Elektro-chłosta i niskorosły flecista w półfinale Eurowizji. To zadziwiło nawet eurowizyjnego rutyniarza
Zespół Let 3 z Chorwacji występuje podczas półfinału Konkursu Piosenki Eurowizji w Liverpoolu, Anglia, 9 maja 2023 r. (Fot. Martin Meissner / AP)
67. Konkurs Eurowizji, który w tym roku odbywa się w Liverpoolu, ma już pierwszych finalistów.
Pierwszy półfinał 67. Konkursu Eurowizji nie budził w Polsce wielkich emocji. Nic dziwnego – najlepszych i tak zobaczymy w sobotę. Co nie zmienia faktu, że widowisko było tradycyjnie imponujące (chyba, że ktoś ma uczulenie na fajerwerki, brokaty i kolory tęczy), a występy albo zabawne, albo całkiem niezłe, więc nie tylko oglądało się to bez wstrętu, ale i bez zażenowania słuchało.
Chorwacja, Mołdawia, Szwajcaria, Finlandia, Czechy, Izrael, Portugalia, Szwecja. Serbia i Norwegia zakwalifikowały się do sobotniego finału. Dołączyły tym samym do tzw. wielkiej piątki – czyli Hiszpanii, Niemców, Francji, Włoch i Wielkiej Brytanii – która nie musi ścigać się w przedbiegach.
Eurowizja 2023. Pierwsi finaliści
Let 3 to weterani chorwackiej sceny rockowej, zespół z zupełnie innego świata. Pojawił się na Eurowizji z politycznym happeningiem, bezpośrednio nawiązującym do tego, co dzieje się dziś na wschodzie Europy.
Groteskowa „Mama ŠC!”, z powtarzaną jak mantra frazą „Mama kupiła traktor” może i nie jest dobrą piosenką, ale jest wystarczająco dziwaczną i aktualną, by Chorwaci mogli powtórzyć ten performens w finale. Kto więc przegapił wąsaczy w sukniach (które zrzucili) i wojskowych czapkach oraz księdza (popa?) skradającego się z rakietami pod pachą – powinien zrehabilitować się w sobotę.
Pasha Parfeni z Mołdawii zawalczył z Let 3 o tytuł najdziwniejszego występu wtorkowego półfinału, choć on, w odróżnieniu od Chorwatów, chyba był na serio. „Soarele si luna” wyróżniało się orientalną nutą (patentem modnym na Eurowizji jakąś dekadę temu).
Imponowały raczej kostiumy i choreografia niż piosenka, a przedziwnie ubrany, zamaskowany niskorosły flecista to za dużo nawet jak na eurowizyjną paradę pomysłów w złym guście.
Skoro już jesteśmy w krainie dziwności – fiński raper Käärijä (w dowodzie ma Jere Pöyhönen), zakończył półfinał electro-chłostą, która przypominała sadomasochistyczny eksces Islandczyków z Hatari sprzed paru lat. Fin pojawił się na scenie w seledynowym wdzianku, które odsłaniało tors, na którym, jeśli dobrze widziałem, wytatuowane miał logo Rammstein. Dokładnie tak brzmiało jego „Cha Cha Cha”, jak seledynowy Rammstein.
A choreograficzny pomysł, by wokalista ujeżdżał na oklep tancerkę w różowej sukni, zadziwił nawet takiego eurowizyjnego rutyniarza jak ja.

Kaarija z Finlandii. Fot. Martin Meissner / AP
Szwajcar Remo Forrer zaśpiewał pół-łzawą, pół-pompatyczną antywojenną balladę „Watergun”, której współautorem jest nasz eurowizyjny wyjadacz Mikołaj Trybulec. „Kiedy byliśmy chłopcami / Bawiliśmy się udając armię i wojskowych…” – czyżby współczesna wariacja na temat „Gdy chciałem być żołnierzem” No To Co?
Czeska Vesna objawiła się jako pop-folkowa wieża Babel, bo w tekście angielski mieszał się nie tylko z czeskim, ale też ukraińskim i bułgarskim. Odziane w róż wokalistki, z warkoczami do podłogi, zaśpiewały piosenkę o siostrzeństwie i był to typowy eurowizja-core, muzyka, która poza tą sceną nie ma racji bytu. Na tyle jednak dobrze zrobiony, że awans nie dziwi.

Vesna z Czech. Fot. Martin Meissner / AP
Zwyciężczyni znowu w finale
Dla odmiany Noa Kirel z Israela zaproponowała zwyczajną popową piosenkę („Unicorn” świetnie wtopiłby się w playlisty komercyjnych radiostacji), bez znaków szczególnych. Zaimponowała za to umiejętnościami tanecznymi i śmiem twierdzić, że głosy publiczności zapewniła jej raczej wizja niż dźwięk.
Zaskoczył mnie awans Mimicat. Marisa Isabel Lopes Mena podobno jest fanką Elli Fitzgerald i Raya Charlesa, ale nie dała nam tego odczuć. Jej piosenka, o tym, że boli serce, kiedy czeka się na ukochanego, była zaskakująco żwawa, choć raczej wodewilowa, niż klubowa.

Mimicat z Portugalii występuje podczas półfinału Konkursu Piosenki Eurowizji w Liverpoolu, Anglia, 9 maja 2023 r. Fot. Martin Meissner / AP
Loreen ze Szwecji była faworytką, choćby dlatego, że już raz wygrała Eurowizję (w 2012 roku, “Euphorią”). Głos ma niezmiennie jak dzwon, ale w jej „Tattoo” pobrzmiewa zbyt bliskie echo „The Winner Takes It All” Abby, żebym bezkrytycznie bił brawo – choć instrumentacja jest oczywiście inna, podkład klubowy, nie retro-dyskotekowy. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że była też krótka coda przywodząca na myśl „Frozen” Madonny. I tekst o tym, że „skrzypce grają i płaczą anioły”.
Reprezentujący Serbię Luke Black to sympatyczny młodzieniec, któremu – jeśli wierzyć tytułowi piosenki – samo się śpiewało. Pieśń była o pandemicznej izolacji, którą wokalista spędził głównie w łóżku, oglądając anime i grając w gry. Rzeczywiście, występ zaczął na leżąco, a potem pląsali wokół niego futurystyczni policjanci (?) w antywirusownych maskach. Pewnie wyleźli z którejś z gier. Piosenka, napędzana beatem techno, była dość ambitna i intrygująca – gdyby nasz Jann dostał się do Eurowizji, Luka Ivanović byłby jego bezpośrednią konkurencją.

Luke Black z Serbii występuje podczas półfinału Konkursu Piosenki Eurowizji w Liverpoolu, Anglia, 9 maja 2023 r. Fot. Martin Meissner / AP
Jako ostatnia z finalistów odczytana została otwierająca stawkę Norweżka Alessandra, w pancernym gorsecie i z peleryną wyglądająca jak komiksowa superbohaterka. Nie bez powodu – jej „Queen of Kings” to pop-opera o „Niej”, która biegnie tak szybko, że prześciga wiatr i „nic na tym świecie nie może jej powstrzymać od rozpostarcia skrzydeł”.
Im się nie udało
Z pięciu podmiotów wykonawczych, które już na tym etapie musiały rozstać się z konkursem najbardziej szkoda mi chyba Turala i Turana Bagmanovów, braci bliźniaków z Azerbejdżanu. Zaśpiewali zgrabną, prostą, bitelsowską z ducha piosenkę, wyróżniającą się na tle przegiętej konkurencji (ktoś im tylko powinien odradzić rapowanie). Ich sceniczna prezentacja była równie skromna – ładnie ubrani, stali po prostu przy mikrofonach, na podeście w formie pękniętego serca i podgrywali sobie, jeden na gitarze, drugi na basie.
Trzymałem też kciuki za maltański zespół The Busker. Podobno zapatrzeni są w The Beatles i The Beach Boys, choć ich „Dance (Our Own Party)” brzmiało raczej jak przemycony z lat 80. pop-funk, z wiodącą rolą saksofonu. Wham! byliby z nich dumni. Maltański naród też powinien, bo to był dobry występ, w którym sweter był zarówno rekwizytem (właściwie dwa swetry – jeden tęczowy, drugi sylwestrowy), jak i bohaterem tekstu.

The Busker z Malty występuje podczas półfinału Konkursu Piosenki Eurowizji w Liverpoolu, Anglia, 9 maja 2023 r. Fot. Martin Meissner / AP
Łotysze z grupy Sudden Lights obiecywali kołysankę, która odwraca uwagę ludzi od tego, co złe. Ale „Aij?” nie brzmiała jak kołysanka – ani gęsty rytm ze wstępu, ani pompatyczna kulminacja, z mocno zaznaczoną partią gitary, bliższa Muse niż temu, co śpiewają mamy dzieciom układanym do snu. Owszem, wyciszenie też było, w finale – Sudden Lights zmieścili trzy różne piosenki w jednym, krótkim utworze i chyba zbyt dużo srok próbowali chwycić za ogon.
Wokalista irlandzkiego zespołu Wild Youth – odziany w złoty kombinezon, prawdopodobnie skradziony kiedyś z garderoby Abby – apelował o pokój nadętą pieśnią „We Are One”. To nie wystarczyło, żeby przekonać telewidzów i nie dziwię się ani trochę.
Nie zaskoczyła mnie też porażka Holandii, którą reprezentował sympatyczny duet Mia Nicolai i Dion Cooper, śpiewający „Burning Daylight”. Współautorem utworu jest Duncan Laurence, który wygrał Eurowizję z „Arcade” w 2019 roku. Najlepsze pomysły najwyraźniej trzyma dla siebie.

Mia Nicolai & Dion Cooper z Holandii. Fot. Martin Meissner / AP
Drugi półfinał Eurowizji w czwartek. To na nim wystąpi m.in. Blanka.
Jarek Szubrycht
Kategorie: Uncategorized