
Że jest świetnym pisarzem, wiedzieliśmy, gdy w łódzkim żydowskim gimnazjum wyrywaliśmy sobie „Głos Robotniczy” z „Astronautami” w odcinkach. Nie przeszkadzało nam, że – jak informował na wstępie – „działo się to po upadku ostatniego państwa kapitalistycznego”. Cytuję z pamięci, w której mi to drętwe zdanie – napisane pod przymusem – na zawsze zostało. Drętwe, ale dziś i ten jego futuryzm po zaczyna się sprawdzać. Późniejszymi jego kosmicznymi opowieściami mało się interesowałem, bo życie na ziemi się komplikowało i nie pozostawiało na czasu. Uciekając z Polski w końcu 1967 roku, nie wiedziałem, że pisał również o naszej ziemskiej wojnie i przeżyciach okupacyjnych. Gdybym był wiedział, to bym czytał. Pisze o nich szczegółowo Agnieszka Gajewska w siedemset-stronicowej biografii „Stanisław Lem. Wypędzony z Wysokiego Zamku” (WL 2021). Że był Żydem a później żydowskiego pochodzenia dowiedziałem się ćwierć wieku po „Astronautach”, tu w Ameryce, od jego amerykańskiego tłumacza Michaela Kandela (który jest Żydem), ale nie pamiętam, żeby ktoś z Polaków kiedykolwiek o tym napomknął – publicznie czy prywatnie, co uważam za dziwne i wyjątkowe, bo żadnemu innemu tak sławnemu tego by nie darowano.
Jego ojciec, Samuel Lehm, był lekarzem – 70 procent lekarzy we Lwowie było Żydami – i znanym społecznikiem gminy żydowskiej. Co gorsza, miał ambicje literackie i publikował swoje utwory w „Kurjerze Lwowskim” (jak Kasprowicz, Orzeszkowa, Orkan, Iwan Franko). Co gorsza, bo trudno było później komuś takiemu się ukryć we Lwowie. W gimnazjum, które kończył jego ojciec „prawie połowę uczniów stanowiły osoby wyznania mojżeszowego” (s. 32-33). Podobnie gdy on tam chodził, lecz liczba Żydów na polskich wyższych uczelniach w roku akademickim 1937/8 wynosiła tylko 7,5 procent (s. 107). „Czy naprawdę na poważnie myślał o dostaniu się na Politechnikę Lwowską, gdzie regularnie ogłaszano << Dzień bez Żyda>> i w serii napaści zasztyletowano kilku studentów wyznania mojżeszowego…”? – pyta biografka. Tu się wtrąciła historia i akurat ten „rok akademicki we Lwowie zaczął się po upadku państwa polskiego”. Jestem wdzięczny autorce za uwagę, że „większość polskich i żydowskich mieszkańców wolała okupację sowiecką od niemieckiej” wbrew polskim oskarżeniom „pod adresem mniejszości ukraińskiej i żydowskiej o sprzyjanie władzy sowieckiej” (s. 107-109). Armia Czerwona „powstrzymała na tym terenie dyrektywy nazistowskich ustaw rasowych” (na 21 miesięcy a nie „na przeszło dwa lata”), więc Żydzi mieli z czego się cieszyć. Nieprawda, że byli traktowani od innych: „we wschodniej Galicji, gdzie deportacji było najwięcej, aresztowany przez Sowietów został jeden na stu Polaków, jeden na dwustu Ukraińców i jeden na sześćdziesięciu pięciu Żydów”. Zniesiono „ograniczenia narodowościowe dla Ukraińców i Żydów”, lecz nie przyjęto go na politechnikę – przez „burżuazyjne pochodzenie”, a na medycynę dostał się po znajomości jako syn lekarza.
Po wejściu Niemców nastąpił we Lwowie pogrom – jeden z najohydniejszych. „Wyciągano Żydów z domu i pędzono w kierunku więzienia. Biegnących bito pałkami, gdzie popadło […]. Upadali, wstawali i biegli dalej zalani krwią. Jeden z nich nie biegł. Szedł. Cały we krwi.” – zapisała w swoim dzienniku lwowianka Alma Heczkowa – cytuję za biografką (s. 133). Można by dodać, że szedł jak Jezus, rabi Akiwa, Henryk Goldszmit (krwawiący wewnętrznie) – długi był i jest ten żydowski pochód. Lema zapędzili do tegoż więzienia, bili i kazali wyciągać z piwnicy rozkładające się ciała. Nie zabili, bo był tam smród taki straszny, że odstraszał oprawców. Zginął wtedy Henryk Hescheles, jego powinowaty, który był redaktorem, „Chwili” i kuzynem Hemara. Adam Bromberg wspomina, że zamęczyli wtedy cztery tysiące Żydów, prawie dwa razy tyle ile trupów zostawiło NKWD, w tym jego siostrę, a później jeszcze dwa tysiące żydowskich inteligentów w dniach 25-27 lipca nazwanych „Dniami Petlury” (patrz „Memorbuch”, rozdz. „Zniewaga”). W tym drugim pogromie zginął Lema wuj Gecel Wolner. „W opublikowanej w 1968 roku powieści <<Głos Pana>> zawarł świadectwo z tamtych wydarzeń, choć skrzętnie ukrył je we wspomnieniach Rappaporta”, zmienił datę z 1941 na 1942, bo „nie mógł napisać, że historia dotyczy więźniów zamordowanych przez NKWD” i z tego samego powodu nie nadmienił, że działo się to we Lwowie. Dopiero w latach osiemdziesiątych wyjawił, że Żydów spędzano „jako rzekomych sprawców zbrodni w Brygidkach” i że „Polacy typowali, kto jest Żydem” (s. 126-127). „Co czuli żydowscy chłopcy prowadzeni na miejsce kaźni przez swoich gimnazjalnych kolegów? – pyta retorycznie autorka.
Poszli do getta, bo jego lwowska rodzina była zbyt rozpoznawalna. A matka, Sabina, pochodząca z Przemyśla córka „kupca Itziga (sic) Szyi Wolnera i Breindli z domu Gottfried”, niewykształcona i za mało zasymilowana na aryjskie papiery. Poprawka: „Itzig” nie jest „formą właściwą dla jidysz” – jest nią Itzik. W getcie, gdzie „Zajmował się zbieraniem złomu i spawaniem, skontaktował się z nim człowiek z organizacji podziemnej”. Niewykluczone, że zbierał dla tej organizacji materiały do produkcji broni. Powstanie wybuchło na początku czerwca 1943. „Zastrzelili siedmiu niemieckich żołnierzy, jednego zasztyletowali, a kolejnych dwunastu odniosło poważne rany”. Powstańcy w getcie warszawskim – według raportu Stroopa – zabili szesnastu a ranili dziewięćdziesięciu trzech. Różnica w gruncie rzeczy niewielka, a rozpacz taka sama rozpacz. I tak samo „Niemcy podpalali po kolei budynki” i tak samo „wszyscy, którzy tam pozostali, zginęli w pożarach” (s. 141). Opisał to powstanie w powieści „Wśród umarłych”, ukrywając się za plecami protagonistów. „Miałem kilku znajomych Żydów, więc chodziłem do getta, by ich namawiać do ucieczki” – powiedział w rozmowie ze Stanisławem Beresiem (s. 142) – niczym outsider albo „biedny chrześcijanin [który] patrzy na getto”. Uciekł z rodzicami przed likwidacją getta „prawdopodobnie przekupiwszy strażników”, po czym spieniężali kosztowności i płacili okup za życie.
Wyzwolenie zbiegło się z ponownym wypędzeniem. Wprawdzie do Krakowa, serca kultury, lecz już po niespełna miesiącu i tu wybuchł pogrom. Wprawdzie „przyznano społeczności żydowskiej ochronę”, lecz ochrona – jak rok później w Kielcach – dołączyła do tłumu. „W ciągu paru godzin obrabowano schronisko żydowskie oraz dom dla repatriantów, pobito i poniżano kilkudziesięciu Żydów i nielicznych próbujących interweniować Polaków”. „Oficjalnie” zginęła jedna osoba, a nieoficjalnie – w co najmniej w kilkudziesięciu przypadkach – przywiązanie do miasta, kraju, kultury, wiara w człowieka. „W latach 1945-1947 na terenie województwa krakowskiego […] zamordowano osiemdziesięciu Żydów” – podaje autorka z uwagą, że to „wyłącznie przypadki udokumentowane” i że „bycie Żydem było wystarczającym powodem do zbrodni”. „Zakłady pracy nie chciały zatrudniać Żydów, a w niektórych kościołach cały czas trwała agitacja antysemicka” Po miesiącach starań, przy powojennym braku lekarzy, jedyną placówką, która dała jego ojcu pracę, był szpital Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Toteż „liczba osób, które przyznawały się do żydowskiego pochodzenia, zaczęła w Krakowie gwałtownie maleć…” (s. 174-176). Nie tylko w Krakowie.
Październik 1956 był jeszcze jednym wyzwoleniem i znów nie dla wszystkich. „Nie mógł mieć wątpliwości, że rozbudzona przez odwilż społeczna emocja obraca się m.in. przeciwko osobom pochodzenia żydowskiego […] dochodziło do licznych incydentów antyżydowskich […] szykanowano dzieci w szkołach, pobito żydowskich górników [!}, bezczeszczono bożnice […] fala antysemityzmu rosła w kręgach aparatu partyjnego […] zwolennicy stalinowskiego reżymu starali się zrzucić odpowiedzialność za wszystkie akty bezprawia minionych lat na [swych towarzyszy] pochodzenia żydowskiego” (s. 283). Czyli przygrywka do Marca 1968. A uczono nas, że liczy się tylko pochodzenie klasowe i że wszyscyśmy tacy sami, gdy stoimy po właściwej stronie. A z trzeciej strony w Polsce zawsze było lepiej być polskim pisarzem niż żydowskim. Dlatego polonizował żydowskie doświadczenia. Dlatego autentyczni lwowscy gimnazjaliści w opowiadaniu „Obcy” („Tygodnik Powszechny” 1946) zginęli w nalocie bombowym, a nie za to, że byli Żydami. Czy w ten sposób naprawdę „postawił pomnik swoim gimnazjalnym kolegom, których zdolności matematyczne podziwiał”? W autobiograficznym „Wysokim Zamku” napisał: „musiałem uciekać przed gestapo ze <<spalonego>> mieszkania” – nie jak szantażowany Żyd, lecz normalny konspirujący Polak – dostosowując narrację „do istniejących form pamięci zbiorowej, z której wykluczono opowieści o ukrywających się Żydach” (s. 148). Owszem, wykluczono, ale ja w tym samym czasie ukazała się moja opowieść pod jednoznacznym tytułem „Żydowska wojna”, którą wiem, że czytał. Zatem był wybór.
Przemilczał, zasłaniał się rodziną swej aryjskiej żony, „o swoich przodkach i przedwojennych losach nie opowiedział nawet synowi” (s. 16) – znałem wiele takich osób, a w literaturze polskiej najskrajniejszym przypadkiem jest Krystyna Żywulska, autorka autobiograficznej relacji „Przeżyłam Oświęcim”, w której jest aryjską więźniarką, uczestniczy w procedurze przeprowadzania żydowskich ofiar z rampy kolejowej do komór gazowych, ukrywając przed nimi prawdę i wypowiada się niemal jak antysemitka: „Żeby tylko nie zwariować. Żeby umieć na to spojrzeć trzeźwo. No… po prostu zabijają Żydów, bo mówią, że Żydzi winni są, że przez nich ta wojna”. A kilkanaście lat później w autobiograficznym zbiorze „Pusta woda” opowiada o swych przeżyciach w getcie, wyjściu na aryjską stronę, aresztowaniu za nielegalny handel i zesłaniu do nieżydowskiej części Auschwitz. W eseju sprzed czterdziestu lat „Holokaust w literaturze polskiej” (patrz „Prawda nieartystyczna”) pisałem, że to jedyny wiadomy mi przypadek autora, który przekazując „swe najboleśniejsze przeżycia osobiste i największą tragedię swego ludu, ukrywa przed własnymi czytelnikami podstawową prawdę o sobie”. Przypadek Lema nie był mi wówczas znany, ale podtrzymuję ówczesną konkluzję, że „można to jedynie określić jako jeszcze jedną bezprecedensową tragedię holocaustu”.
Wojna zwana sześciodniową (czerwiec 1967) była dla nas, ledwo ocalałych, ponowną kwestią życia i śmierci. Wpatrywaliśmy się i wsłuchiwali dzień i noc i wiem na czym autorka opiera twierdzenie, że „postawiła [ona] świat na krawędzi wojny nuklearnej” (s. 386). Otóż nie było mocarstwowego impasu jak podczas kryzysu berlińskiego czy kubańskiego, Zachód – tak samo jak ćwierć wieku wcześniej – nie zamierzał się narażać dla Żydów, w dowód czego wycofał oddziały rozjemcze z Synaju, a klęska i kompromitacja naszych śmiertelnych wrogów była tak nagła i zupełna, że Moskwa i nasz własny Gomułka mogli tylko wpaść w bezsilną złość. Za to konsekwencje przeszły wszelkie nasze oczekiwania. Okazało się bowiem, że Żydom nie wolno wygrywać wojen, że świat – który w stosunku do nas się wcale nie zmienia – nigdy się na to nie zgodzi. Symptom: właśnie wtedy – po raz pierwszy od czasów Hitlera – wznowiono w Polsce „Protokoły mędrców Syjonu”. Wprawdzie nieoficjalnie, lecz „kolportowano kanałami aparatu partyjnego, wojska i bezpieczeństwa” (s. 387). Nastąpiła kampania „oszczerstw, terroru, szantażu”, „politycznego linczu” i zastosowano „coś na kształt ustaw norymberskich w III Rzeszy: na postawie metryki urodzenia przodków można było stracić pracę, wolność i obywatelstwo”. Dla dwudziestu-trzydziestu jawnych i niejawnych Żydów, którzy nawet po pogromie kieleckim zostali w kraju, „nagle cały projekt zerwania z przeszłością i rozpoczęcia życia w powojennej Polsce z czystą kartą legł w gruzach” (s. 393).
W Polsce jedni wiedzieli, inni się domyślali, jedni i drudzy dyskretnie milczeli. Jak o brzydkiej chorobie. Podobnie w innych krajach europejskich. Nie w Ameryce. Mrożek i Szczepański „błagali go na kolanach, by pojechał do Ameryki i skonfrontował się z tamtejszym światem” (s. 344). Nie pojechał, bo tam wypytywaliby, publicznie, przyciskali do ściany – zwłaszcza Żydzi, którzy tam byli wszędzie, nie zaakceptowaliby żadnych wykrętów i on o tym wiedział. Wiedział o tym również Woroszylski. Na małym spotkaniu w warszawskim PEN-Clubie w lutym 1992, gdy zjawiłem się pierwszy po ucieczce, siedział w drugim końcu stołu i nie odezwał się słowem. Półtora roku później spotkałem go na imprezie w Pałacu Kultury i też trzymał się z dala. Pamiętałem jego socrealistyczny wiersz o „stanie Georgia, gdzie ciała są czarne i dusze są czarne”, więc podszedłem i spytałem, czy był kiedykolwiek w Ameryce. Nie był. Wobec tego zaproponowałem, że mu załatwię zaproszenie. Nie chciał. A Tyrmand pojechał do Ameryki i zaraz się wyleczył. Więcej, ożenił się z amerykańską Żydówką. Więcej, przerobił ją na Polkę. Do tego stopnia, że wychowała mu synów na Polaków, którzy są z tego dumni, choć polskiego nie znają ani w ząb (patrz Agata Tuszyńska „Tyrmandowie – romans amerykański”, mg 2012). A więc nie był to beznadziejny kompleks.
„Przywieziony zostałem na kilka godzin najwyższymi czynnikami, aby asystować wielebnemu kosmonaucie Jegorowowi, któren mnie w imieniu inszych kosmonautów ukochać pragnął i potem już razem z nim obiadałem, w jego apartamentach się wywiadom razem z nim poddawałem, fotografowany i magnetofonowany byłem, Instytut Ekspe. Medycyny Lotnictwa Wojskowego pod batutą pp. generałów zwiedzałem…” (s. 350). To próbka jego manierycznego barokowo-staropolskiego stylu listowego (przyznał się, że czytał Paska), w którą także Zygmunt Bauman ku zniecierpliwieniu czytelników popadał (patrz Artura Domosławskiego „Wygnaniec”), by swą polskość, jeśli nie rdzenną to głęboko korzenną okazać, co i w liściech przechrzczonego Zygmunta Hetrza trudno nie zauważyć, jako że nie pojmowali oni, iż autochtonicznym dziedzicom tego stylu dziedzicom to ani trochę do gustu nie przypadało. Skąd wiem? Bo Krzysztof Czyżewski, pogranicznik kultur i wybitny znawca żydowskiego folkloru któregoś wieczora w Sejnach bezbłędnie długi chasydzki nygun nam nucił, to brzmiało mi jak przywłaszczeniem, przewłaszczeniem, jeśli nie dysonans, bo u chasydów to głęboka modlitwa bez słów a nie popis. I wtedy sobie przypomniałem wycieczkę szkolną w górzystym terenie, gdzie na cały głos wyśpiewywałem „Idzie dysc, idzie dysc, idzie sika-wi-ca, uleje usiece, hej! uleje usiece…” – bo jako wieśniak z pochodzenia mam do tego serce i ucho – lecz ze zdziwieniem stwierdziłem, że moich rodowitych kolegów wcale to nie bawiło.
Rozumiał, że „władza nie chce się go pozbyć i usiłuje wykorzystać jego [międzynarodową] sławę do własnych celów”. Przydawały jej się zwłaszcza wpływające na jego konta dewizy. Toteż pozorował stanowisko neutralne, „zamieszkał na ziemi niczyjej i stosował uniki (s. 402). Nie podpisywał protestów, tłumaczył, że nie widzi „możliwości realizacji postulatów”. Dopiero w 1978 roku nie wytrzymał i zaangażował się w nieoficjalnym obiegu pod pseudonimem” Chochoł”, a następnie jako „P. Znawca” w paryskiej „Kulturze”. Po sowieckiej inwazji w Afganistanie wyznał: „Mój stosunek do ZSRR jest teraz taki, że nadziwić się nie mogę, jak ja w ogóle mogłem kiedyś jeździć tam i pozwalać, ażeby mnie fetowali” (s. 524). Jeszcze później doszedł do wniosku, że „Moskwa potrzebuje „wielkiego kłamstwa i to takiego, które by zarażało zachodnie mass media oraz partie polityczne, a wreszcie i opinię publiczną” (s. 557). To sprawdza się dziś na naszych oczach, jeśli pod Moskwę podstawić wszelakie ciemne siły.
Z początku wierzył w naprawialność systemu i że „wszystko, co nie wychodzi i nie klapuje, jest winą partaczy i durniów” (s. 253). Po XX Zjeździe przestał wierzyć, że komunizm da się zreformować, ale nie wierzył, że upadnie i pozostał [pragmatykiem, który uważał, że nie ma sensu narażać się dla przegranej sprawy (s. 274). Wiedząc o oczach i uszach Wielkiego Brata, wyrażał się pozytywnie o Związku Sowieckim, a o „kapitalizmie sarkastycznie”, nie tylko w kontaktach osobistych, lecz i w utworach. Zapewne to jak i kamuflowanie swej żydowskiej przeszłości miał na myśli, gdy wyznał: „jedyną książką, jaką napisałem uczciwie, byli <<Astronauci>> (s. 258). „Trzymał się z dala od środowiska na Krupniczej 22” czyli krakowskiego Domu Literatów, ograniczał się do kilku przyjaciół. Nadal wierzył sprawiedliwy ład społeczny i „przez wiele lat żywił nadzieję, że projekty kosmiczne ostatecznie pomogą osiągnąć porozumienie […] i przyczynią się do światowego pokoju” (s. 623). Miał wizję przyszłości, w której wszystkie problemy zostaną rozwiązane przez rozwój technologiczny. W ankietach personalnych przedstawiał się jako „bezwyznaniowy” (jak większość żydowskich niedobitków w {Polsce), a dyskusjach jako ateista lub agnostyk. „Nie wyrządził swoimi poglądami nikomu krzywdy”. Nie pierwszy i nie ostatni „pragnął poprzez pisanie działać, czyli zmieniać świat” (s. 502), lecz choć uważał się za marksistę., nie dał się wciągnąć do partii (s. 251).
Przewidział powstanie wirtualnej rzeczywistości, algorytmów genetycznych, katastrof naturalnych” i wojnę z użyciem wirusów (s. 559). Upadek państw kapitalistycznych? Jeszcze kilka lat temu to się wydawało nonsensem, a teraz już nie. Demokracja dziś się sama wykańcza, tak jak przedtem komunizm. „Nie demokracja i parlamentarne obyczaje przed nami, ale techniki manipulowania masami” (s. 516) – przewidywał jego wieloletni rozmówca J. J. Szczepański (s. 516). „Miał talent do wyjaśniania skomplikowanych procesów w przystępny sposób”. Dlatego jego książki zaistniały w czterdziestu dwóch milionach egzemplarzy i pięćdziesięciu dwóch językach. Odznaczono do tytułami i orderami bez liku. Także najwyższym polskim Orderem Orła Białego, którego pierwowzór widziałem w muzeum wojskowym na Hradczanach, bo w 1831 roku car odznaczał nim oficerów za stłumienie polskiego powstania. Jest nawet planetoida imienia Lema (nr 3836). Tylko Nobla mu poskąpiono i nie wiadomo, czemu tylu innych dostało, a on nie.
Nie chciał być Żydem i de facto przestał nim być. Widziałem go tylko raz, gdy w lutym 1992 pierwszy raz po uciecze pokazałem się w Polsce i Jan Józef Szczepański mnie do niego zawiózł. „Miałem parę pytań z astrofizyki, bo jeśli ludzkość ma jakąś przyszłość, to tylko w kosmosie, ale Lem […] bez przerwy mówił i nie dopuszczał mnie do głosu, jakby się bał, że powiem palnę) coś żydowskiego, lub zadam jakieś niedyskretne pytanie…” – zanotowałem wtedy w „Pamiętniku”, co autorka tej biografii nie omieszkała przytoczyć (s. 598-599). Dziękuję. Nie chciał być Żydem, ale na antysemityzm – „i ten systemowy, i ten ludowy” – reagował jak Żyd i dręczyła go „świadomość, że można cały naród zabić i nic się nie dzieje…” (s. 625). Tu niezbędna jest aktualizacja, bo teraz już się dzieje. Mianowicie to, że można cały naród zabić i chcieć go zabić ponownie.
PS Ta polsko-żydowska księga kosztowała wiele pracy i bardzo dobrze, że jest, lecz oprawa – sztywna i na pozór mocna – rozkleja się i rozpada już po pierwszym czytaniu, jak gdyby oprawca był przeciwnego zdania.
Henryk Grynberg
Kategorie: Uncategorized
Zachowalem link do tego, tak czesto Polacy ohydnie bredza ze to ” przez wspolprace Zydow z NKWD ”-a tu
”aresztowany przez Sowietów został jeden na stu Polaków, jeden na dwustu Ukraińców i jeden na sześćdziesięciu pięciu Żydów”
To wiec Polacy wspolpracowali z NKWD, a pozniej z Niemcami w mordowaniu Zydow lwowskich :
.”. „Polacy typowali, kto jest Żydem”