeden z nich to były zawodowy kolarz, dwumetrowego wzrostu, chudy jak tyczka. Na jego długich nogach przy najmniejszym ich poruszeniu, grała masa mięśni i scięgien. Drugi to potężnej budowy triatlonista o stalowej kondycji, jak to na ironmana przystało. Żaden z nich nie miał imponującej techniki wrotkarskiej. Zgoła kolarz robil trochę komiczne wrażenie na inlinersach, ze zbyt szerokim rozstawem

 nóg i raczej mało płynną techniką na zakrętach, gdzie przy 

lekkim skręcie tułowia, należy jechać tak zwanym ”cross over” 

aż do ponownego wyjścia na prostą.

Tych dwóch nowo przybyłych, razem z dwoma innymi członkami naszej grupy postanowili wziąć udział w zbliżającym się Berlin Inline Skate Marathonie.

Dwaj pozostali aspiranci do biegu to były pływak, dawny mistrz juniorów Danii w motylku, jak i inny, bardzo wysportowany facet, obaj należący do naszej grupy od samego początku. Ten ostatni zaproponował mi również udział w wyścigach, ale biorąc pod uwagę moją dwudziestoletnią przewagę wiekową, uprzejmie podziękowałem.

Maraton, jak co rok, odbywał się pod koniec września, a oprócz klasycznych, wielotysięcznych tłumów, rzucających wyzwanie tym trochę ponad 42 kilometrom na butach, oraz wyżej wspomnianych wrotkarzy, odbywa się tam  również wyścig osób niepełnosprawnych, na wózkach inwalidzkich. 

Oczywiście z podziałem na te trzy kategorie, i z odpowiednim czasowym przesunięciem.

Jedna rzecz jest kręcić piruety na dowolnie wybranej nodze, a inna pokonać 42 km w czasie poniżej 2 godzin, gdyż taka była górna granica czasowej tolerancji. Uczestnicy, których performance zapowiadał w trakcie wyścigu, że będą potrzebowali więcej niż ten okres czasu, byli grzecznie, acz stanowczo proszeni o opuszczenie areny, nie bacząc na ich heroiczne wysiłki. Za nimi wszak galopowała już sfora zdyszanych tradycjonalistów, którzy ambitnie odrzucili ułatwienie w formie 4 kółek pod każdym butem.

Miałem, szczerze mówiąc obawy, że moja pozycja grand old mana wrotek może być zagrożona, gdybym się skompromitował na wyścigu z tymi wysportowanymi młokosami. 

Smutnym zrządzeniem losu stan zdrowia trenera Ironmana gwałtownie sie pogorszył i wyglądało na to, że jego zgon mógł nastąpić lada moment. Ironman, który miał prawie synowski stosunek do niego, postanowił nie opuszczać go w tej sytuacji, i zrezygnował z wyjazdu do stolicy połączonych nie tak dawno Niemiec.

Wkrótce po tym uległem namowom, by wypełnić tak powstały wakant, używając jego danych na liście startowej. Najwyżej to jego nazwisko będzie na wieki zhańbione dyskwalikacją, pomyslałem chytrze, pakując wrotki i torbę do bagażnika corolli należącej do Motylkarza. 

Ze swoimi niekończącymi się girami, Kolarz był naturalnym pasażerem z przodu, a Atleta i ja – z tyłu. Berlin osiągamy w sobotnie popołudnie, dzień przed wyścigami. Potwierdzamy nasz udział, otrzymujemy plakietkę z numerem startowym, a ja, ku mojej irytacji, zostaję zobligowany do nabycia kasku, posiadanie którego warunkuje dopuszczenia do startu. Ci trzej inni, w przeciwieństwie do mnie, zadbali o ten zabezpieczający sprzęt z Danii. Wyposażony w ten nowo nabyty wraży, niemiecki chełm, wracam z pozostałą trójką do miejsca naszego zakwaterunkowania, prywatnego mieszkania znajomego Motylkarza, gdzieś na Kreuzbergu. Wieczorem Kolarz i ja udajemy się na mały rekonensans po okolicy, zakończony w lokalnej knajpie, gdzie spokojnie konsumujemy parę piw, a cygarillo wypalone przeze mnie przy tej samej okazji postanawiam traktować jako formę rozgrzewki płuc przed jutrzejszym biegiem.

Na starcie w pobliżu Bramy Brandeburskiej panuje rozgaradiasz i niezliczony tłum skejterów.

Oprócz nowiutkich kółek i łożysk, szczodrobliwie sponsorowanych przez właściciela sklepu ze sprzętem sportowym, który zauważył reklamową wartość w kombinacji mojego zaawansowanego wieku i niezłych umiejętności w aplikowaniu tego sprzętu, mam tą wcześniej wspomnianą pruską pikelhaubę z plastiku, jak i coś, co się nazywa camel bag. Urządzenie te, z pozoru przypominające gumowy termofor cioci Klary stosowany jako abdiominalny okład w dni jej niemocy, wisi przytroczony szelkami na plecach, a poprzez cienki szlauch dostarcza życiodajnej wody zdehydrowanemu wrotkażowi. Oszczędzi mu to drogocennego czasu postoju w miejscach, gdzie serwowana jest woda, jak i uniknięcia mokrych plam od rozlanej tam cieczy, na których łatwo się wyłożyć na mokrym asfalcie.

– Wyglądasz jak one mean motherfucker – komentuje  Atleta mój wygląd w pełnym rynsztunku bojowym.

Najwyraźniej wziął on moje ostro zaciśnięte szczęki za wyraz determinacji, nieświadom, że była to próba zaniechania szczękania zębami z napięcia i strachu. 

Jako pierwsi startują zawodowcy, ekipy skejterskie wypieszczone przez różnorakie wielkie firmy jak Salomon, Bauer, Rocess i inne. Odznaczają się oni posiadaniem inlinersów z kółkami wielkiej średnicy, niskich jak pantofle baletowe butach, fantomowymi ubrankami z nadrukowaną nazwą wielbiących ich producentów, a przede wszystkim umiejętnością, by w pozycji z poziomo zgjętymi plecami i założonymi do tyłu rękoma, przebyć oczekiwane 42 km w banalną godzinkę. Wielu z nich ma przeszłość jako zawodnicy  w jeździe szybkiej na lodzie.

Czekam w napięciu na zielone swiatło startu mojej grupy. Nigdy nie miałem wielkich sukcesów sportowych. Tak naprawdę wygrałem tylko jeden wyścig, ten pływacki, gdzie w warunkach ostrej konkurencji z 499.999.999. innymi plemnikami, jako pierwszy dopłynęlem do celu. No, ale to już było ponad pięćdziesiąt lat temu…

Dostajemy zielone światło, a start każdego zawodnika rejestrowany jest indywidualnie przez chip umieszczony na bucie. 

Dobrze, ze zadbałem wczoraj w knajpie o odpowiednią rozgrzewkę, bo tempo od samego początku jest szokujące. Staram się utrzymać z moją grupą startową, ale widzę, że z częścią z nich, w tym z Kolarzem i Atletą ciężko będzie utrzymać kontakt. Grupa idzie w rozsypkę, jedziemy w chaotycznym ordynku. Mamy szeroką drogę do dyspozycji, bo Berlin tego dnia na trasie przejazdu oddaje swoje okazałe bulwary do wyłącznej używalności maratończyków. Z ulgą konstatuję nieobecność dwoch wrogów, których obawiają się nawet wytrawni skejterzy: przeciwny wiatr, i zły asfalt. Jest prawie bezwietrznie, pogodnie, a pod kołami jedwabisty asfalt Berlina. W dodatku, co korzystne, trasa jest prawie bez wzniesień.

Jedziemy między szpalerami wiwatujących i dodających otuchy ludzi, klaszczących lub klekocących dziwnymi kołatkami. Od czasu do czasu występują orkiestry, których południowoamerykański rytmy mają zagrzewać konkurentów do jeszcze bardziej bezwzględnej walki. 

Myślałem, że będę mógł w czasie przebiegu podziwiać architekturę Ku-Damm, ale potwierdziła się trafność obserwacji, zawarta w wywiadzie, jaki w młodości slyszałem w radiu z polskim kolarzem po Wyścigu Pokoju.

–   I cóż pan widział z tej zmiennej scenerii tych trzech tak różnych krajów, które przemierzyliście w czasie wyścigu?   

–   Głównie tylne koło zawodnika jadącego przede mną.

Miałem podobnie szerokie spektrum obserwacji w czasie maratonu.

Zauważyłem, że po lewej stronie przejeżdżały czasami zgrabnie uformowane łańcuchy wrotkarzy, jadących gęsiego, ze skoordynowaną kadencją. Napewno była tam generowana jakaś synergia i aerodynamiczna korzyść, Załapuje się na kolejny łańcuch, ale po relatywnie krótkim czasie muszę dać za wygraną, nawet jadąc „na gapę”, na ostatnim miejscu. Tempo było poprostu za ostre, po za tym używali oni tzw. double push- techniki, której nigdy nie opanowałem. 

Znowu zatem dołączam do grupy maruderów biegnących luzem, ale nawet tu szybkość jest mocna. Oszczędzam trochę czasu na omijaniu punktów z wydawaną wodą, pociągając od czasu do czasu parę łyków z ”termoforu”. Jestem zaskoczony, jak niektórzy maratończycy, na słabym sprzęcie i z niezbyt imponującą techniką potrafią utrzymać ostre tempo, z krótkimi pociągnięciami wrotek. Czuję, że sznurowadło mojej prawej wrotki mocno się poluzowało, w chwilę potem rozwiązuje się całkiem. Aby nie tracić czasu na zatrzymanie przyspieszam ostro, by mieć dość inercji, tak, aby stojąc tylko na lewej, toczącej się wrotce, ponownie zawiązać uniesioną prawą. Mój kręgosłup zaczyna wysyłać noty protestacyjne przeciwko jego przedłużającemu się zgięciu w kręgach lędźwiowych. 

Noty protestacyjne zostają zignorowne. Jedyne co mogę zrobić dla niego, to wyprostować się na moment, ale to redukuje natychmiast tempo. Spowrotem do pozycji wpół otwartego scyzorka. Na wewnętrznym mentalnym displeju otrzymuję informacje; ”zasób  weglowodanów na wyczerpaniu, przechodzimy do spalania tłuszczy, jako żródła energii.” 

Dobrze, myślę, przechodźcie…

Wciąż daleko do mety. Następny lańcuch, jaki się formuje ma już bardziej ludzkie tempo. 

Co pewien czas następuje przetasowania w kolejności, tak aby przejąć pierwszą, najtrudniejszą pozycję szpica oszczepu. Jadący przede mna zawodnik niedwuznacznym ruchem ręki chce mnie obarczyć tą nieprzyjemną rolą. 

– Co, ja?! Ja miałem szmery serca jako dziecko i zwolnienie z wuefu, poświadczone przez Dr. Krauze!

Primus motor łańcucha, z typowa teutońską butą, ponownie obliguje władczym ruchem ręki mnie do przejęcia roli lokomotywy. Chcąc nie chcąc, przejmuję tę niewdzięczna rolę.

Dyyyt, dyyyt,  wiadomość od dyspozytorni zasobów: tłuszcze na wykończeniu,włączamy rezerwę białka! 

Jaka ulga zobaczyć tablicę osiagniętych 40 kilometrów…

W chwilę potem, mozolnie ciągnięty przeze mnie łańcuch idzie w rozsypkę, i rozpoczyna się bezlitosna walka wszystkich przeciw wszytkim, by jeszcze uszczknąć choć minutę, dwie nieublagalnie tykającemu zegarowi…

Tryumf!  Brama mety już w polu widzenia, desperacki apel do serca, płuc i zakwaszonych na maks mięśni. Co, już nie ma białka?! Palcie co chcecie, co mnie to obchodzi…

Magiczne oko notuje mój powrót. Na mecie już masa zawodników, Niektórzy siedzą albo leżą, otuleni w jakąś futurystyczną, srebrną folię. Odnajduję Kolarza i Atletę, już od dawna na mecie. Na Motylkarza przyjdzie nam czekać jeszcze ponad pięć minut. Przyjeżdża w stanie totalnego zużycia, i jest przez dłuższy czas niekontaktowy. Leży zawinięty w folię, powoli dochodząc do siebie. 

Na wciąż skoncentrowanej adrenalinie, wykonuję tryumfalny taniec na wrotkach, kilka piruetów, tzw. ”toczenie beczki” i skok przez taśmę, ogradzająca tereny wyścigów.

Jest to mój środkowy palec, do tych wszystkich Blade Runnerów, co potrafią jechać w zabójczym tempie, ale tylko do przodu.

Czas w któym przejechałem ten maraton był godzina i 32 minuty, co pozwoliło mi się uplasować na jakimś 300 – którymś miejscu, na 3.000 startujących wrotkarzy. 

Kolarz, jako najszybszy a nas czworga, użył godzinę i 15 minut. Jeśli on jeszcze kiedyś nauczy się jeździć na wrotkach – będą z niego ludzie.

Z medalem na szyi wracamy do rodzinnych stron. Medal otrzymywał każdy, kto dokończył ten race w dozwolonym czasie.

Niestety, rozliczne rozwody i związane z tym przeprowadzki sprawiły później, że medal ten gdzieś mi zaginął.

Jak strata! 

Wzorem tylu polskich dziadków przede mną, mógłbym dziś posadzić sobie mojego wnuka na kolanie i powiedzieś; a ten oto medal dziadzia otrzymał za męstwo wykazane pod Berlinem.        

A tak, to tylko playstation szczeniakom w głowie i zero wiedzy na temat dramatów, co rozegrały się tam w ubiegłym stuleciu…

Kategorie: Uncategorized

1 odpowiedź »

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.