Uncategorized

Piękny widok z Wiesenberga 

Jan Kopec

      Numer 44/2022  tygodnika „Polityka” wypuszczono z okładką, na której namalowano  dwu ciężkiej wagi bokserów, gdzie bokser o sympatycznej i przystojnej twarzy Witalija Kliczki, symbolizujący broniącą się Ukrainę, ma prawą rękę przywiązaną do uda, co dobrze pasuje do sytuacji militarnej za naszą wschodnią granicą, drugi zaś ma twarzoczaszkę ni to neandertalczyka, ni to goryla , co idealnie współbrzmi z szowinistycznym wyobrażeniem żołnierza  Armii  Czerwonej z lat 1920 i 1945, tudzież armii rosyjskiej w 2022 roku. Tak powinien wyglądać prawdziwy Kacap, morderca naszych niewiniątek.  

  Paskudnego Kacapa, barbarzyńcę i ludożercę, kreślę z dużej litery, czego nigdy nie uczyniłbym w stosunku do ‘szkopa’  albo ‘makaroniarza’, a postępuję tak przez prostą złośliwość w stosunku do redakcji tygodnika, który  piękną, miarkującą rolę odegrał w czasie antysemickiej hecy z Marca 1968 roku, inspirowanej przez internacjonalistyczną władzę ludową.  „Polityka” z nadtytułem „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!” była przecież dla tej władzy prasowym ramieniem, przedłużeniem „Trybuny Ludu” adresowanym do środowisk inteligenckich. Współcześnie, po wszystkich antysemickich wyskokach Zjednoczonej Prawicy, „Polityka” nieodmiennie dawała  srogi odpór tendencjom faszyzującym, antydemokratycznym. A teraz tygodnik, stworzony przez pezetpeerowskiego działacza M. F. Rakowskiego i prowadzony aktualnie przez liberalnego redaktora Jerzego Baczyńskiego, wyskakuje z szowinistycznym wyobrażeniem Kacapa…

    Kacapa z okładki „Polityki” porównać można jedynie do karykaturalnego wyobrażenia Żyda z antysemickich piśmideł w hitlerowskich Niemczech i sanacyjnej Rzeczypospolitej.

     Jeszcze na przełomie XIX i XX wieku w raczkującej  ortografii polskiej „żyd” był pisany małą literą i wyraz ten oznaczał człowieka wyznania mojżeszowego bez wskazania przynależności etnicznej, podobnie jak „muzułmanin”, czy „buddysta”. Dopiero literatura i czasopiśmiennictwo endeckie, w oparciu o najlepsze wzory płynące z Praw Norymberskich, wprowadziły do naszej ortografii problematykę krwi plemiennej i bezwzględny nakaz pisania Żyda dużą literą. I  ten Żyd oznaczał już Polaka o  krwi izraelickiej, starozakonnego obywatela II Rzeczypospolitej. Nasza znakomita „gorszycielka” Irena Krzywicka, przyjaciółka i życiowa partnerka Tadeusza Boya-Żeleńskiego, w swoim pensjonarskim pamiętniku sprzed Holokaustu  z bólem odnotowała uprzejme słowa wypowiadane dobrotliwie przez księdza na początku lekcji religii w elitarnej prywatnej szkole: „Panienki izraelitki opuszczają klasę!”.  Wyraz „izraelitki” zapisany jest z małej litery, ponieważ nie oznacza on pochodzenia  etnicznego, lecz tylko przynależność do wyznawców talmudu.

     Przyzwoity artykuł Piotra Łukasiewicza pt ,,Goliat i Dawid jednoręki” na okładce „Polityki” z dwoma bokserami zapowiedziano grubą czcionką tytułową: „Nierówna wojna. Rosjanie niszczą Ukrainę. Ukrainie nie wolno atakować Rosji”.  Nierówna wojna, czyli wyboista? Kto zabrania Ukrainie atakować  Neandertalczyka, jeśli nie czyni tego Zachód, czyli Ameryka? Prasie polskiej wolno krytykować wszystkich i wszystko, pod warunkiem, że oskarżenia nie dotyczą bezpośrednio Stanów Zjednoczonych, naszego niezawodnego sojusznika.

    Jestem dzieckiem II wojny światowej. Wtarabaniłem się na ten świat na lwowskim Łyczakowie w najmniej sprzyjającym połogowi momencie, kiedy wysztafirowane młode Ukrainki na ulicach stolicy Zapadniej Ukrainy,  republiki sowieckiej od września 1939 do czerwca 1941 roku,  witały kwiatami wkraczające oddziały zwycięskiego Wehrmachtu. Te kwiaty nie tak źle świadczyły o stanie moralności i o władzach umysłowych młodych Ukrainek, jak o dwudziestoletnich polskich rządach na Kresach Wschodnich Rzeczypospolitej, tudzież o barbarzyńskim, dwuletnim zaledwie  panowaniu władzy radzieckiej.

   Dalej moja osobnicza pamięć nie sięga. Najpierwszy obrazek, jaki utkwił w mojej  wyobraźni trzylatka, pochodzi z wiosny lub lata 1944 roku, kiedy z matką i dwoma starszymi siostrami koczowałem na dworcu kolejowym we Lwowie w oczekiwaniu na jakikolwiek pociąg do Zamościa, gdzie czekał na nas ojciec , podporucznik w polskojęzycznej armii generała „Waltera”.  Mam w oczach ten szary tłum ludzi siedzących na tobołkach i walizkach w poczekalni dworcowej, widzę pszczelarza rozsmarowującego miód na kromce chleba. Ale najbardziej wrył mi się w pamięć rosyjski ,czy też ukraiński sołdat Armii Czerwonej z pepeszą wspartą o kolana, który nożem wydobywał z puszki aromatyczne kawałki swinoj tuszonki , konserwy najpewniej amerykańskiego pochodzenia. Musiałem wyglądać na wygłodzonego, skoro sołdat bez zbędnych ceregieli wręczył mi pajdę chleba obficie posmarowaną tuszonkoj, Ten chleb i ta konserwa stanowią niezniszczalny fundament mojej rusofilii, w której słabo odróżniam Rosjanina od Ukraińca. Bo trzeba wiedzieć, że ja sam wraz z dwoma starszymi siostrami i obojgiem rodziców, przeżyliśmy trzyletni czas trwogi na Wołyniu dzięki ofiarnej pomocy już to Rosjan, już to  Ukraińców. Przez trzy lata skutecznie uciekaliśmy przed banderowcami, znajdując zawsze schronienie w „kozackich futorach”, a w jednym, jakże malowniczym przypadku, schronienie i opiekę medyczną otrzymaliśmy w gospodarstwie rolnym Wirtschaft SS Wiesenberg, gdzie komendantem był  obersturmführer Hans Vogel, przed wojną członek Niemieckiej Partii Komunistycznej…

      Sympatyczne wspomnienie sołdata w zatłoczonej poczekalni lwowskiego dworca kolejowego powróciło do mnie z całym  natręctwem, gdy w drugim miesiącu wojny w Ukrainie rosyjskie bomby spadły na lwowskie zakłady naprawcze taboru kolejowego, a o kilka kilometrów dalej, w poczekalni na Dworcu Głównym  uchodźcy siedzieli na tobołkach w oczekiwaniu  na jakikolwiek zbawczy pociąg do Polski. Natomiast mgliste wyobrażenie wsi gminnej Wiesenberg w  Lwowskoj Obłasti wzięło mnie we władanie w  chwili, gdy na łamach prasy polskiej eksplodowała  dyskusja o rzekomej obrazie narodu polskiego, jakiej  dopuściła się profesor Engelking w programie telewizyjnym Moniki Olejnik  „Kopka nad i”.  W dyskusji wypowiedzieli się wszyscy, którzy mieli coś do powiedzenia, ale najistotniejszy był w tym głos środowiska naukowców polskich, którzy w tysięcznym chórze jednogłośnie wypowiedzieli się w obronie prawa historyków do badania każdej przeszłości, w tym także polskiej, nawet jeśli ta przeszłość jest  mocno zaszargana.

   To co wyprawia i wygaduje na wpół faszystowska władza oświatowa z ministrem Czarnkiem na czele, już mi spowszedniało i nie robi na mnie wrażenia. Wstrząsnął mną dopiero list niemieckiego pisarza Martina Pollacka opublikowany w „Gazecie Wyborczej”- „Polska może być dumna z profesor Engelking. Wiem, jak trudno zaakceptować, że ojciec był mordercą.(…) Tacy ludzie jak Feliks Tych, Jan Tomasz Gross, Jan Grabowski i Barbara Engelking dodają mi odwagi, żeby podążać podobną drogą, nie zważając na niebezpieczeństwo, że nasi rodacy, a nawet rodzina, nazwą nas zdrajcami.” 

   Ojciec Martina Pollacka , oficer SS i zbrodniarz wojenny Gerhard Basta, zdołał uniknąć kary za zbrodnie dokonane w szeregach Einsatzkommando SS, formacji powołanej specjalnie do eksterminacji ludności cywilnej na okupowanych terytoriach Europy, niekiedy także Polaków, lecz Żydów przed wszystkim. W  1947 roku  obersturmführer Basta zamordowany został w celach rabunkowych podczas przeprawy przez granicę państwową w Górnym Tyrolu. Martin liczył niespełna trzy latka, gdy ojciec go osierocił. Ponura sprawa, ale Martin Pollack przynajmniej nie musiał zanosić mordercy przysłowiowej cebuli do więzienia.  

   Wyraz swojej rodzinnej traumie Martin Pollack dał w  tłumaczonej na wiele języków  książce  „Śmierć w bunkrze. Opowieść o moim ojcu” , za którą w 2005 roku otrzymał nagrodę „Buch Press”, a dwa lata później  także Nagrodę Literacką Europy Środkowej. Ale ten wstyd i ból  jest w jakiejś mierze teoretyczny, skoro syn zbrodniarza ojcowską twarz mógł oglądać jedynie na fotografiach. Mój ból  jest większy niż ból Martina Pollacka, bo moim ojcem był Antoni Kopeć, komunista wzorcowy, z którym szczęśliwie obcowałem przez pierwsze sześćdziesiąt lat mojego życia. A w moim kraju przedawnieniu nie podlegają jedynie zbrodnie hitlerowskie i komunistyczne. Jestem dumny, że mój ojciec trafił do sanacyjnego więzienia za podpisanie się pod petycją o nauczanie rusińskich dzieci w ich ojczystym języku. Szczycę się tym, że tuż po wojnie jako porucznik w wojsku generała „Waltera” Świerczewskiego dawał militarną osłonę akcjom parcelacji gruntów ordynata Zamoyskiego według praw ustanowionych przez komunistyczny PKWN. Za wielką Jego zasługę mam udział Ojca w odgruzowywaniu Warszawy. Nie odczuwam też wstydu, że jako zastępca komendanta Szkoły Oficerskiej Wojsk Lotniczych w Boernerowie, indoktrynował marksizmem-leninizmem swoich elewów.

      I tylko nic nie znaczący epizod ze wsi nieopodal Lwowa, zaludnionej jeszcze w XVIII wieku przez niemieckich kolonistów wpędza mnie w niepokój i stany lękowe. Ojciec, z wykształcenia muzyk i filozof, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności zadekował się wraz z żoną i trójką dzieci w gospodarstwie Wirtschaft SS Wiesenberg, gdzie otrzymał posadę rechnungsführera, czyli buchaltera w nomenklaturze cywilnej, a po naszemu rachmistrza -księgowego. Komendę nad gospodarstwem sprawował  obersturmführer Hans Vogel, niedoszły muzyk i były komunista. Komendant z księgowym dogadali się  jak komunista z komunistą i jak muzyk z muzykiem.

  Trudno powiedzieć, jak daleko zaszła ta osobliwa zażyłość. Ojciec był oszczędny w opowiadaniu o swojej posadzie rechnungsführera, matka milczała sparaliżowana strachem. Dopiero po śmierci starszej o siedem lat siostry mogłem zapoznać się z jej dziecinną kroniką  naszej rodzinnej peregrynacji po całej Zachodniej Ukrainie, od Sanu , aż po Zbrucz, zapisaną na karteluszkach wyrwanych z księgi rachunkowej. Karteluszki pochodziły ewidentnie z Wiesenberga, zapiski poczynione  zaś były w końcowej fazie peregrynacji, gdy już znaleźliśmy bezpieczne schronienie w Zamościu. Wśród potoku słów o nic nie znaczących sprawach, w kronice sporządzonej przez ledwie piśmienne dziecko zainteresowały mnie dwa suche fakty. Rechnungsführer otrzymał w prezencie od komendanta w pełni sprawną fisharmonię, która musiała być zrabowana z jakiegoś katolickiego kościółka, bo w cerkwiach okolicznych kultywowane były śpiewy à capella.  Starsza siostra Joanna weszła natomiast w posiadania dużej  lalki o płowych jak len włosach, którą moja rodzicielka wymieniła za chleb i pęczek cebuli z pensjonariuszem ośrodka odosobnienia dla Żydów, który otoczony był kolczastymi drutami.   

   Cała moja pięcioosobowa rodzina przetrwała „Rzeź Wołynia”, bo przed rezunami chroniła nas przerażająca, makabryczna sława drutów kolczastych. Ojciec, nieustraszony bojownik o wyzwolenie klasy robotniczej od kapitalistycznego wyzysku,  grał na fisharmonii kompozycje organowe Jana Sebastiana dla własnej przyjemności i dla zaspokojenia wyższych potrzeb duchowych esesmana. Moja siostrzyczka bawiła się lalką , która płakała gdy naciskało się jej na brzuszek i zamykała oczy , gdy układało się ją poziomo. Jaki los spotkał poprzednią właścicielką śpiącej lalki i jej tatę – mogę się tylko domyślać.

    Jak przypuszczam, pisarz języka niemieckiego  Martin Pollack wybrał sobie pseudonim, który brzmi jak „Polak”, tytułem ekspiacji za ojcowskie zbrodnie. Ja wybrania sobie pseudonimu nie planuję,  bo nie pracuję w literaturze, lecz tylko w dziennikarstwie. Nie udam się na wycieczkę krajoznawczą do Wiesenberga, bo chcę pozostawić sobie chociażby cień nadziei, że druty kolczaste w sąsiedztwie Wirtschaft SS dawały żywym ludziom ratunek przed ostatecznym rozwiązaniem na wzór i podobieństwo „listy Schindlera”. A przecież „lista Schindlera” też nie do końca była czystym przedsięwzięciem humanitarnym.

    Wkurzam się, gdy słyszę stwierdzenie, że w Ukrainie popełniają Rosjanie ludobójstwo większe od Holokaustu, bo większej zbrodni od Holkaustu nie tylko nie można popełnić, ale też wyobrazić sobie niepodobna. Budzi we mnie najgorsze skojarzenia, gdy polscy i ukraińscy militaryści mówią o konieczności „unicztożenia wsiech Kacapow”.

   Austriacki esesman z polskim komunistą słuchają razem muzyki Bacha. Uważam, że jest to śliczny schlagwort dla prozy Martina Pollacka, którego z tego miejsca serdecznie i po bratersku pozdrawiam.

                                                                      Jakub Kopeć

Kategorie: Uncategorized

2 odpowiedzi »

  1. Wspaniałą kawę espresso podają w klubie pod 7 zapraszam w przyszłym tygodniu Leszek Kantor
    Też uważam, że mądry artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.