Uncategorized

Bez przelewu krwi nie da się założyć państwa. Dotyczy to także Izraela – polemika z Andrzejem Koraszewskim

Napisałem historię Izraela, nie świata arabskiego, więc interesują mnie ewentualni faszyści w Izraelu, nie w państwach arabskich.

Taki polemista jak Andrzej Koraszewski („Pokój z widokiem na morderców. Upiór lewicowej szlachetności prześladuje Konstantego Geberta”) to dla każdego autora skarb. Sam dysponując ogromną wiedzą, nie spiera się co do faktów, bo też je zna i wie, że są takie, jakie są. Sednem jego polemiki jest znaczenie tych faktów i wnioski, jakie winniśmy z nich wyciągnąć. To zaś pozwala podjąć kwestie zasadnicze, i to takie, których waga jest oczywista także i dla czytelnika nie-specjalisty, na ogół bezradnego wobec polemik na temat, powiedzmy, składu etnicznego Jerozolimy w połowie XIX w.

Zarzuty, jakie stawia mi Koraszewski (a jego artykuł, będący reakcją na moją niedawną książkę „Pokój z widokiem na wojnę”, to niemal wyłącznie litania zarzutów) dają się podzielić na trzy grupy.

Napisałem historię Izraela, nie palestyńskiego ruchu narodowego

Po pierwsze, że czegoś nie uwzględniłem, po drugie, że czegoś nie udokumentowałem, a po trzecie, że coś twierdzę, choć wiem, że jest inaczej. Od razu spieszę zapewnić, że z pierwszymi dwiema grupami zarzutów zasadniczo się zgadzam. Osiemset stron to stanowczo za mało, żeby przedstawić całą współczesną historię Izraela, i z bólem serca z wielu wątków musiałem zrezygnować. Zaś w pierwszej wersji książki, która się ukazała niemal 20 lat temu, zrezygnowałem z kolei, za namową mojego ówczesnego wydawcy, ze szczegółowej bibliografii oraz przypisów, i tak już zostało.

Zgodziwszy się co do zasady, muszę jednak stwierdzić, że część wątków, których pominięcie Koraszewski mi zarzuca, w tematyce książki się nie mieści. To prawda, nie piszę o „łamaniu praw Palestyńczyków przez Palestyńczyków”, nie cytuję „statutu islamskiego dżihadu ani Konstytucji OWP” czy wszystkich oburzających wypowiedzi Jasera Arafata, i „nie rozpisuję się o jego wkładzie do zniszczenia Libanu”. W tym ostatnim przypadku mój polemista litościwie dopuszcza wprawdzie, że nie czynię tego „zapewne z braku miejsca”, ale przyczyna jest bardziej zasadnicza: napisałem historię Izraela, a nie palestyńskiego ruchu narodowego. Gdybym miał więcej miejsca, napisałbym więcej o izraelskich przemianach gospodarczych i społecznych, o życiu politycznym państwa i jego polityce międzynarodowej. Koraszewski ma jednak rację, że należało szerzej opisać terroryzm OWP; zamierzam to uczynić w następnym wydaniu.

Palestyńscy fedaini w Libanie w 1979 r.
Palestyńscy fedaini w Libanie w 1979 r.  Wikimedia Commons

Zacznijmy od drobiazgów, bo dobrze obrazują sposób formułowania zarzutów przez mojego polemistę. Przyznam więc, że nie wiem, dlaczego krytykuje mnie on za niewykorzystanie książki Arieha L. Avneriego o wykupywaniu w czasach tureckich i brytyjskich ziemi przez Żydów. Autor stawia w niej tezę, że arabska ludność palestyńska jest po części napływowa, a rozwój gospodarczy kraju za sprawą żydowskiego osadnictwa był także i dla niej z korzyścią. Z tymi tezami nie polemizuję, ale też książka Avneriego nie zaprzecza mojej tezie, że Żydzi wykupywali ziemię od arabskich obszarników, ze szkodą dla dzierżawców. Przeciwnie, cytuje on np. telegram z 1911 r. 150 arabskich notabli do rządu tureckiego, wyrażający niepokój w tej sprawie (aczkolwiek jest prawdą, że nowi żydowscy właściciele niekiedy starali się skompensować arabskim dzierżawcom ich straty). Podobnie nie cytuję „Cairo to Damascus” Johna Roya Carlsona, bo opisane przezeń werbowanie, przez arabskich wrogów Izraela, przed wojną o niepodległość, niemieckich i innych europejskich faszystów uważam za marginalne dla tematu. Chyba, że werbunek ten mógł stanowić zagrożenie dla Izraela, jak wówczas, gdy byłych niemieckich ekspertów rakietowych werbował Egipt. O tym zaś piszę obszernie w rozdziale 12. – podobnie jak o zwerbowaniu przez Mossad byłego komandosa SS Otto Skorzennego.

Z podobnych powodów nie piszę o „islamofaszyzmie” – oprócz wypadków, gdy wojenne kontakty Arabów z nazistami są znaczące dla charakterystyki postaci, jak w przypadku mufti Husseiniego czy prezydenta Anwara el-Sadata.

Po prostu, przypominam, napisałem historię Izraela, nie świata arabskiego, więc interesują mnie ewentualni faszyści w Izraelu, nie w państwach arabskich.

To zapewne, zdaniem Koraszewskiego, zasadniczy błąd: pisze on wszak o „zmierzających do dokończenia dzieła Adolfa Hitlera władcach arabskich”. Brak jednak dowodów na to, by „władcy arabscy” – z wyjątkiem muftiego Husseiniego i jego kręgu – „zmierzali do dokończenia dzieła Hitlera”. Istotnie, gdyby w 1948 r. odnieśli zwycięstwo, byłoby to dokończeniem tego dzieła – ale im nie o to chodziło, lecz o podzielenie się Palestyną, o czym, wbrew zarzutowi Koraszewskiego, pisałem (s. 170, 249).

Wielki mufti Jerozolimy Mohammadem Aminem al-Husajnim
Wielki mufti Jerozolimy Mohammadem Aminem al-Husajnim  American Colony (Jerusalem), Photo Dept., photographer, Public domain, via Wikimedia Commons

Mord „bo Bóg tak chce” nie pozostawiał drogi ucieczki

Nie piszę też, jak słusznie zauważa mój polemista, o „historii żydowskiej w krajach islamu”, znów ze względu na ramy tematyczne książki. Koraszewski czyni jednak z tego zarzut, podobnie jak z tego, że pisząc „w imperium otomańskim pogromy były właściwie nieznane […] autor nawet nie spróbował sprawdzać prawdziwości [tej tezy] w internecie”.

Istotnie, nie z internetu (choć bywa przydatny) czerpię swoją wiedzę, i to samo chciałbym poradzić mojemu polemiście. Pogromy bowiem – czyli masowe mordy Żydów, powodowane religijną nienawiścią – istotnie się w imperium otomańskim raczej nie zdarzały. Żydów oraz chrześcijan chronił statut dhimmich – podległych islamowi, ale mających prawo istnieć „narodów księgi”. Mimo to dochodziło do rzezi chrześcijan, motywowanych względami polityki międzynarodowej bądź wewnętrznej; Żydzi nie byli podmiotem tej pierwszej lub wystarczająco ważnym podmiotem tej drugiej, by doznać takiego traktowania. Jeśli ich mordowano, to z reguły z pobudek kryminalnych, z jakich jedni muzułmanie również, bywało, mordowali także drugich. Rzecz jasna, dla ofiar pobudki oprawców są jak najdokładniej obojętne, ale od mordu powodowanego chęcią zysku można się było próbować wykupić, zaś mordowi powodowanemu kalkulacjami politycznymi można było próbować przeciwstawić kontrkalkulacje. Jedynie mord „bo Bóg tak chce” nie pozostawiał drogi ucieczki – i takich mordów na Żydach do XIX w. w imperium raczej nie było. Pogorszenie nastąpiło pod wpływem europejskich idei nacjonalistycznych i chrześcijańskich, czego przykładem np. pogrom w Damaszku w 1840 r., spowodowany szerzeniem przez tamtejszych chrześcijan mitu o mordzie rytualnym. „Jeszcze przed I wojną światową narastają napaści na osady żydowskie, ale zdaniem Geberta to tylko kryminaliści (nie można przecież napisać, że mogli mieć jakieś religijne motywy)”. Oczywiście można – ale trzeba mieć dowody (jak np. w przypadku pogromu w Nebi Musa w 1918 r. (s. 79) czy rzezi Hebronu w 1929 r. (s. 95-99).

Pogrom w Palestynie w 1929 r. Na zdjęciu rodziny żydowskie przy Bramie Jaffy uciekają ze Starego Miasta w Jerozolimie. Ale największa rzeź miała się zdarzyć nie w Jerozolimie, lecz w dotąd raczej spokojnym Hebronie
Pogrom w Palestynie w 1929 r. Na zdjęciu rodziny żydowskie przy Bramie Jaffy uciekają ze Starego Miasta w Jerozolimie. Ale największa rzeź miała się zdarzyć nie w Jerozolimie, lecz w dotąd raczej spokojnym Hebronie  fot. American Colony (Jerusalem), Photo Dept., photographer, Public domain, via Wikimedia Commons

Zwrotu „miasto na wzgórzu” użył Jezus

Ma natomiast Koraszewski rację, gdy zauważa, że pisząc: w „historycznej ojczyźnie Żydów, zacofanej, nędznej i tak zapomnianej, że nawet nie była odrębną prowincją imperium otomańskiego, mieszkało około 400 tysięcy ludzi, w tym nie więcej niż 25 tysięcy Żydów” nie podałem „daty tych danych, nie precyzuję granic obszaru, o którym piszę, nie piszę o składzie etnicznym i religijnym tej ludności”. Gdybym robił przypisy, jak się należy, zaznaczyłbym, że cytuję otomańskie dane spisowe za monografią Justina McCarthy’ego z 1990 r. – i zauważyłbym literówkę: w latach 1901-1902 na obszarze z grubsza odpowiadającym późniejszej mandatowej Palestynie mieszkało około 600, nie 400 tysięcy ludzi. Liczbę Żydów podałem poprawnie: 65 tysięcy stanowili chrześcijanie, resztę zapewne Druzowie, o etniczności brak danych.

To jednak pewnie i tak by Koraszewskiego nie zadowoliło, bo pisze on: „Ponieważ Gebert jest dziennikarzem, nie historykiem, mamy w tej książce kompletny bałagan terminologiczny, pisze o jakiejś tureckiej Palestynie (takiej nazwy nie było ani w tureckiej kartografii, ani w dokumentach), marzy mu się Izrael jako socjalistyczne miasto na wzgórzu”. Tymczasem termin „turecka Palestyna”, na określenie otomańskich terenów przyszłej Palestyny mandatowej, był używany współcześnie, na przykład we wspomnieniach Alexandra Aaronsohna z I wojny światowej, a obecnie na przykład przez Uniwersytety Columbia czy Pennsylvania, uczonych z Uniwersytetu Hebrajskiego czy uniwersytetów w Cfacie i Hajfie czy brytyjskie National Archivesi. Zaś zwrotu „miasto na wzgórzu”, jako określenia ideału, użył po raz pierwszy, o ile wiadomo, Jezus w Kazaniu na Górze (Mt 5:14).

Dalej jest już tylko gorzej. „Dlaczego autor, relacjonując początki syjonizmu, zaczyna od niemającego znaczenia listu polsko-austriackiego piewcy rasizmu Ludwika Gumplowicza? […] Co chce nam zasugerować tym listem Gumplowicza?”. W przytoczonym cytacie Gumplowicz pisał do Herzla: „Chcecie założyć państwo bez przelewu krwi? A gdzie to widziano, kiedy?”.

Chciałem zasugerować czytelnikom, że bez przelewu krwi nie da się założyć państwa, choćby nie wiem jak szlachetne były tego pobudki. O tym jest cała moja książka.

Jeśli Koraszewski tego nie zrozumiał, to poniosłem jako autor spektakularną klęskę. Tezę tę obrazuje choćby fragment o wymordowaniu przez Irgun i Lehi w Deir Jassin, podczas wojny o niepodległość, od 110 do 140 (według współczesnych ustaleń) mieszkańców. Mój polemista nazywa moją relację „rzetelną”, ale zaczyna od słów o „rzekomej »masakrze w Deir Jassin«”. Jeśli masakra była „rzekoma”, to jakże moja relacja mogła być “rzetelną”? Zaraz potem dodaje, że „prawdopodobnie Gebert nie jest w stanie przyznać, że Begin nigdy nie był terrorystą”. To podległe Beginowi siły są odpowiedzialne za tę rzeź i za zamach bombowy w hotelu King David, który zabił 96 przypadkowych osób. Jeśli to nie był terroryzm, to jakie ma znaczenie to słowo?

Ludwik Gumplowicz (1838-1909) - polski socjolog i prawnik
Ludwik Gumplowicz (1838-1909) – polski socjolog i prawnik  fot. Anjalukic, CC BY-SA 4.0 , via Wikimedia Commons

Trudno się czyta w zaślepieniu

Czasem odnosi się wrażenie, że mój polemista nie jest w stanie się ze mną zgodzić, nawet wtedy, gdy się zgadza.

„Opisując wojnę o niepodległość, Gebert pisze, że generalny bilans był korzystny dla Izraelczyków. To ocena ex post” – stwierdza. No, ale bilanse sporządza się właśnie po fakcie, nie przed. „Nie pisze [on] również, że ci »kolonialiści« z Jemenu, a potem z Rosji nie przyjechali z karabinami i nie przepędzali arabskich mieszkańców […] To znaczy owszem, pisze, ale starając się, żeby czytelnik nie wszystko z tego opisu rozumiał”. Wystarczyło powiedzieć, że mam fatalny styl pisania. I żeby to jedynie w jednym miejscu! „Gebert we wstępie próbuje przedstawić swoją perspektywę patrzenia na Izrael” zauważa Koraszewski. Jak „próbuje”, to wiadomo, że mu nie wyjdzie.

„Lwia część palestyńskich Arabów wyjechała [w 1948 r.] dobrowolnie, w reakcji na propagandę armii arabskich” – twierdzi Koraszewski. Ta teza panowała w historiografii izraelskiej aż do końca ubiegłego wieku. Wyrażali je także często sami Arabowie, być może, by uzasadnić decyzję o wyjeździe – błędną, jak się okazało: tym, którzy pozostali, w większości przypadków nic się złego nie stało i stali się arabskimi obywatelami Izraela. Ale do tej pory nie udało się odnaleźć ani jednego tekstu takiego apelu propagandowego. „Gebert nie pisze również o izraelskich wezwaniach do pozostania i neutralności” – twierdzi Koraszewski. Nieprawda: wspominam (s. 199) o jedynym znanym mi takim przypadku, w Hajfie. Koraszewski zarzuca mi też, że piszę, iż „Żydzi nie tylko popełniali zbrodnie, ale również padali ofiarą zbrodni. Właśnie tak to formułuje, a nie odwrotnie”. Ale jest odwrotnie (s. 13). Strasznie trudno się czyta w zaślepieniu.

Południowe skrzydło jerozolimskiego hotelu King David po zamachu. Materiał wybuchowy, którym wypełniono bańki po mleku, podłożono w podziemiach budynku, gdzie mieściła się kawiarnia La Regence Café i znajdowały się filary podtrzymujące wyższe piętra.
Południowe skrzydło jerozolimskiego hotelu King David po zamachu. Materiał wybuchowy, którym wypełniono bańki po mleku, podłożono w podziemiach budynku, gdzie mieściła się kawiarnia La Regence Café i znajdowały się filary podtrzymujące wyższe piętra.   DOMENA PUBLICZNA

„Szacunki faktycznie wygnanych – pisze mój polemista – wahają się między kilku a kilkunastoma tysiącami ludzi, uczestniczącymi w walkach zbrojnych”. Nie wątpię, że takie szacunki istnieją. Podobnie szacują nacjonaliści polscy czy ukraińscy liczbę ofiar II wojny i czasów zaraz po niej – gdy te ofiary należą do narodów uznanych przez nacjonalistów za wrogie. Gdy liczą własne ofiary, ich liczba olbrzymieje i wtedy – tylko wtedy – znaczną ich część stanowią bezbronne kobiety i dzieci, które nigdy, rzecz jasna, nie ginęły z rąk „naszych” i nie były przez nich wypędzane. Za każdym razem, gdy spotykam się z takimi szacunkami, bezwstyd zaprzeczania prawdzie historycznej zapiera dech. Wiemy przecież, jak się często zachowują rozbuchani bojem zbrojni, kiedy wchodzą do zdobytych domów wroga. Sami tego wszak doświadczyliśmy – ale nasi nigdy tak nie postępują; oni ulepieni z innej, lepszej gliny.

Ogólną liczbę arabskich uchodźców z Palestyny, z czasu wojny o niepodległość, szacuje się na od 600 do 700 tysięcy. Nie sposób ustalić, ile z nich zostało wygnanych – ale czołowy izraelski historyk wojny o niepodległość, Benny Morris, ustalił, że co najmniej 389 palestyńskich wiosek, miasteczek i miast zostało wyludnionych na skutek masakr, napaści, wygnania lub ucieczki.

Palestyńskie źródła podają wyższe dane. Celowo ich nie cytuję, bo Koraszewski pewnie uzna je na niewiarygodne, skoro palestyńskie.

„Ten „naród” – pisze – ma tylko jeden filar swojej narodowej kultury – dokończenie Zagłady Żydów”. Tu kończy się wszelka możliwość racjonalnej rozmowy, tak jak z antysemitą nie warto – i nie należy – rozmawiać o Torze czy o Einsteinie. „Zastanawiam się – pisze w innym miejscu swego artykułu – czy [Gebert] pamięta, że Arabowie to ludzie, a ludzie są różni? Czy tylko współczuje rasowo?”. Nie muszę pamiętać, bo nie zapomniałem. I nie „współczuję rasowo” – nie wiem nawet, co to znaczy. Ale rasistom też nie współczuję.

Palestyńscy uchodźcy, Izrael, 1948 r.
Palestyńscy uchodźcy, Izrael, 1948 r.  fot. Fred Csasznik, Public domain, via Wikimedia Commons

Piszę to, bo jest rzeczą zastanawiającą, jak bardzo Koraszewski troszczy się o moje współczucie. Gebert, pisze, „rzekomo współczuje ludziom, których historii ani nie chce znać, ani go zupełnie nie interesują”. Naprawdę nie wiem, czy mój polemista ma tu na myśli Żydów, czy Palestyńczyków. Chyba raczej tych ostatnich, bo kawałek dalej pisze, że Gebert „pretensje ma właściwie tylko do Żydów, bo tym, którzy chcą ich wymordować, raczej współczuje”. I znów – jedyne, co Koraszewski ma do powiedzenia o Palestyńczykach to to, że jakoby „chcą wymordować Żydów”. Teza ta najwyraźniej nie wymaga dowodu, skoro nie podejmuje on nawet próby jego sformułowania. Wszyscy przecież to wiedzą, a na pewno wiedzieć powinni, więc po co dowód? „Konstanty Gebert doskonale wie – pisze – że po palestyńskiej stronie nie ma partnera do pokoju, że władcy Palestyńczyków podżegają do terroru i mordów, że popełniają zbrodnię wychowywania dzieci na morderców”.

Zbrojny w wiedzę o tym, co ja wiem – a jego wiedza o tym, co ja wiem także nie wymaga dowodu – mój polemista obnaża, w różnych miejscach tekstu, moją moralną miałkość. „Nie powiem, co myślę o gatunku jego współczucia dla Palestyńczyków. […] Gebert lituje się nad Palestyńczykami instrumentalnie […]. Różnica z innymi »współczującymi« polega na tym, że Konstanty Gebert ma ogromną wiedzę o islamofaszyzmie […]. Palestyńczycy są mu potrzebni do potępiania Izraela”. Różnica między krytyką poszczególnych czynów a potępieniem w całości ich sprawcy zdaje się umykać mojemu polemiście; on sam w końcu wobec Palestyńczyków takich subtelnych rozróżnień nie stosuje. Tyle że zaraz potem Koraszewski stwierdza: „Konstantego Geberta prześladuje upiór lewicowej szlachetności […] Szlachetność wymaga szacunku i próby zrozumienia wroga”. Tym wrogiem są, o ile dobrze rozumiem, Palestyńczycy. No to jak jest w końcu: instrumentalnie ich traktuję czy szlachetnie?

Obóz dla uchodźców Shatila na obrzeżach Bejrutu w maju 2019 r.
Obóz dla uchodźców Shatila na obrzeżach Bejrutu w maju 2019 r.  ufot. ser:hardscarf, CC BY-SA 3.0 , via Wikimedia Commons

I dlaczego, na Boga, miałbym chcieć potępić Izrael, skoro piszę wyraźnie we wstępie do inkryminowanej książki, że „w większości prezentowanych tu konfliktów większość racji była po stronie państwa żydowskiego, a nie jego wrogów”. Ano dla własnej mojej wygody, twierdzi Koraszewski. „On chciałby – pisze – żeby Izrael był doskonały i nie przeszkadzał mu być dobrym Polakiem i dobrym Europejczykiem”. Przyznaję: chciałbym. A ściślej: wolałbym, bo chcieć można tylko tego, co osiągalne. Ale nie dlatego, by to uczyniło ze mnie dobrego Polaka czy Europejczyka; trochę na to za późno i niespecjalnie mi zależy, by być „dobrym” w czyichś oczach. Ale dlatego, że lepszy Izrael oszczędziłby i swoim obywatelom, i swoim wrogom mnóstwa cierpień. To prawda: sami wrogowie mogliby tych cierpień wszystkim oszczędzić dużo więcej. Ale to nie o nich napisałem tę książkę.

Pokój z widokiem na „ale”

Wspominam swoje motywacje, bo mój polemista zdaje się dysponować na ten temat niesamowitą wiedzą, na którą powołuje się co krok. Oprócz przytoczonych już przykładów, Koraszewski w swym artykule kolejno stwierdza: „Gebert nie pisze, ale chyba wie…”; „nie pisze tego wyraźnie…”; „starannie odwraca oczy…”; „wpada w pułapki środowiskowego konformizmu…”. A wszystko to dlatego, że – cytat przydługi, ale kluczowy – „chrześcijański antyjudaizm, muzułmański antyjudaizm, europejski rasistowski antysemityzm, radziecki antysyjonizm i jego zachodnie pochodne – wszystkie byłyby zapewne znacznie mniej wyrafinowane bez wsparcia ze strony inteligentnych myślicieli żydowskich już to uciekających od skazującego na prześladowania żydowskiego piętna, już to przekonanych do utopii, że te prześladowania skończą się, jeśli tylko będą doskonałymi Żydami, kochającymi swoich prześladowców. […] Jak setki innych żydowskich intelektualistów z Karolem Marksem na czele [Gebert] jest przekonany, że Żydzi muszą być winni nienawiści świata do Żydów. On sam chciałby, jak Juliusz Słowacki, Żydów w anioły przerobić”. Słowem, zdaniem Koraszewskiego uważam – wraz z Karolem Marksem – samych Żydów za winnych antysemityzmu, któremu udzielam wsparcia.

Zbrojna grupa Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny w Jordanii 1969 r.
Zbrojna grupa Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny w Jordanii 1969 r.  Wikimedia Commons

Z Karolem Marksem tyle mam wspólnego, że on istotnie tak uważał – a ja nie. Ale doceniam, że przy zarzucie wspierania antysemityzmu Koraszewskiemu zadrżała jednak ręka i nie umieścił w tym zdaniu mojego nazwiska. Ot, ogólna uwaga, pozbawiona wszelkich dowodów, nie skierowana wobec nikogo konkretnie, tylko łagodnie wprowadzająca w temat. Wobec Palestyńczyków pragnących jakoby dokończyć Zagłady, nie był już tak łaskawy. No, ale dokończmy tę myśl. Skoro uważam jakoby Żydzi sami sobie winni, a na aniołów – co Koraszewski sam stwierdza – się przerobić nie dają, to co mam właściwie, zwykły wspieracz antysemityzmu, kochający swoich prześladowców, postulować? „W tej książce jednym z najczęściej używanych słów jest »gdyby« – pisze mój polemista – bo gdyby ci Żydzi zachowywali się grzeczniej wobec morderców, to Gebert miałby pokój z widokiem na spokój”. Cmentarny spokój oczywiście – bo taki musiałby być nieuchronny skutek grzeczności wobec morderców, kimkolwiek by nie były ofiary.

Błyskotliwe szyderstwo i oszczerstwo w 17 zaledwie słowach. Majstersztyk.

Tak mnie natchnęła ta metoda interpretacji za pomocą licznika słów, że aż sprawdziłem, czy „gdyby” rzeczywiście występuje tak często. Istotnie, 112 razy – średnio co siódma strona. Tyle tylko, że słowo to zapowiada, co mogłoby się zdarzyć, jeżeli postaci przedstawionej historii podjęłyby inne decyzje, niż podjęły w rzeczywistości. Nie tylko więc o Żydów i o ich ewentualną grzeczność chodzi. Szyderstwo nadal mocne, ale argument słaby. U samego Koraszewskiego „gdyby” występuje zresztą sześć razy. Metoda licznika inspirowała mnie nadal i sprawdziłem słówko „ale”. Wyszło 612 razy, częściej niż po razie na trzech z czterech stron. Jeszcze jedno „ale” i byłoby 613, talmudyczna liczba micwot, przykazań obowiązujących Żyda – i wówczas znak byłby niepodważalny. Ale i tak jest nieźle, bo „ale” każe się zastanowić, dostrzec drugą stronę, zauważyć alternatywny sposób widzenia. Bez „ale” nie ma myślenia, ani zrozumienia, ani porozumienia. Nie ma. Bez „ale” nie ma. A to brakujące „ale” każdy powinien stale nosić ze sobą. Wtedy i liczba się domknie, i rozum się otworzy.

„Ta recenzja – pisze mój polemista – musiałaby mieć objętość książki, bo komentarza wymaga co drugie zdanie”. Nie wiem, dlaczego nazywa swój tekst recenzją, skoro więcej tam o autorze niż o samej książce, ale frustrację rozumiem. Na szczęście Koraszewski książki też pisze, i to równie erudycyjne i polemiczne zarazem; zachęcam do lektury. W jego tekście, było nie było, „ale” występuje aż 14 razy. Jest nadzieja.

Kategorie: Uncategorized

4 odpowiedzi »

  1. Nie godzi się, doprawdy się nie godzi publicznie kwitować dysputy między wybitnymi intelektualistami stwierdzeniami typu: dowierzam krytykowi, książki Gerberta nie otworzę.

    Mistrzami retoryki są obydwaj, trudno się nie zgodzić

    Pisze dzisiaj Gerbert: Koraszewski uważa, “że coś twierdzę, choć wiem, że jest inaczej”. I dalej:
    “nie jest w stanie się ze mną zgodzić, nawet wtedy, gdy się zgadza”.

    Prawdziwa cnota krytyk jakoby się nie boi i mój pogląd jest taki, że niektórzy blogowi komentatorzy calkiem niedawno temu wybrali miast retoryki hasła, przypomniałem wyżej, na wynos; byłem i nadal jestem nimi zniesmaczony.
    b.

  2. Przed dwudziestu laty wydawca doradzał (a Gerbert się zgodził), by nie było przypisów i biblografii i “tak już zostało”. W ten sposób cała książka jest tekstem podszytym widzimisię Geberta. Przypisy najwidoczniej tylko by mu przeszkadzały przeforsować ulubione tezy. W Izraelu toczy się od powstania państwa zażarta dyskusja historyków. W Polsce Gerbert nie ma polemistów i może uprawiać te poletko w pojedynkę, urabiajac bez specjalnego sprzeciwu opinię na temat Izraela. Chwała Koraszewskiemu że podjął się tej polemiki.
    PS W Cfacie nie ma uniwersytetu.

  3. Da się założyć państwo bez przelewu krwi. Jak wiele państw post-kolonialnych z jasno zdefiniowanym nacjonalizmem i kilka państw post-sowieckich jak Wyszehrad, też z jasno zdefiniowanym nacjonalizmem. Natomiast państwa Bliskiego Wschodu znajdują się w stanie chronicznych wojen domowych. Ma to niewiele związku z Izraelem i z wojną islamską przeciw państwom żydowskiego, ale wszystko wspólnego z naturą Islamu.
    Natura Islamu też prowadzi do chronicznej wojny domowej w Europie Zachodniej. Życzę zwycięstwa obu stronom. Mam z tego dużo mściwej satysfakcji. Płoną kościoły w Europie i nawet nie można za to oskarżyć ani Żydów ani państwo żydowskie. Czy może być słodsza zemsta od tego?
    A polskiemu rządowi autor powinien ładnie podziękować. Za inteligentną politykę imigracyjną, która zapobiega sytuacji Zachodniej Europy na ziemi polskiej. Jeśli już podziękował, a ja tego nie zauważyłem, należy mu się moje usprawiedliwienie.

  4. tak bym chcial by taki poziom wypowiedzi obu autorow przeciekl do mediow w Polsce, bym nie tracil czasu na czytanie w stylu National Enquierer /kiedys czolowego brukowca w Stanach.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.