Uncategorized

Józef Hen: Traktują część Polaków jak wrogów. Chętnie by urządzili dzisiaj getto ławkowe, ale nie ma Żydów. To może dla gejów?

Józef Hen, rok 2015.
Józef Hen, rok 2015. (Fot. Albert Zawada / Agencja Wyborcza.pl)

Przyslal Wlodzimierz Tugendraich 

Wiem, że wiecznie żyć nie będę. Byle tylko ten koniec nie sprawił bólu moim bliskim. Te chwile ostatnie są całkiem niezłe. Z prawie stuletnim Józefem Henem* rozmawia Donata Subbotko

Panie Józefie, setka?

– Zdarza mi się to po raz pierwszy. Tak jak starość – co stwierdziłem, przypomnę, wiele lat temu – i wpisałem, zaczynając dziennik „Bez strachu”. Jak na setny rok życia, czuję się nieźle, jak pani widzi, możemy rozmawiać.

Nie wychodzę z domu. Nie płaczę nad sobą. Nawet podczas wojny, w najcięższych warunkach, chyba nie płakałem: wiedziałem, że trzeba walczyć. Pisać. W pisaniu nie moralizuję. Dzielę się swoimi doświadczeniami. Czytelnik może z moich przeżyć wyciągnąć wnioski dla siebie, ale nie musi. Jego sprawa.

Szybko zleciało?

– Kiedyś miałem taki sen, że jestem w towarzystwie i mówię: „Jak ten czas się wlecze – powiedziała jętka jednodniówka”, a Artur Międzyrzecki – w moim śnie – na to: „O, doobre, doobre”.

Panu się wlecze?

– Nie. Mieszka ze mną Maciek, mój syn, jak pani wie, świetny pisarz. Układamy czas tak, żeby mógł dalej pracować, ale on jednak zajmuje się mną po synowsku. Śniadanie, obiad, kolacja. Kąpiel, golenie. Ja czytam. Ciągle nie mam ochoty umierać, pożyję sobie jeszcze troszkę, jeśli pani pozwoli.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu dziwiłem się, że wciąż żyję. Potem myślałem, że będę żyć ze 30 lat, potem – no, może 70.

W 1944 r., w Uzbekistanie, zatrzymał mnie taki wróżbiarz brodaty z księgą, w księdze dłonie, linie dłoni. Dwadcat’ rubliej. „W ciągu miesiąca będziesz w podróży, która wszystko zmieni – co się sprawdziło. – Będziesz robił to, co chcesz. Będziesz żył…”. I tu mu przerwałem: stop, nie chcę wiedzieć.

Bóg okrutnie to urządził, bo świat jako taki człowiekowi się podoba, a ten człowiek jest w tym świecie tylko na pewien odcinek czasu. Ładnie Różewicz pisał o naszym odchodzeniu w tym wierszu dla mnie „boję się bezsennych nocy”.

Spotkania z ludźmi, których ceniłem i którzy mnie cenili – z Tadeuszem Różewiczem, Ksawerym Pruszyńskim, Ludwikiem Stommą, Ludwikiem Flaszenem – to były największe dla mnie nagrody. Z Andrzejem Wajdą znaliśmy się od lat, od jego debiutu w „Pokoleniu”, i dobrze się rozumieliśmy. Tak się złożyło, że nie byliśmy na ty. I naraz, przechodząc obok mnie, wykrzykuje: „Czytam twoją książkę! Świetna!”.

Teraz nie lubią wspominania o Wajdzie: protestował przeciwko pochówkowi Lecha Kaczyńskiego i jego żony na Wawelu – zginęli w katastrofie, więc niby dlaczego mają leżeć obok królów.

Śledzi pan, co się dzieje?

– Mało. Wolałbym, żeby było inaczej.

Czyli jak?

– Wiadomo, że ludzie chcą mieć pewność, że będą mieli gdzie mieszkać i co jeść. Powinni sobie uświadomić, co się dzieje – ale są tacy, którzy nie chcą sobie tego uświadamiać. Jakoś to życie im się toczy. Nawet moja żona mawiała: „Ja martwię się tylko o to, czy będę mogła nakarmić moje dzieci”. Ale raz, kiedy taksówkarz jej powiedział – w 1968, roku zaciekłej antysemickiej propagandy partyjnej – że będą bić Żydów, to mu odpowiedziała: „To chyba ich będą szukać przez mikroskop!”.

Nie była łatwą osobą. Po wojnie poszła najpierw na chiński w Leningradzie, ale się okazało, że jest dla niej niemożliwy do nauczenia, była niemuzykalna, tam jak coś się wymawia inaczej, to znaczy co innego. A po lwowsku, bo Rena była spod Lwowa, można mówić jak się chce. Przeniosła się na rusycystykę, też w Leningradzie, aż jej powiedziałem, że jeśli jeszcze raz tam pojedzie, to rozejrzę się za jakąś inną. I została ze mną w Warszawie.

Ludzie nie chcą sobie uświadomić, co się dzieje?

– Napisałem książkę „Mój przyjaciel król” – o Stanisławie Auguście – i ludzie czytają, bo są pewni, że to nareszcie prawda o nim. Entuzjastą tej książki był Tadeusz Mazowiecki: „Napisał pan książkę ważną także politycznie”. Rakowski do mnie zadzwonił i mówi: „Napisałeś wspaniałą książkę, ale przerażającą”. Dlaczego przerażającą? „Bo pokazuje czas obecny”.

Pan prezydent rozdaje ordery Orła Białego, więc przypominam, że ten order został ustalony przez Augusta Mocnego, króla Sasa, po nim nadawał go August III, a potem caryca Katarzyna zażądała, żeby Stanisław August przyznawał ten order jej kolejnym kochankom. Gdy się pokazała z kimś w loży, kto nosił order Orła Białego, to znaczyło, że jest jej obecnym faworytem. Kogoś takiego Aleksiej Bestużew, kanclerz Rosji, nazywał „monsieur Pompadour”.

Dlaczego to się panu teraz przypomina, kiedy pytam o dzisiaj?

– Bo rozmyślam o tamtych czasach. Polska wtedy padła zupełnie, w 1792 r. była targowica, Katarzyna zmarła w 1796 – jej biograf pisał, że kłamała całe życie, od dzieciństwa. Stanisław August przeżył ją o dwa lata, syn carycy zrobił mu królewski pogrzeb, uważał, że jest jego synem – chociaż data przybycia młodego Poniatowskiego do Rosji to wykluczała.

BO TO SĄ ŹLI LUDZIE

Kto jest dzisiaj takim „faworytem”? Ma pan na myśli Macierewicza czy kogo?

– Myślę, że każdy z nich wie, o kogo chodzi.

Znowu mamy czas jak ten przed rozbiorami?

– Podobieństwo jest o tyle, że rządzący krajem chcą, abyśmy zostali wyrzuceni albo sami wystąpili z Unii Europejskiej, którą nazywają nowym zaborcą. Dziesiątki lat marzeniem Polaków było NATO i Unia, a oni nawet nie podają nazwisk ludzi, którzy nam to załatwili, Geremka i innych. Widać, że chcą nas z tej Unii usunąć. Dlatego, że tam, kiedy ma się dać pieniądze, zwraca się uwagę na praworządność.

Dlaczego to robią?

– Bo to są źli ludzie.

W jakim sensie? 

– Traktują część Polaków jak wrogów. Nie liczą się z Polakami. Chętnie by urządzili dzisiaj getto ławkowe, ale nie ma Żydów – to może dla gejów? Niebezpieczna jest dla państwa głupota rządzących, którzy tak bardzo wierzą w siebie.

To co będzie z Polską?

– Polska istnieje od Mieszka, chociaż wtedy miała inne granice. Polska jeszcze potrwa, wszystko potrwa – o ile ludzkość przez pomyłkę nie popełni samobójstwa zbiorowego.

Kim Jarosław Kaczyński będzie w historii, jak to się skończy?

– Każdy się kiedyś kończy, Kaczyński też.

Ale jak zostanie w historii?

– To zależy, kto ją będzie pisał. W Pięcioksięgu, w Księdze Wyjścia, Mojżesz rozbija w gniewie tablice z dziesięcioma przykazaniami. Żydzi mówili, że na rozbite tablice rzucili się bogacze, wzięli „cudzołóż”, „kradnij”, „pożądaj” itd., dla biednych zostało „nie”, „nie”, „nie”. I to się powtarza w historii, człowiek jest taki sam, jaki był za dzikich czasów, tyle że obyczajność trochę inna. Ale Polska przetrwa. Rządzącym chodzi o pieniądze – to znaczy pieniądze dla siebie.

Było kiedyś tak, żeby aż tak grabili dla siebie?

– Było tak, że Polska nie rządziła się sama.

No właśnie.

– Ale kiedy się czyta pisarzy z połowy XIX wieku, to oni byli pozytywni – pozytywiści. Chcieli coś zrobić z tym biednym krajem. Wielcy ludzie, chociaż i im można dużo wytknąć. Żeromski np. miał parę opowiadań dobrych, ale jego dzienniki są strasznie antysemickie. Podczas I wojny napisał trzytomową „Walkę z szatanem”, a w niej dużo o tym, że Żydzi to tchórze.

Nie miała tego w sobie jego córka Monika, którą dobrze znałem, kochała ojca, ale wychowywała ją matka, dobrze mi znajoma pani Anna. A wcześniej Żeromski się ożenił z poręki Prusa z Oktawią, którą Prus opisał w „Emancypantkach” jako Madzię. Prus niby ten lepszy, ale w „Faraonie” pokazał Żydów, jak oszukują itd. Nie przewidział, że Ramzesa będzie grał Jerzy Zelnik.

Znałem Jana Zelnika, jego ojca, był w pewnym okresie moim szefem, kiedy robiłem w Polskim Radiu audycje dla wojska. Na początku lat 50., w rocznicę 1 września, chciałem nadać Broniewskiego „Bagnet na broń”, ale w redakcji tego nie chcieli, bo w tym wierszu „są w ojczyźnie rachunki krzywd…”. 

No są. Kiedy przyjdą podpalić dom?

– Nie przyjdą. Trzeba być optymistą. Gdy ktoś pyta dlaczego, to odpowiadam: „Nie mam wyboru”.

Mimo że mamy czas chaosu?

– Rozbiory jak się dokonały, to potem już był inny rodzaj chaosu, ich chaos – zaborcy rządzili siłą.

Ale co robić, żeby tak nie było?

– W różnych czasach było inaczej, zależy kto rządził. To może zadziwiające, ale najlepiej rządził Jagiełło, który przecież nie był Polakiem, był Litwinem – Jogajłą. Wiedział, co to jest państwo. Napisałem o tym serial „Królewskie sny” z Gustawem Holoubkiem.

Nie umiemy robić państwa sami?

– Ksawery Pruszyński uważał, że wszystkiemu są winne czasy saskie, kiedy August III był królem dwóch państw, a Francuzi się śmiali, że powinien wydać sobie wojnę – jako król Polski królowi Saksonii. Artykuł Ksawerego miał tytuł „Puścizna czasów saskich” i był, między innymi, o głupocie elekcji, kiedy koronę można było kupić.

Toteż gdy Stanisław August chciał zrobić monarchię dziedziczną, to sprzeciwiła się Katarzyna II, tak jak nie chciała zniesienia liberum veto, przez które jeden przekupiony poseł mógł zerwać Sejm. Ona i Fryderyk II występowali przeciwko polskiej konstytucji i przeciwko dziedziczności władzy królewskiej w Polsce, bo nie mogliby wpływać na wybór władcy. Urodzi się dziecko – i jest król!   

 Anglik Joseph Yorke, z rodziny blisko zaprzyjaźnionej ze Stanisławem Augustem, mówił o Polakach: „Ci ludzie nie zasługują na państwo, państwo im się rozleciało, a oni nic, tylko bawią się, piją…”.

I teraz jest podobnie?

– Teraz mamy w Polsce króla nawet bez wyborów.

HAJLI-HAJLO – MALI-I-I-NY!

Kto wygra wybory?

– Nie wiadomo, czy wybory nie będą w ostatniej chwili sfałszowane. Bo inaczej mogą być procesy – ale jeśli będą, to będą trwały latami.

Finansują bojówki neofaszystów, ciekawe dlaczego?

– Ci rządzący nie chcą, żeby była jakaś partia na prawo od nich. A ONR to młodzi głupcy, byli też tacy za okupacji. Polska była przegrana, a oni wołali, że ma być od morza do morza.

ONR rozkwitł w XX-leciu międzywojennym, a już w jego początkach zamordowano Narutowicza.

– Teraz też może coś takiego być, bo Tusk w Europie wiele się nauczył i wiele zrozumiał. Wcześniej nam, literatom, on i jego minister zlikwidowali ulgę podatkową. Ale on z tej Europy wrócił inny. I taki Tusk przeszkadza rządzącym.

Narutowicz też był z tych, którzy wrócili do Polski – on ze Szwajcarii. Na prośbę Piłsudskiego, z którym był w PPS-ie w swoim czasie. Prezydenta wybierał Sejm. No i nie będą nam tu Żydzi i mniejszości narodowe, a dużo ich było w Polsce, wybierać głowy państwa. Doszło do walk ulicznych, co bardzo dramatycznie pokazał Kawalerowicz w filmie „Śmierć prezydenta”.

I Eligiusz Niewiadomski pierwszego prezydenta Polski zabił. Co załamało Piłsudskiego, wycofał się w życie prywatne, z córeczkami w Sulejówku. Ale jego legioniści przyjeżdżali i błagali: „Wracaj i ratuj ojczyznę!”. Bo wbrew temu, co mówią – a ja to wiem, zajmując się Boyem-Żeleńskim – inteligencja była za zamachem majowym, Boy pisał do pani Staniewskiej, wielbicielki z Kalisza: „Lżej jest oddychać”. Ale potem właśnie on protestował przeciwko znęcaniu się nad uwięzionymi posłami. Ja za mały byłem, żeby to śledzić, pamiętam tylko, że jak był przewrót majowy, to na podwórku chłopcy się bawili w strzelaninę.

Ogląda pan wiadomości z Ukrainy?

– Rzadko. Wolę coś poczytać. Widzi pani, ile mam książek. Czytałem teraz wspaniałą książkę Jarosława Kurskiego „Dziady i dybuki”, on mi ją podpisał i widział, że mój egzemplarz jest zaczytany. Piękne jest to, że on szuka swoich korzeni, wiedząc, czym to pachnie, jaka jest sytuacja w Polsce, i przypomina, jak matka, pół-Żydówka, krzyczała: „Musisz to o mnie wykreślić! Ty nie wiesz, jaki w Polsce jest antysemityzm”.

Jestem przejęty tą książką i czuję dla autora wdzięczność. Kiedyś Daniel Passent napisał mi dedykację w książce „Kochanemu Józkowi na kolanach, z podziwem i wdzięcznością”. Wdzięczność to ważne słowo.

Ale wie pan, co się dzieje w Ukrainie? Pan Ukrainę dobrze zna.

– Putin się skończy, jak wszyscy. Niektóre decyzje dyktatorzy podejmują nie dlatego, że są korzystne, ale że sprawiają im przyjemność. Jego ludzie już mówią: rządził prawie 25 lat – i dosyć.

Ukraina ma prawo być osobnym państwem, naturalnie. Ale ja tego świata nie naprawię – jak powiedział Montaigne.

Co się panu przypomina, kiedy pan słyszy o tej wojnie?

– Zbombardowane miasta. Gdy wróciłem po wojnie do Warszawy, to już jej nie było. Tylko Praga była, tam spotkałem mamę.

I przejazd przez Charków. W Charkowie studiował medycynę Piłsudski. W czasie II wojny to było miasto rosyjsko-ukraińskie. Nasze wojsko w Sumach w 1944 stacjonowało właśnie na granicy, której nie było, chłopki ze strony rosyjskiej sprzedawały nam kurczaki.

Trafiali do nas Polacy wcieleni do Wehrmachtu. Jeden nazywał się Alojzy Zwiernik z Tczewa, był w Afrika Korps, prowadził z nami ćwiczenia wojskowe, bo na tym się znał. Wołał: „Wojsko śpiewa!” i śpiewał polską pieśń o dziewczynie zbierającej maliny, a w refrenie dorzucał „Hajli-hajlo – mali-i-i-ny!”. Po wojnie przyjechał do mnie, żebym mu dał zaświadczenie, że był u nas, w Sumach, podoficerem.

I przypomina mi się, jak w 1940 r. byłem w ukraińskiej szkole pedagogicznej w Dąbrowicy na Wołyniu, w klasie większość dzieci była z sierocińców, z Czernihowa i Horodni – to byli moi przyjaciele. Nauczyciele Rosjanie musieli wykładać po ukraińsku i trochę się z tym męczyli. My też mieliśmy zostać nauczycielami w ukraińskich szkołach wiejskich.

Miałem zadanie przygotować referat „Dosliżdienija radianskoj Arktiki”, czyli badania radzieckiej Arktyki, oczywiście po ukraińsku. Nauczycielka geografii, towarzyszka Stepanenko, była żoną komendanta NKWD w Dąbrowicy. Opowiedziałem o latających w tamtym rejonie bohaterskich pilotach, Czkałowie, Gromowie i Lewoniewskim, i dodałem, że ten był Polakiem i miał bliską rodzinę w Polsce. Mówiłem też o ludziach, którzy dryfowali na kurczącej się krze lodowej: Papanin, Szyrszow, Krenkel, Fiodorow – w nocy może pani mnie obudzić i podam te cztery nazwiska.

W Dąbrowicy była moja siostra Mirka, ona i jej mąż mieli dobre stosunki z Ukraińcami, dlatego nie chcieli się stamtąd ewakuować, mówili, że po najeździe hitlerowskim nic ze strony Ukraińców nie grozi. I tak było, w Dąbrowicy nie było żadnego pogromu, ale Niemcy zabrali ich do getta, a potem zagazowali w wagonach, spalinami. Gdyby się bali miejscowej ludności, gdyby nie byli zaprzyjaźnieni, uciekliby i przeżyli.

Józef Hen z siostrą Mirką, rok 1939.

Józef Hen z siostrą Mirką, rok 1939. Fot. archiwum domowe

Pan uciekł do Azji, był pan uchodźcą.

– Bardzo trudno było, ale to była wojna i wiedziałem, że trzeba przeżyć. Z tego potem zrodziła się powieść „Nikt nie woła”, złożona z dwóch części: „Boso” i „W butach”. Ciężko pracowałem, byłem głodny i nie miałem butów, ale sprawa była czysta – nie ludzie mi to zrobili, tylko wojna, i ja sam sobie.

Pod Taszkientem zgłosiłem się do batalionu pracy w nadziei, że dadzą mi 80 dag chleba dziennie i pracę, ale byłem osłabiony długą głodówką i nie mogłem dobrze pracować.

Pamiętam, jak raz szedłem polem, krzycząc. Bez słów. Jakby do niebios. Potem, gdy studiowałem Boya, przeczytałem, że zatrzymali go na ulicy Austriacy, bo chodził i krzyczał. A krzyczał prawdopodobnie dlatego, że Dagny Juel, poetka norweska, żona Przybyszewskiego, wolała swojego pijanego i zdradzającego ją męża. Teraz Tomasz Kot gra Boya w filmie i podobno mówi, że przeczytał książkę Hena o Boyu i wszystkiego się dowiedział. Dziękuję.

A pan krzyczał z rozpaczy?

– Tak. Nie z głodu. Z tego, że mnie to wszystko spotyka. To było najgorsze w życiu.

Kiedy, co się wtedy stało? 

– W Jangijulu, w 1942. Pierwsza komisja andersowska. Ten pan, który mówił: „Proszę odejść, bo bagnetem każę pana wyrzucić!”. Nie głód był najgorszy, tylko utrata tego, co się ma w sobie z przeszłości. Upokorzenie. Dlaczego w ten sposób to robili? Czułem, że się wali wszystko. Bo chciałem do Andersa, bić się.

Nie zasłużyłem sobie na to wyrzucenie. Przyznał mi potem rację komendant naszego strojbatalionu, Niemiec zresztą, Steinkopf się nazywał. Powiedział, że on ma gorzej niż ja, bo być Żydem i Polakiem to niedobra kombinacja, ale być komunistą i Niemcem to dopiero zła. Tego Steinkopfa wywieźli w końcu daleko na wschód jako Niemca – wcześniej niemieccy komuniści z naszego strojbatu, na ogół marynarze, walczyli w obronie ZSRR. Ale jak Hitler zajął długo broniący się Sewastopol, to w ich namiocie było głośne pijaństwo.

Mojego brata Hipka Rosjanie wywieźli ze Lwowa do łagru w Rybińsku, a starszą siostrę Stellę zesłano na Syberię i dzięki temu się uratowała. Hipek został aresztowany za handel i oskarżony o nielegalne przekroczenie granicy sowiecko-niemieckiej, chociaż on nie przekroczył żadnej granicy, był na miejscu, kiedy granicę przekroczyło wojsko radzieckie.

Najpierw kilka miesięcy był skazany na zakaz korespondencji, co groźnie brzmiało, bo zapowiadało karę śmierci. Ale po napaści Niemców na ZSRR jego łagier rozwiązano, mój brat popełnił lekkomyślność, bo zamiast pójść na wschód, chciał się chyba przedostać do Iranu, podobno widziano go w Astrachaniu. Potem ślad po nim zaginął. Zniknął. Bo gdyby żył, toby się zgłosił nad Okę do 1. Dywizji, gdzie miał kilku przyjaciół z Nowolipia.

DYKTATORZY ZAWSZE KŁAMALI

W Rosji ciągle są łagry.

– W czasie wojny wielu Rosjan sprzyjało zesłańcom, bo oni sami byli zsyłani. W łagrze od 1937 r. był wybitny fizyk Aleksander Weissberg-Cybulski. Dzięki własnej zawziętości Stalin nie miał broni atomowej, bo uważał, że tacy komuniści jak Weissberg to trockiści. Potem, po pakcie Ribbentrop-Mołotow, wydał Niemcom Żydów, także komunistów, którzy pochodzili z terenów okupowanych przez Niemców. Zawieźli Niemcy Weissberga do Krakowa, gdzie się urodził. Z krakowskiego getta uciekł do Warszawy, tam zajęła się nim pani Cybulska. Działał w podziemiu.

Ale kiedy weszło wojsko radzieckie i utworzony został rząd PRL-owski podległy ZSRR, to bodajże Hilary Minc mu powiedział: „Uciekaj stąd, oni cię szukają, byłeś ich więźniem”. I wyjechali z panią Cybulską do Paryża. Kiedy w latach 70. byłem w Paryżu, dziennikarz Gabriel Meretik zaprosił mnie na obiad z panią Cybulską. Miała cudowny samochód, bo książka Weissberga „Wielka czystka” doczekała się dziesiątków tłumaczeń na świecie, przemyciłem ją sobie z Paryża.

W łagrach na Kołymie więźniów witał napis „Praca to sprawa honoru i chwały, sprawa dzielności i bohaterstwa”, a w Auschwitz „Arbeit macht frei”.

– To samo. Ale był Stalin – i upadł Stalin. Zwolnili ludzi, m.in. Henryka Jungerwirtha, który pracował w Polskim Radiu. Był zaprzyjaźniony z Wasowskim i Przyborą. Dziewięć lat był na Kołymie. I jak w 1956 r. przyjechał tutaj Chruszczow i rozeszło się, że na Warszawę idą czołgi sowieckie, to Henryk się przestraszył – znowu dziewięć lat na Kołymie? Pozwolono mu wyjechać do Izraela. I co robił w Izraelu? To samo, co w Warszawie: puszczał muzykę klasyczną w radiu.

Jestem u niego, Jerozolima, 22 listopada 1963. Popijamy sobie i nagle telefon, że ma przyjechać do radia, bo trzeba zmienić muzykę. Dlaczego, stało się coś? Tak, stało się. Zabito Kennedy’ego!

Dyktatorzy zawsze kłamali, zawsze byli obłudni. W czasie II wojny ZSRR mówił, że mała Finlandia im zagraża. Zawsze te wielkie mocarstwa są zagrażane przez małe, nigdy odwrotnie. I te wielkie biedaczyska muszą się bronić – wojować, żeby nie zginąć.

Putin kontynuuje politykę Stalina?

– To niezupełnie tak. Dla Putina pamięć o Stalinie jest konkurencyjna, propagują ją opozycyjni komuniści rosyjscy. Stalin przed śmiercią prowadził politykę śladem Hitlera, ogłosił nawet „spisek lekarzy kremlowskich” i planował obozy dla Żydów.

Putin nie jest wieczny. Ale jak może się rozpaść takie mocarstwo? Choć w pewnym sensie się rozpadło, wiele republik uzyskało niepodległość. Mój wnuk Tomek pojechał w podróż poślubną do Kirgizji. Słowacki w „Fantazym” wszystkich z Kaukazu nazywa Kirgizami. Ale Rosja to ciągle wielki kraj z ogromnym dorobkiem kulturalnym – proza z Turgieniewem, Tołstojem, Czechowem, Gorkim, Buninem, muzyka, balet, sporty zimowe. Czy pani wie, że nazwa „panczeny” pochodzi od rosyjskiego łyżwiarza Panszyna?

JUŻ WIEM, PAN JEST MALTAŃCZYKIEM

Co pan lubi najbardziej w literaturze rosyjskiej?

– Gogola, który zresztą był Ukraińcem, po ukraińsku Hohoł. Napisał antysemicką powieść „Taras Bulba”, ale był świetnym prozaikiem i dramaturgiem, bo „Rewizor”, „Ożenek”… Puszkin też był świetnym prozaikiem. I Lermontow, który napisał „Bohatera naszych czasów”. To jest przewaga prozy rosyjskiej nad polską, że tam prozą pisali wielcy poeci. Oni są fundamentem prozy rosyjskiej. U nas takim fundamentem mógł być Słowacki, „Fantazy” to jest niedokończony dramat pisany wierszem.

Najważniejszy jest jednak Czechow. Ale bardzo dobrze znam Gorkiego, Lwa Tołstoja, chociaż jego „Annę Kareninę” Czechow krytykował, Gorki też. Gorki nie chciał brać udziału w 80-leciu Tołstoja, bo uważał, że jest to szkodnik, który chce w Rosji zniszczyć maszyny itd. Po dwóch latach Tołstoj zmarł i ten Gorki strasznie płakał: umarło słońce naszej literatury! Dla ludzi Gorki był przede wszystkim człowiekiem, który rozmawiał z Czechowem i Tołstojem.

Najlepsze rzeczy Czechowa to „Chłopi”, „Moje życie” i „Step” – te trzy opowiadania. I też takie genialne króciutkie opowiadanie o człowieku, który odkrył w sobie talent malarski i powiedział: o Boże, jeszcze tego mi brakowało.

Napisałem zresztą opowiadanie „Czechow”, ale jak Rosjanie wydawali moje opowiadania, to tego nie przetłumaczyli, mówią: „My sami znamy Czechowa”. O tym, jak młody człowiek przychodził do pewnych państwa i wszyscy myślą, że on się kocha w panience, dla niej zmusza się do wysłuchiwania opowieści jej dziadka, który był na zesłaniu.

Ale gdy ten dziadek umiera, to on przestaje tam bywać – okazuje się, że przychodził dla tego dziadka, żeby go słuchać, brać z niego. Potem ci młodzi gdzieś się spotykają, dziewczyna do niego z nadzieją, mówi, że szuka pracy, bo pan pisał, że należy pracować, itd., a on do niej: „Proszę pani, człowiek sobie coś napisze, żeby zarobić, a pani to bierze poważnie”.

Dwa komputery na biurku. Pisze pan?

– Tylko odbieram i odpowiadam na maile. Ale reszta w komputerze to dla mnie świat trudny do opanowania. Wołam Maćka do pomocy, wyszukuje różne rzeczy. Wyślę pani mailem moje ostatnie opowiadanie „Irka z Lublina”, o miłości, z mojego życia, ono było drukowane w „Newsweeku”. Teraz już nie mogę pracować, za to kiedy usłyszę o czymś dawniej mi znanym – może to paradoks – od razu to zapisuję. Mam karteczki i zapisane nazwiska, tytuły, które znałem świetnie. Wciąż mi ucieka np. tytuł powieści Henryka Worcella o restauracji, bo Worcell był kelnerem utalentowanym literacko, jak się okazało, i Majewski zrobił na podstawie jego książki film w Czechach ze świetnym młodym Markiem Kondratem jako kelnerem.

„Zaklęte rewiry”.

– Tak. A ja Worcella dobrze znałem, na jakimś zjeździe Związku Literatów w Krakowie dzieliłem z nim pokój, co nie było łatwe, bo wracał pijany. Kiedyś, za czasów Gomułki i Moczara, wiceminister kultury Kazimierz Rusinek, który był kapo w Oświęcimiu i nie mam o nim dobrych wspomnień, kazał stopić – bo wtedy jeszcze książki składało się w ołowiu, były linotypy – składy książek Worcella, Hena i, co ciekawe, Ilji Erenburga, czwartą część jego pamiętników, tę o wielkiej czystce. Moje stopili dwie, „Przed wielką pauzą” i „Mgiełka”.

Teraz też cenzurują, podsłuchują, kłamią. Ma pan jakąś radę na ten świat?

– Boy napisał, że im dłużej żyje na świecie – a miał wtedy 45 lat – tym bardziej inteligencja, dowcip bez dobroci wydają mu się niesympatyczne i niezajmujące. Dlatego nie oglądam już wiele telewizji. W „Wyborczej” są tłuste tytuły, dzięki którym wiem, co się dzieje. Ale nikt nie wie, co będzie. Ponad sto lat temu powstawały powieści o tym, co ma nadejść. „Wojna światów” Wellsa i inne. A ja powtórzę za Montaigne’em: świat jest nienaprawialny. Zwierzał się: „Piszę dla niewielu ludzi i na niewiele lat”. Dałem to na końcu książki „Ja, Michał z Montaigne”. I dopisałem: „Nie było w literaturze wspanialszej pomyłki”.

Ale co dobrego jest w tym świecie, po co to zawracanie głowy?

– Nigdy nie biadoliłem, czasem czułem niesprawiedliwość, niechęć. Moje życie było ciekawe, malownicze. I w jakiś sposób zwycięskie, bo ja wszystko wytrzymałem, w dużym stopniu rozumiałem, co się działo. Życie bywa słodkie. Piękny film Felliniego „La dolce vita” to przecież film tragiczny. Osiem dolarów wydałem, żeby to zobaczyć, gdy byłem w Rzymie. Mastroianni, Anita Ekberg w tej fontannie…

Pan chyba zna włoski? I jeszcze parę języków.

– To zależy, czy trzeba pisać, mówić czy czytać, ale znam ukraiński, rosyjski, włoski, angielski, francuski… Kiedyś po włosku nieźle mówiłem. Raz do mnie mówi właściciel baru: „Już wiem, pan jest Maltańczykiem”. Dlaczego? „Bo pan ma akcent maltański”. Potem moje dzieci się ze mnie śmiały, że jestem maltańczyk.

A innym razem mieszkałem u takiego pana Bomby, i on do mnie, że coraz lepiej mówię po włosku: „Piano, piano – czyli powoli, powoli – i będzie dobrze”. A jego żona: „Piano, dla ciebie wszystko piano, a tu trzeba szybko!”. On, że żaden mężczyzna nie wytrzyma tego wrzasku, więc mówię do niej: „Signora, lei è molto emozionata”. A ona w krzyk: „Emozionata! Ja?! Ja jestem zawsze spokojna!!!”. Widzi pani, takie rzeczy mi się przypominają.

Ja byłem najszczęśliwszy, kiedy mi powiedziano, że córka mi się urodziła. Banalne, prawda? Chciałem, żeby była Madzia, wymyśliłem, że będzie blondynka z niebieskimi oczami. I tak było. A kiedy ktoś się ze mną droczył, skąd u nas taka blondynka, to mówiłem, że mam uczynnego sąsiada.

Szczęście bywa. Polemizuję tu z Kołakowskim, który mówił, że szczęścia nie ma. A po co to wszystko? Dziecko sobie uświadamia, że jest, i nie zadaje sobie pytania, po co. Ja wprawdzie narzekałem rodzicom: „Szkoda, że się nie urodziłem jako syn Piłsudskiego”, ale to był żart – nie żal. Czułem, że jestem. Że ciekawi mnie ta jasna plama na ścianie, ona trochę płynie, czasem przesłania ją cień drzewa. Plama słońca – moje pierwsze wspomnienie. I wiem, że ojciec trzyma mnie za rękę, i że idę do babci na czulent, na Solną 9. Wszystko takie naturalne, spokojne.

NIECH PANI ZOBACZY, CO ON NAPISAŁ!

Jest pan starszy od Myszki Miki. Pamięta pan bohaterów z dzieciństwa?

– Najbardziej Tomcia Palucha. Miałem sześć lat, gdy poszedłem do szkoły. Raz pani czytała nam „Tomcia Palucha”, ale był dzwonek i nie skończyła, do dzisiaj nie wiem, jaki jest koniec tej bajki. A ja sam byłem taki Paluch, najmniejszy w klasie, najmłodszy. Kiedyś ta sama pani przyszła do naszej klasy raz jeszcze, byłem już w czwartej klasie, i chłopcy zaczęli krzyczeć do niej: „Niech pani zobaczy, co on napisał!”. Jakieś wypracowanie. Ona czyta i mówi: „No, no”.

Raz źle się zachowywałem i pan Krelman, dyrektor szkoły, kazał mi czekać na siebie w swoim gabinecie. Więc czekałem i podziwiałem dużą wspaniałą suszkę do atramentu, a naprzeciw wisiała mapa Palestyny, biblijna, z zaznaczonymi miastami, które są wymienione w Biblii, Jerycho, itd. Dyrektor przyszedł i mówi: „Idziemy do mnie”. Wiem: tam dostanę!

Wchodzimy do niego do domu, on woła synów, córkę i żonę, i do mnie: „Opowiedz o Bolesławie Chrobrym. A wy słuchajcie”. Chciał się pochwalić, że ja, dziewięcioletni, wiem, co trzeba. No i jąkając się opowiedziałem. A potem kazał synowi, który chodził do gimnazjum, odprowadzić mnie do domu przez kocie łby. Ze 20 lat temu napisała do mnie z Ameryki pani Paulette Krelman, że ten chłopak, który mnie odprowadził, jest jej mężem – ucieszyłem się, że przeżył – i pytała, gdzie jeszcze coś znajdzie o swoim teściu.

W piątej klasie – mimo że moja szkoła była czteroklasowa, pan Krelman uznał, że trzeba zrobić piąty oddział – polonistka, pani Nudelmanowa, kazała nam napisać, z czym nam się kojarzy wiosna. Miałem już z dziesięć lat i pomyślałem: po co ona nam zadaje takie ograne tematy? Napisałem, że wiosną kończy się ochrona lokatorów, zaczynają się eksmisje, i opisałem jakąś eksmitowaną rodzinę, chociaż nigdy takiej nie widziałem. Polonistka wezwała do szkoły moją mamę i powiedziała jej z poważną miną: „Pani syn jest altruistą”. Mama wróciła do domu przerażona. Domyślała się, że to musi być ktoś jeszcze gorszy niż komunista.

Ale chyba rozpieszczała pana?

– Kiedy kupowała mi nowe paletko czy wełniane ubranko, była dumna, że jej synek ładnie wygląda, a ja nie chciałem tego nosić, bo mnie ta wełna gryzła. Płakałem. A jeśli dziecko płacze, to ma rację.

Mówiła do mnie Józio albo Izio. Rodzice rozmawiali z nami po polsku, ale wykłócali się ze sobą w jidysz. Kochali się, ale ojciec bywał surowy i zazdrosny. Jak kiedyś matka wyszła w Michalinie na stację po ojca – bo żydowscy letnicy zjeżdżali tam w piątki na sobotni wypoczynek – i jakiś facet prowadził mamę pod rękę, to ojciec zrobił matce awanturę, i ja byłem po stronie ojca.

Ja i mama jeździliśmy w Michalinie ze stacji bryczką. Pamiętam, że spod kół unosił się kurz, trudno było oddychać – a mama: „Co za powietrze! Jak miód!”. No ale w porównaniu z Nowolipiem… Wcześniej rodzice mieszkali w Wilanowie. Mama opowiadała, że tam był staw, po którym pływała łódką w białej sukience, a ja jej powiedziałem: „Wszystko, co dobre, było przed moim urodzeniem”.

Od lewej Irena i Józef Henowie oraz Ewa, mama Józefa. Wrocław, rok 1948.

Od lewej Irena i Józef Henowie oraz Ewa, mama Józefa. Wrocław, rok 1948. Fot. archiwum domowe

Do kogo pan był podobny?

– Wszyscy mówili, że do mamy, bardzo. Hamplowie, warszawiacy z rodziny mamy, handlowali porcelaną – babcia Chana Hampel uderzała przy kliencie talerzem o talerz i orzekała: „Ćmielów!”, poznawała po dźwięku. Oni, ci Hampelowie, byli czytający, słuchali muzyki, mieli poczucie humoru.

Ci z Radzynia – rodzina ojca – byli zupełnie inni. Na ogół rzemieślnicy. Babka trzymała się tradycji żydowskiej. Kuzyni ojca, wszyscy bardzo przystojni, porzucili w latach 30. Radzyń i wyjechali do Paryża. Opowiadali mi, kiedy ich w Paryżu poznałem, że moja mama, nie zawiadamiając ojca, przyszła do nich na dworzec i każdemu dała jakieś pieniądze. Nie mogli tego zapomnieć.

Pierwszy raz do wypożyczalni książek poszedłem z mamą. Był tam pięknie wydany „Pan Twardowski” Mickiewicza. Zacząłem czytać na ulicy i byłem zły, bo w połowie drogi miałem już przeczytane. Potem sam chodziłem do wypożyczalni Parnas na Nowolipiu 5. Nie czytałem bajek ani Karola Maya, ale np. „Buddenbrooków” Tomasza Manna, bardzo wcześnie. I sowieckie książki: Gładkowa, „Taszkient – miasto chleba” Niewierowa, później Szołochowa. Nie mogłem zjeść obiadu, nie mając książki przed sobą.

Nawet kiedy wybuchła wojna i bombardowali, to wszyscy w rodzinie patrzyli, czy schować się tam, czy tu, a ja im powiedziałem, chroniącym się w naszej suterenie, że trafić mogą mnie wszędzie – i, ku ich zgorszeniu, czytałem. Nie miałem jeszcze 16 lat, kiedy wybrano mnie na komendanta domu, jak pani wie.

Pamięta pan, co czytał we wrześniu 1939?

– Emila Zolę, „Pogrom”, po wojnie to wyszło jako „Klęska”, bo to się dzieje po klęsce Napoleona III w 1870 r. Parę lat po tej książce Zola napisał ten słynny artykuł „J’Accuse…!” – w obronie Dreyfusa.

Obchodzono w domu pana urodziny?

– Mogli wtedy przyjść do mnie koledzy ze szkoły i ojciec pozwalał nam grać w ping-ponga.

Ale gdzie?

– W jadalni. Wszystko odsuwano i rozkładano stół, zamiast siatki ręcznik. Dostawaliśmy ciasteczka i graliśmy. Ja byłem w ping-pongu najlepszy. Raz kiedyś w zakopiańskiej Astorii grałem z krytykiem Tadeuszem Drewnowskim i zrobiłem straszne głupstwo, bo wygrałem z nim w obecności jego młodej żony. Zawsze miał trudności, żeby o mnie dobrze napisać.

Zajmował się Marią Dąbrowską.

– Tak. A jego żona była Poznańska z rodziny przemysłowców, którzy zbudowali ten dom tutaj obok mnie, w Alejach Ujazdowskich. Mieszkał tam młody Artur Rubinstein i miewał różne romanse, co opisał w swoich pamiętnikach, a opiekował się nim w tym czasie pan Karol Jaroszyński, bogaty Polak, obszarnik z Ukrainy, jego syn był potem kierownikiem SPATiF-u.

I pan mówi, że jak się ma sto lat, to z pamięcią gorzej?

– Druga moja historia z ping-pongiem: w 1950 r. dr Złotnicki uznał, że jestem przemęczony, i wysłał mnie do sanatorium wojskowego w Kudowie. Jego komendant zrobił turniej pingpongowy – i ja wygrałem z nim w finale, a on, rozeźlony, mówi: „Jutro wyjeżdża pan z powrotem do domu, człowiek, który jest wyczerpany psychicznie, tak nie gra!”. Nazajutrz mu przeszło. Zostałem.

LODY Z BECZKI NA WAGĘ

Które smaki dzieciństwa pan najlepiej pamięta?

– Ryba faszerowana, rosół z makaronem. Nie lubiłem słodyczy, lody lubiłem. Nawet w Samarkandzie, jak nie mieliśmy z Reną, przyszłą żoną, co jeść, to biegaliśmy pod kino, gdzie sprzedawano lody z beczki na wagę, kupowaliśmy pół kilo, taką bryłę, były śmietankowe i malinowe.

Irena i Józef Henowie, Kraków, rok 1946.

Irena i Józef Henowie, Kraków, rok 1946. Fot. archiwum domowe

Natomiast przed wojną przychodzili do nas, w Michalinie, lodziarze i można było kupić loda za pięć groszy. Psy nie lubiły lodziarzy, dla nich to było podejrzane, że facet nosi na plecach coś wielkiego. Jeden pies, Rozetka, zaatakował lodziarza, znaleziono u niej ślady wścieklizny, ten człowiek się wyleczył, a psa zastrzelono. Potem był pies Lord, który został bohaterem mojego artykułu do „Małego Przeglądu”, założonego przez Korczaka.

Ale to były pana psy?

– Nie, dozorcy naszej willi w Michalinie, pana Józefa, który zginął w Auschwitz, bo okazało się, że działał w AK, trzymał broń. Matka moja go kochała.

A u nas, w mieszkaniu na Nowolipiu, zawsze był jakiś kotek. Przy czym nie ja je miałem, tylko one miały mnie. Najpierw czarno-biały, potem szary, ulubieniec mamy. Mówiliśmy „kotek”, były bezimienne jak kot w „Śniadaniu u Tiffany’ego”. Ludzie się tym nie przejmowali, byli zajęci pracą, świętami.

Ja lubiłem Kuczki, święto Szałasów. Bo wtedy stawiano drewniane kwadratowe domki na podwórzu, między którymi myśmy biegali. Gdy przychodziła do nas rodzina mamy, to musiałem mówić wiersze i śpiewać, a wujek Henryk zawsze domagał się: „Ale ze słowami!”.

Przed I wojną ten wujek przez pewien czas pracował w kibucu w Palestynie i jak wrócił do Warszawy, uważał się za komunistę – a handlował szkłem na Gnojnej, przy Hali Mirowskiej. I kiedy byłem u niego w sklepie, to – nie zapomnę tego obrazu – on mówi do swojego subiekta, który stał na drabinie i coś zdejmował z półek, że trzeba w końcu popędzić tę burżuazję. Na co ten chłopak: „Szefie, a dlaczego pan mi daje 35 zł tygodniowo, a sam pan zarabia Bóg wie ile?”. A wujek: „A to co innego”. I ja to często cytuję, komunizm komunizmem, ale „ja to co innego”.

Powiedział pan, że musiał pan śpiewać.

– Ale nie pamiętam co, byle „ze słowami”. Zaśpiewam pani coś, co pamiętam. Gdy kawalerowie przyjeżdżali do mojej siostry Mirki na rowerze, chcieli tańczyć, ale nie było patefonu – bo to było latem w Świdrze – i ja im śpiewałem: „Jak ty, mój śnie,/ Wiem dobrze, że/ Nie znajdę drugiej, ni trzeciej, / Jak ty, mój śnie…”. Zwykle ja, taki mały, stałem pośrodku, a oni wokół mnie tańczyli, ze trzy, cztery pary. 

Józef Hen z siostrą Mirką, rok 1932.

Józef Hen z siostrą Mirką, rok 1932. Fot. archiwum domowe

Śmieszna scena. 

– To było przedwojenne tango: „Że kochasz znów,/ Spojrzeniem mów,/ Gdy na mnie patrzysz./ Mój świat jest bogatszy/ I marzę znów.// To przecież prawda, nie żart,/ Zastanów się dziś,/ Może nie jestem cię wart,/ To każ mi iść”.

Zawsze lubiłem muzykę sentymentalną. Taki byłem. Gdybym musiał wybrać jeden utwór ze wszystkiego, co stworzono, byłaby to „Serenada” Schuberta.

A co najpiękniejszego pan widział w życiu? 

– Pieniny. I Góry Dynarskie w Chorwacji. Ale to Pieniny były dla mnie odkryciem piękna. W 1938 r. byłem na kolonii w Krościenku. Przełom Dunajca, potem jakiś szczyt. Spojrzałem w dół, doznałem lęku wysokości, ale patrzyłem.

Jakie jeszcze wspomnienia dzisiaj do pana wracają?

– Skrzydełka anielskie. We freblówce, czyli przedszkolu, mąż kierowniczki szykował z nami przedstawienie „Jaś i Małgosia”. W scenie, kiedy śpią, śnią im się aniołki, które są w bieli i machają skrzydełkami, i ja byłem jednym z tych aniołków.

Wyszedłem, zobaczyłem zrobione na scenie granatowe niebo, księżyc w nowiu, i z wrażenia przestałem tymi skrzydełkami ruszać, pan był na mnie strasznie zły. Co ciekawe, w filmie „Brzdąc” Chaplin czeka na chłopca, którego gra kilkuletni Jackie Coogan, i też śnią mu się aniołki, które ruszają skrzydłami, ale nagle policjant go budzi: tu nie wolno spać! Ale ja tego filmu unikam, jest nazbyt ckliwy, a w jednej scenie Chaplin kładzie się z chłopcem spać i całuje go w usta.

Ale pozostaje pan fanem Chaplina?

– Był największym twórcą w historii kina, dwa jego filmy, „Dzisiejsze czasy” i „Światła wielkiego miasta”, o niewidomej dziewczynie, to wielkie dzieła.

Pierwszy raz w kinie byłem chyba w 1929 na filmie „Skrzydlata flota”. Z babcią ze strony mamy, tą z Warszawy. Babcia chciała zobaczyć Ramóna Novarro i nie wypadało jej pójść samej. Novarro był w tym filmie pilotem, latał. Oczywiście wszystko kręcone w studiu.

A polscy aktorzy, których się przed wojną lubiło, to Dymsza, Bodo, Ćwiklińska, no i Bogda i Brodzisz, czyli Maria Bogda i Adam Brodzisz, o których radiowa Wesoła Lwowska Fala mówiła: „I znowu ta Bogda i znowu ten Brodzisz,/ O, filmie polski, ty na psy schodzisz”. Grali bohaterskie role, ona to zawsze była ta piękna Polka…

Pan się przyczynił do powstania „Rękopisu znalezionego w Saragossie” Wojciecha Jerzego Hasa.

– „Rękopis” to się podoba bardziej innym, na całym świecie. Jest w czołówce moje nazwisko, bo pisałem do Zenona Kliszki, który nie chciał dać na ten film pieniędzy, a po mojej eksplikacji dał – 18 mln zł. Byłem wtedy zastępcą kierownika literackiego w zespole Kamera, Stawiński kręcił coś własnego. Napisałem w eksplikacji, że „Rękopis” przedstawia światopogląd laicki, dowód: tłumaczył to z francuskiego naczelny mickiewiczowskiej „Trybuny Ludów” w Paryżu, Edmund Chojecki. Pamiętam, że Has zaczął ten film z jakimś aktorem francuskim, ale mu się nie spodobał i wziął Cybulskiego. Jednak dla mnie „Śmierć prezydenta” Kawalerowicza to najlepszy polski film.

A które filmy pan lubił na podstawie swojej prozy?

– „Prawo i pięść” Hoffmana i Skórzewskiego, „Kwiecień” Lesiewicza i „Krzyż Walecznych”, czyli film Kutza złożony z moich nowel: „Krzyż Walecznych”, „Kłopot z psem” i „Wdowa po Joczysie”, nagrodzony jako najlepszy film roku.

Od początku byłem zdania, że aby pokazać, co nas czeka na ziemiach odzyskanych, nasze zdobycie Zachodu, powinniśmy pomyśleć o westernie. W Ameryce mieli w westernach prawdziwych gwiazdorów: Yul Brynner, Steve McQueen („Siedmiu wspaniałych”), Robert Mitchum, John Wayne, Henry Fonda, Kirk Douglas, Clint Eastwood. Gdy Jane Fonda, która grała też kowbojki, wyszła za Rogera Vadima, miałem do niej pretensje, podobała mi się. Była tak podobna do ojca, że mówiłem: „Henry zaczyna się upodabniać do swojej córki”.

Dla nas wyprawa na Zachód to zdobycie ziemi, którą trzeba nie tyle orać, ile bronić przed tymi, którzy chcą kraść, szabrować, rabować. Czy to w „Prawie i pięści” grał takiego obrońcę Gucio Holoubek? Tak, to on właśnie grał.

Tak, i tam była ta piękna piosenka „Nim wstanie dzień”, śpiewana przez Edmunda Fettinga z muzyką Komedy.

– Tak, słowa są Osieckiej, mnie się też podobała. Ale nie przez ten film poznałem Holoubka, tylko parę lat wcześniej, w Rzymie, podczas olimpiady. Żeby wyjechać na olimpiadę z wycieczką Sports-Touristu, trzeba było mieć jakąś protekcję, by dostać się na listę. O mnie wystarał się tygodnik „Świat”, byli tam też Maciek Słomczyński i Holoubek. Bardzo się ze Słomczyńskim gorszyliśmy, że Holoubek, zamiast zwiedzać Rzym, nic, tylko ogląda boks.

A gdy Krzyszkowiak biegł po złoty medal na 3 km z przeszkodami, to na trybunach pojawił się Gregory Peck z piękną kobietą. Krzyszkowiak biegnie, a publiczność, która znała już „Rzymskie wakacje”, zaczęła krzyczeć: „Gregory cza-cza-cza”. I Holoubek pobiegł w jego kierunku, ja mówię: „Czego ty tak biegniesz, może jesteś lepszym aktorem niż on”.

Mieliśmy dobre relacje z Guciem. Opowiadał w Czytelniku anegdoty, dowcipy, np. taki: jest pogrzeb, ktoś wygląda przez okno, za konduktem idzie samotny człowiek, i ten z okna: „Co, żona?”. „Nie, teściowa”. „Też dobrze”. Żydowskie dowcipy przedwojenne też opowiadał – i wszyscy się śmieli, a ja nie zawsze.

PO CO MNIE URODZIŁAŚ!

Czegoś pan z życia żałuje?

– Wielu rzeczy. Czasem myślę, że nieładnie postąpiłem, że chcąc nie chcąc krzywdziłem kogoś. To przypomina opowiadanie Karela Capka „Zamach” z tomu „Opowieści z różnych kieszeni”. Facet siedzi w gabinecie i nagle przez okno pada w jego kierunku strzał, ale go nie trafia. Przychodzi inspektor policji i mówi: „Ktoś chciał pana zabić”. Ten facet: „Ale kto, ja nie mam wrogów”. A potem, już samotny, sobie przypomina: ten sąsiad z lewej jest czegoś na mnie zły, może to on? Tamtemu coś chlapnąłem nieładnego o żonie. Tamtego zwymyślałem. I tak przypomina sobie chyba 12 osób, które mogłyby chcieć go zabić. Idzie do tego inspektora i mówi: panie, dajmy spokój, człowiek nawet nie wie, ilu ludzi skrzywdził. Genialny Capek. Czytałem go po rosyjsku w „Mieżdunarodnoj Literaturie” w czasie wojny.

Kiedy był pan bliski śmierci?

– Najbliżej gdy mnie zmobilizowali do Armii Czerwonej i w styczniu 1942 r. mieliśmy iść do ataku, byłem cekaemistą, ale w ostatniej chwili Stalin wycofał z frontu bieżeńców, uchodźców. Stalin mnie wyratował, bo to była rzeź, zginął prawie cały mój oddział. Ale ja wtedy nie myślałem o śmierci, myślałem, że trzeba wrócić do mamy, do ojca.

Śniła mi się nie tak dawno mama, byliśmy w tym śnie na froncie w Rosji, podawała mi jajecznicę. Myślę sobie w tym śnie: ależ głupi byłem, taki byłem głodny, a wystarczyło powiedzieć mamie i byłaby jajecznica. Bo czasem, bez snu, wołałem: „Mamo, po co mnie urodziłaś!”. W mrozie, leżąc w nocy na śniegu, nade mną Wielka Niedźwiedzica – uczył nas znajdować ją kapral Mysiak na przysposobieniu wojskowym. Wie pani, jakie miał powiedzenie? „Tu nie ma ojca, nie ma matki, ja wasz ojciec, ja wasza matka, kurwa wasza mać!”. On nie czuł komizmu tego, co do nas mówi.

Ładne te sny pan ma.

– Niektóre bardzo realistyczne. Przechodzę przez ulicę, wchodzę do sklepu, kupuję coś, budzę się i myślę: byłem w sklepie czy nie. Śnią mi się wytworzone postaci, np. ojciec Giny, w której się kochałem przed wojną. A ja go przecież nie znałem, oni zginęli. We śnie jej ojciec ma ze 40 lat i mówi: „Ona jest tam”. A Gina do mnie: „Czytałam twoją książkę, to nie tak było”.

Kiedy pan się zetknął ze śmiercią pierwszy raz?

– Dziadek z Radzynia leżał u nas na podłodze, miałem ze cztery lata. Ubrany już do pogrzebu. Piękny mężczyzna. Przyjechali po niego wozem z końmi, konie czarne, z czarnym płótnem zamiast siodeł. Dziadka się nie bałem, to było naturalne, ale poza tym bałem się trupów. U nas na drugim piętrze, a myśmy mieszkali na trzecim, mieszkał technik dentystyczny, który zmarł. Widziałem z balkonu, przez okno, jak leżał martwy, i bałem się przechodzić koło jego drzwi.

Wierzący – trzeba im to wybaczyć – wyobrażają sobie piekło i niebo. Niektórzy boją się piekła, bo narozrabiali i trzeba będzie odpowiadać. W „Królewskich snach” napisałem rozmowę Jogajły z umierającym Witoldem, który pyta, czy po drugiej stronie nie ma nic. Jagiełło do niego, że może trafi do nieba i będzie jak bańka powietrzna. A Witold, że marne takie istnienie bez ciała. I mówi: „Najbardziej żal, że już się nią nie nacieszę”. „Koroną?”. „Jaką koroną? Swoją nową piękną dziewczyną”. Jogajła pyta: czy to miłość? A Witold: „Tak, najprawdziwsza, kupiłem ją od jej rodziców, dużo zapłaciłem”.

To nie umieranie, to życie.

– Montaigne napisał, że śmierć to naturalna sprawa, patrzy na nią, wydałoby się, obojętnie. Ale dla niego to także pożegnanie z kubkiem, z którego pił wodę, z psem, koniem, książką i wieloma rzeczami, do których jest przywiązany.

Boi się pan?

– To nie jest strach. Boję się zapominania, chociaż na razie zapominam jakieś nazwiska, ale i pani pewnie zapomina?

Panie Józefie, częściej niż pan. 

– Więc nie myślę o tym umieraniu. To coś do myślenia dla moich dzieci i wnuków. Wiem, że wiecznie żyć nie będę, chociaż chciałbym, żeby koniec nie sprawił im bólu. Mam dobrze, dzieci mnie kochają, nie muszą mówić, ja to czuję. Te chwile ostatnie są całkiem niezłe.

A potem?

– Moja Rena – przecież niewierząca – mówiła: „A wiesz, Stanisław August powinien powitać cię z czułością. I Boy. Będziesz miał dobre powitanie”. Chciała powiedzieć, że coś mi się udało.

A pan na kogo chciałby trafić?

– Na Tadeusza Różewicza i Ksawerego Pruszyńskiego. Różewicz, gdy dzwonił po raz ostatni, źle się czuł, więc mówię: „Chciałbym, żebyś szybko wrócił do zdrowia, życzę ci tego”, a on: „I ja sobie też tego życzę, bo chciałbym z tobą jeszcze porozmawiać”.

Na stulecie jego urodzin poproszono mnie, żebym wybrał jeden jego wiersz. Wybrałem „Na ścięcie drzewa” – o tym, że drzewo nie może uciec przed nami, drżą liście, nie ma gdzie się schronić, uciec przed toporem. Piękny wiersz.

Wiersz o panu zamykał słowami: „hej! Józek kupmy se koturny/ a potem… marsz marsz/ do urny…”. 

– To było trochę zabawne. Mnie jest obojętne, co to będzie, to sprawa moich dzieci. A grób już mam.

Z panią Reną.

– Gdy moje dzieci, Maciek i Madzia, zobaczyły go pierwszy raz, powiedziały: piękny. Na cmentarzu wojskowym na Powązkach. Obok leży Jerzy Stefan Stawiński, napis na płycie: scenarzysta. U nas, na sterczącej tablicy jest tylko wyryty pokrętny ślad pisma, kilka szlaczków. A na leżącej tablicy duży napis: „Irena Hen, 1922-2010, ur. w Nawarii koło Lwowa”. Poprosiłem, żeby u mnie było: „ur. na Nowolipiu w Warszawie”.

Ale na razie żyję.

Donata Subbotko

*Józef Hen – ur. 8 listopada 1923 r., pisarz, scenarzysta. Autor powieści, opowiadań, wspomnień. Wydał m.in.: „Nowolipie”, „Najpiękniejsze lata”, „Nikt nie woła”, „Mój przyjaciel król. Opowieść o Stanisławie Auguście”, „Ja, Michał z Montaigne…”, „Błazen – wielki mąż”, „Nie boję się bezsennych nocy”, „Dziennik na nowy wiek”, „Ja, deprawator”, „Bez strachu”.

Józef Hen: Traktują część Polaków jak wrogów. Chętnie by urządzili dzisiaj getto ławkowe, ale nie ma Żydów. To może dla gejów?

Kategorie: Uncategorized

1 odpowiedź »

  1. Jesli pod Kaczynskiego podstawic Tuska, a pod PIS (rzad) – PO, to wszystko we wspominkach pana Hena bedzie sie zgadzac.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.