Uncategorized

Singer, mury i lemury


Krzysiek Bien

Tego roku Festiwal Singera odbył się z rocznym opóźnieniem, podobnie jak wiele innych wydarzeń, sabotowanych przez pandemię.

Jak i uprzednie festiwale, był on próbą komemoracji nieistniejącego już świata, który znajdował się w północnej części Warszawy, mniej więcej do wiosny 1943.

Podobnie jak dwa lata temu, postanawiamy razem z M. wziąć udział w festiwalu.

W czasie rozmowy telefonicznej z Kopenhagi z recepcją hotelu Westin probuję negocjować korzystną cenę za dostęp do jego pięciogwiazdkowych luksusów, powołując się na moje niezaprzeczalne koneksje z Fundacją Szalom.

– Jaka Fundacja, Slalom? – recepcjonistka nie od razu rozpoznaje moich wpływowych protekcjonistów.

Udaje mi się, po kilkukrotnym przeliterowaniu, osiagnąć korzystną cenę nie tylko za pokój, ale i dostęp do suto zastawionego porannego bufetu. Tam, wśród wielu innych na tę okazja przybyłych gości, dokonuję co rano poważnych spustoszeń w zasobach jajecznicy z,  no, muszę się przyznać, bekonem, korzystając z anonimowości kryjących moją twarz maski. Liczę,  że uszło to uwadze naszych sponsorów. 

Wśród zamaskowanych konsumentów naszej grupy musieli też być wyznawcy Świadków Jechowy. Prozelita tej sekty charakteryzuje sie tym, że je pierwsze śniadanie w hotelowym bufecie, a drugie chowa na wynos.

W jakimś sensie ta kulisa z namalowanymi oknami i gzymsami, rozciągnięta na zrujnowanych murach niezamieszkałej kamienicy na rogu Próżnej i Pl .Grzybowskiego, jest trafnym symbolem całego wydarzenia. 

Iluzoryczne odtworzenie czegoś, co już nie istnieje. W tych też okolicach w znacznym stopniu odbywa się Festiwal.

Stojąc na pl. Grzybowskim, mogę wyobrazić sobie mojego dziadka, jak w czapeczce z krótkim daszkiem, siwiejącą brodą i z tałesem pod pachą, drepcze w kierunku Synagogi Nożyków. Chude nogi w białych podkolanówkach wystają spod aksamitnego chałatu.

– Dziadku, to przecież ja, Twój wnuk! Syn Balcie i Arona!

– To ty jesteś mój wnuk?! Taki szajgec?! Oj, gewałt! To ja ją przestrzegałem: Balcie i ten twój Aron, wy się trzymajcie z dala od tych bezbożnych gojów, nic z tego dobrego nie będzie…

Dziadek odwraca się na pięcie i oddala się, stukając czarnymi pantoflami o trotuar. Za parę podobnych do nich, twój wnuk, dziaduniu, zapłaci w późnych latach sześćdziesiątych fortunę u pana Śliwy. Tylko wtedy będą one się nazywać bitelsówki…Ale dziękuję Ci, dziadku, za Twą rolę prekursora mody męskiej!

W ramach Festiwalu odbywa się masa najróżniejszych prelekcji, spotkań, wieczorów autorskich jak i koncertów, spektakli itp. Dużo ciekawych przeżyć, a wszystko oprawione w ramę spotkań towarzyskich, spontanicznych, jaki zaplanowanych. Spotykam paru kolegów z liceum. Jeden z nich wydał właśnie nową książkę, tomik wierszy. Jego wieczór autorski moderowany jest zresztą przez dobrze mi znaną kobietę ze wspólnego roku studiów prawa, dobrze ponad pół stulecia temu.

Inny, znany mi z liceum tylko  z widzenia popularny aktor, występuje z tekstami Tyrmanda z jazzowym backupem, Aktor ten zachował uderzającą męska urodę i elegancję, jednak sam spektakl nie był dla mnie przeżyciem godnym zapamiętania.

M. i ja zostaliśmy, wśród wielu innych, zaproszeni na recepcję u pewnej znanej pani, która sama w sobie jest żyjącym świadkiem historii. Jej mieszkanie, w bardzo eleganckim nowoczesnym apartamentowcu, zaskakuje bardzo tradycyjnym urządzeniem, pełnym antyków i drogich obiektów sztuki. Gospodyni siedzi otoczona grupą gości, opowiadając swoją niezwykłą historię życia, a może raczej przeżycia okresu holokaustu. Ma ona dobry wygląd, zarówno w okupacyjnym, jak i wiekowym sensie tego słowa. Widać, że dobrze się czuje w swojej w roli historycznej relikwii.

Wracamy taksówką, mijając oświetlone ulice Warszawy, pełne nocnego życia. W centrum miasta jedziemy prawie jak w wąwozie wśród ogromnych wieżowców. Inne miasto, inny świat, w porównaniu z tym, co pozostawiłem te pięćdziesiąt parę lat temu. Rownież w naszej taksówce widoczny jest ten nowy porządek. Za kierownica siedzi Tadżyk, ze słabą znajomością polskiego. Mobilizuję resztki mojego rosyjskiego, by wczuć się w niedostępna mi na codzień rolę tubylca bogatego kraju, nawiązującego kontakt z biednym imigrantem. To te masywne etniczne wędrówki na Zachód, przyniosło go tu do Warszawy, podobnie jak wielu Polaków do Europy Zachodniej w poszukiwaniu lepszego zarobku.

Robi wrażenie dość przygnębionego, brakuje mu rodziny, którą pozostawił w domu, a polska wiza dla nich nie jest łatwo dostępna.

Będzie również okazja spotkać się z parą przyjaciół, które M. i ja poznaliśmy na Koloniach Letnich.

Ona, znana aktorka, on zawodowy muzyk, dostarczali oprawy kulturalnej przez kilka lat na tych letnich obozach. Są ponad dwadzieścia lat młodsi od nas, ale to nie przeszkodziło nam w zawarciu dobrych, serdecznych więzi.

Siedzimy na tarasie restauracji na Pl. Bankowym, walcząc z pizzami wielkości tarczy Syrenki na Powiślu, gdy odzywa się telefon aktorki z wnętrza jej stylowego plecaka. Ich wspólny przyjaciel, jak się okazuje, jest w pobliżu, i krótko potem siedzi z nami przy stoliku. Robi sympatyczne wrażenie. Wiekowo zbliżony do naszych przyjaciół. Z wyglądu przypomina Michaela Douglasa, będąc może trochę przystojniejszy od niego. Ma spokojne, inteligentne spojrzenie, jest raczej małomówny. Najwyraźniej nie jest głodny, bo zamawia tylko szklanę wódki z lodem, nie dbając o strawę w postaci stałej. Z kolei sygnał jego telefonu przynosi wiadomość o obecności w okolicy dwóch dziewcząt, z którymi łączy go, jak to wyjaśnia, bliska przyjaźń. Przyjaciółki naszych przyjaciół są, jak wiadomo, naszymi przyjaciółkami , więc i one zostają zaproszone do restauracji.

Po chwili są już na miejscu.

Ku mojemu zaskoczeniu jawią się jako para potężnie zbudowanych gejów. Ten wyższy z nich, na oko 195 cm, mimo dość chłodnej pogody, odziany jest tylko w kolorową koszulę rozpięta do dwóch guzików poniżej mostka. Dekolt obnaża opaloną klatę, a krótkie rękawki prezentują potężne bicepsy, wychodowanie których wymaga regularnego pompowania ton żelaza, a być może i pewnych anabolicznych ułatwień. Jego herkulesowa postura czyni trochę zabawny kontrast z miękkimi ruchami rąk i szczebiotliwym głosem, gdy opowiada nam o swoich turystycznych przeżyciach w Sztokholmie. Jego partner jest niższy od niego, ale nawet potężniejszej jeszcze postury, prezentuje swoje gigantyczne ramiona spod krótkich rękawków t-shirta. Robi wrażenie trochę zażenowanego, sączy w milczeniu, z nieśmiałym uśmiechem, drinka o identycznej kompozycji jak napój Douglasa.

Kolos nr.1 udziela nam braterskiej pomocy w zwalczeniu resztek tarczy Syrenki, niefrasobliwie szczebiocząc w trakcie konsumpcji o prowieniencji swojej opalenizny. Pochodzi ona z wakacji nad morzem, jak i genetycznej podatności odziedziczonej od, jak to ładnie opisuje, mamy Żydówy.

Zastanawiam się po cichu, jaki jest los dwojga takich kochanków, w warunkach pruderyjnej i nierzadko nienawistnej postawy dużej części społeczeństwa, w którym to przyszło im żyć. Sądzę, że fizyczna wielkość tej pary sprowadza potencjalnych agresorów do moralnie zasadnej konkluzji, że przemoc nie jest rozwiązaniem.

Ustalamy, że M. ja, jak i nasi przyjaciele, pójdziemy na koncert jazzowy w centrum miasta, a Douglas wyraża chęć i zainteresowanie także wzięcia w nim udziału.

„Dziewczyny” wycofują się dyskretnie z dalszych wspólnych wycieczek kulturoznawczych, mając tego dnia inne plany na życie.

Idziemy na skróty przez miasto, przemierzając dzielnice, których uprzednie istnienie właśnie celebrujemy, lub, według definicji Douglasa – przez Żydowie. Po drodze nasz nowy znajomy posiłkuje się parokrotnie łykiem z przygotowanej na tak wyczerpujące wędrówki piersiówki. Mówi rozsądnie na rożnorodne tematy, zdradzając wysoki poziom orientacji w świecie współczesnym.

Udany koncert jazzu fuzyjnego przy akompaniamencie dużego piwa, był tylko uwerturą do kolejnego koncertu, tym razem na świeżym powietrzu i bardziej przystępnego w swoim charakterze. Stoimy pod pastelowo oświetloną fasada daru Jozefa Wisarionowicza dla ludu pracującego bratniej Warszawy. Douglas rzuca się w wir spontanicznie powstałej hory, do rytmu popularnych starozakonnych szlagierów. Również ten koncert wymaga jego dwukrotnego wypadu do baru, gdzie Douglas uzupełnia potrzebę zasobów wody ognistej w organizmie.

– Zapraszam was wszystkich do włoskiej restauracji, anonsuje polska replika Douglasa.

Przy suto zastawionym stole, mimo, że formalna godzina  zamknięcia restauracji już minęła, Douglas kontynuje spokojną i rozważną, acz nie przerywaną konsumpcję gorzałki z lodem, nie jedząc nic. Jest ewidentnie znanym gościem, bo wystarczy by rzucił krótkie hasło ”kompocik dla mnie”, by za chwilę pojawiła się kolejna szklanka przezroczystej magicznej cieczy w zasięgu jego wciąż zadziwiająco pewnej ręki.

Opowiada o przedziwnym stworzeniu, które to w napadzie alkoholowo wywołanej brawury, a na żądanie rozpieszczonej kochanki, nabył jakiś czas temu. Był to mianowicie lemur, z którym on, jego kochanka i zdaje się przez jakiś okres czasu, jego matka, tworzyli stadko o równomiernie podzielonych uprawnieniach, choć nie obowiązkach.

Według opisu Douglasa, bylo to niesłychanie zwinne zwierzę, które nawet w warunkach niezwykle gęsto zastawionego stołu, z ogromną ilością kieliszków i szklanek wypełnionych  życiodajną cieczą, potrafił prześlizgnąć się bezszelestnie, nijak nie kolidując z zastawą. Potrafił też się posuwać po gzymsie szerokości paru centymetrów na czterech łapach, używając ogona jako kontra balansu.

Niemiłą strona kohabitacji z małpiatką były gwałtowne dźwięki, jakie ten potrafił z siebie wydać w najmniej oczekiwanym momencie. Poziom tego dźwięku odpowiadał wystrzałowi z haubicy średniego kalibru. O poziomie znajomości haubic u Douglasa dowiem sie pózniej wieczorem. 

W pewnym momencie Douglas postanowił odwołać umowę o nabyciu zwierzęcia, zdając sobie sprawę, że obrót tego typu stworzeniami może nie do końca być legalny.

Kiedy już dobrze po północy opuszczamy restaurację. Michael D. zaprasza całe towarzystwo do siebie do domu. Nadal wykazuje on wyczucie równowagi godne lemura w sile wieku po miesięcznym pobycie na obozie treningowym w dżungli Sumatry.

Kawalkada składająca się z taksówki i samochodu naszych przyjaciół dociera na adres aktorskiego sobowtóra wkrótce potem.

Jego mieszkanie jest zaskakujące. Ogromne, z chyba 200 metrowy apartament na dwóch poziomach, zawiera najwyraźniej zaadaptowany strych. Dwa poziomy połączone są wewnętrznymi schodami, ustawionymi skośnie do fasady, jednostronnie wspierających się na wysokim szklanym przepierzeniu, wypełnionym tropikalnymi roślinami. Strop wyższej kondygnacji cześciowo cofnięty od fasady budynku, tworzy przestrzeń podwójnej wysokości. Dużo nowoczesnych, ciekawych obrazów. W wielkim master bedroomie, w pobliżu łóżka, stoi wolnostojąca włoska wanna z cienkościennego kompozytu z pełną hydrauliką. 

Urządzenie te, jak wyjaśnia gospodarz, nakłoniło wiele odwiedzających go pań do zrzucenia szat i dyspensacji od ugruntowanych cnót niewieścich. Kuchnia wyposażona w elementy świetnej jakości, a wysokie kolumny głośników w obudowie ze szlachetnego drewna napełniają oba poziomy mieszkania spokojnym, melancholijnym jazzem. Szafy wbudowane z dyskrecją i elegancją tak, że zajęło mi półgodziny, zanim znalazłem mój odwieszony tam płaszcz.

Gospodarz stojąc w kuchni, nadal robi to, do czego jest najlepszy, a mianowicie cykliczne napełnianie kolejnej szklanki wódki z lodem, choć pewna skłonność do repetywności w poruszanych tematach, wskazuje już na pierwsze objawy zmęczenia.
Opowiada, ze mimo nie przeprowadzonych do końca studiów akademickich, zawsze miał zdolność do szybkiego kojarzenia i przyswajania wiedzy.

W sprzymierzeniu z parą innych, równie bystrych młodych ludzi, zawierał korzystne i intratne kontrakty, w najróżniejszych dziedzinach, od nawozów sztucznych, statków oceanicznych, doradztwa finansowego, po czołgi z małym przebiegiem i wypełniona książeczką serwisu. 

Różnych miewał kontrahentów, równie i takich, co potrafili przystawić tzw. business end pistoletu modelu Tokarew do jego czoła. Obecnie, o ile zrozumiałem, koncentruje się na doradztwie finansowo/menadżerskim.

Patrząc na coraz powolniej mówiącego gospodarza nagle stwierdzam, skąd powstała ta asocjacja z Michaelem Douglasem! Przecież to wykapany Gordon Gecko z filmu „Wall Street”. Ale chyba dotąd, w przeciwieństwie do oryginału, bez konieczności dłuższej zmiany adresu na Rickers Island, ani jego polskiego odpowiednika we Wronkach lub Białołęce.

Ilość i intensywność kulturalnych doznań zwala w końcu z nóg naszego, pod wieloma względami chłonnego gospodarza. Zapada on w sen na swej disajnerskiej sofie, uprzednio jednak gościnnie proponując nocleg tego potrzebującym. 

M. i ja udajemy się jednak do hotelu, abym mógł zdążyć za te parę godzin na kolejną zamaskowaną, bekonową wyżerkę.

Później zaś czeka nas kolejny dzień iluzji, mających odtworzyć zaginiony świat ul. Krochmalnej, Twardej i Grzybowskiej, gdzie piątek niekoniecznie był dniem bezmięsnym, a niedziela była dniem pracy. 

Krzysiek Bien

Kategorie: Uncategorized

1 odpowiedź »

  1. Festiwal Singera czyli wywolywanie duchow

    Spragnionym autentycznosci proponuje Brooklyn. Ulica Prozna podczas Festiwalu to
    retro na wynos, sprzedawcy i kelnerzy tyle wiedza o Zydach i ich kuchni, co nizej podpisany
    o Hotenchotach. Ulica Prozna, oj lza sie w oku kreci. Urzedowal tutaj w ruinach
    prezes Merynos, peerelowski supermafioso, czytaliscie Tyrmanda?
    Wzruszajacy moment w prozie Bienia, ortodoksyjny dziadek udziela z okolic Proznej nauk
    niekoszernemu wnukowi. A wnuk jak to wnuk, miast z dziadkiem gadac, spotyka
    w Warszawie milionerow, spotka homoseksualistow, spotyka Bog wie kogo jeszcze.
    Festiwal Singera, You know.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.