Uncategorized

Modlę się o łaskę nienawiści do zła w człowieku bez względu na narodowość, wiarę i język

 
 
Modlę się o to, Boże chrześcijański, abyś pozwolił niczego nie zapomnieć i niczego, niczego nie przebaczyć z godzin upodlenia, strachu i męki. Modlę się na gruzach getta w Warszawie.
 
 
 

„Alle Juden raus!”… – artykuł pod takim tytułem ukazał się 7 listopada 1943 r. w londyńskich „Wiadomościach Polskich”. Jego autor Tymon Terlecki określił go jako „głos samotnego chrześcijanina”.

Tekst jest przejmującym zapisem faktów dotyczących Zagłady Żydów, która dokonywała się na ziemiach polskich, opatrzonym emocjonalnym komentarzem, pisanym nieomal na gorąco, tuż po, a nawet jeszcze w czasie dokonującej się tragedii. Przypominamy obszerne fragmenty artykułu Tymona Terleckiego w 81. rocznicę rozpoczęcia przez Niemców w getcie warszawskim Wielkiej Akcji. Podczas tej zbrodniczej operacji likwidacyjnej, trwającej od 22 lipca do 21 września 1942 r., Niemcy wywieźli i zamordowali, głównie w Treblince, około 300 tys. Żydów.

Na końcu tekstu obszerna informacja o Tymonie Terleckim autorstwa prof. Anny Kuligowskiej-Korzeniewskiej.

Tekst Tymona Terleckiego w 'Wiadomościach Polskich, Politycznych i Literackich'
Tekst Tymona Terleckiego w ‘Wiadomościach Polskich, Politycznych i Literackich’  archiwum

***

Gdy pióro moje ruchem zwykłym, nieledwie automatycznym, dotyka papieru, ostygły już mury getta w Warszawie, obrócił się pełny rok od rozpoczęcia tragedii — jednej z ciemniejszych, okropniejszych, najbardziej nieludzkich wśród tych, jakie znają dzieje człowieka na tej planecie. Mimo że parabola tragedii, gwałtownie wspięta w górę, równie gwałtownie sięgnęła ziemi, zapadła w masowe groby Bełżca, Treblinki, Sobiboru, w ruiny Warszawy, po raz drugi naznaczone zniszczeniem, mimo że ilość faktów jest znaczna, pewność ich już, niestety, bezsporna mimo to wszystko rozmiar zbrodni, a przede wszystkim jej ciężar moralny, precedens, metody, cała urągająca Bogu, człowiekowi i cywilizacji potworność nie jest jeszcze w żadnym stopniu ugruntowana w świadomości świata.

To, co tu w tej sprawie zostanie powiedziane, na pewno nie zmieni takiego stanu rzeczy. To, co tu zostanie powiedziane, nie jest też wyrazem żadnej zbiorowości zorganizowanej, grupy, partii, obozu. Jest to głos samotnego chrześcijanina. Jest to bez wątpienia słaba i małoważna próba spojrzenia prawdzie w oczy, podźwignięcia całego jej ciężaru. Jest to tylko zadośćuczynienie własnemu sumieniu.

Motyw monstrualności

Leży przede mną malutka, dwudziestuośmiostronicowa broszurka, przywieziona z Kraju. Nosi tytuł: „Likwidacja getta warszawskiego — reportaż”; autor ukrywa się pod kryptonimem „M.B.”. Poza tym i poza daleką, fantastyczną informacją: „cena 3 złote” nie wskazuje żadnych innych okoliczności co do czasu i miejsca wydania.

 
 

Czytam na pierwszej stronicy tej broszury: „Cokolwiek opowie się o «likwidacji» warszawskiego getta to będzie zarazem za mało, gdyż suma cierpienia, lęku, poniżenia i śmierci objąć i wypowiedzieć się nie da, i — zarazem za wiele, gdyż zdaję sobie sprawę, że kto sam przez to piekło nie przeszedł, ten pojąć go nie zdoła. Więcej, nie będzie skłonny, ani zdolny uwierzyć, że «wszystko to działo się naprawdę»”…

Myślę, że w tym stwierdzeniu człowieka, który widział na własne oczy, zawiera się główny, najistotniejszy motyw tragedii — motyw monstrualności. Powtarza się on w psychologii i w psychotechnice masowej narodowego socjalizmu nie po raz pierwszy. To Hitler postawił tezę, że w małe kłamstwa ludzie nie wierzą, ale w kłamstwa wielkie, olbrzymie, absurdalne, skłonni są uwierzyć.

W systemie wytracania Żydów występuje jakby odwrócenie tego odkrycia psychologicznego. Jest to jeszcze bardziej niewiarogodny objaw moralnego ryzykanctwa. Mała, zwykła, „ludzka” zbrodnia nosi znamiona prawdopodobieństwa, mieści się w granicach odczuwania i wyobraźni, mobilizuje oburzenie, sprzeciw sumienia, wydziera krzyk. Zbrodnia olbrzymia, ponadmierna, monstrualna, przerasta te możliwości, pozostaje poza obrębem normalnej zdolności odczucia i wyobrażenia. Jest właściwie niepoznawalna. Nie podlega więc — tu jest wyzwanie moralnego ryzykanctwa — potępieniu i karze.

Mord z premedytacją

Autor wspomnianego „reportażu” widział tylko fragmenty koszmarnego filmu dzięki tej okoliczności, że jako pracownik instytucji, mieszczącej się na terenie getta, miał prawo codziennego wstępu w jego omurowane granice. Zapisywał z dnia na dzień to, co widział. Dostrzeżenia na przypadkowych przecięciach poprzez rojowisko obłędu były tak strzępiaste, tak nieprawdopodobne, tak alogiczne, jak zły, najgorszy sen; wywoływały w nim wrażenie chaosu, przebiegu nieskoordynowanego.

 

Co prawda obserwator stwierdza, że samo utworzenie getta, stosowana wobec niego polityka żywnościowa (2 kg chleba miesięcznie na głowę), usilne podtrzymywanie nierówności społecznych itd. wskazywały na niewątpliwy zamiar wytracenia Żydów. Być może, iż miały tego dokonać siły bezimienne: głód i pomór. Ale gdy choroby, zwłaszcza tyfus, zaczęły zagrażać samym Niemcom, a drugi pachoł katowski, głód, nie działał dość szybko — postanowiono przystąpić do „action directe” [akcji bezpośredniej].

Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa
Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa  Fot. IPN

Przybysz zza murów getta dostrzega także na kilka dni przed ogłoszeniem decyzji o „wysiedleniu” kroki przygotowawcze: zacieśnienie kontroli wylotów gettowych, branie zakładnika, terror uliczny i coś, co by można nazwać „przygotowaniem ogniowym”: strzelanie do okien za dnia i w nocy. „Lekarka ze szpitala dziecięcego na Siennej — zapisuje pod datą 22 lipca 1942 r. — powiedziała mi dziś, że nie ma w gmachu ich ani jednego pokoju, do którego nie strzelanoby z ulicy”.

Mimo to, wszystko, co się dzieje w ciągu dalszych tygodni, wydaje się autorowi notatnika akcją nieuporządkowaną, szamotaniem się rozkiełznanego szaleństwa. „Trudno — mówi — uchwycić w tym jakiś porządek, plan, kolejność”.

 
 

Dokumenty, przede wszystkim rozporządzenia Niemców i instytucji im podległych dostępne w Londynie, fakty zgromadzone przez Kierownictwo Walki Cywilnej, zaprzeczają temu wrażeniu postronnego widza. Dowodzą ponad wszelką wątpliwość, że likwidacja getta warszawskiego, jak i wcześniejsze (styczeń–maj 1942) zniszczenie Żydów w miastach zachodnich części Polski, wcielonych do Rzeszy, jak jednoczesne i późniejsze wytracanie większych i mniejszych skupień na prowincji — były mordem planowym, metodycznym, który cechuje precyzja wojenna, rzec by się chciało, strategiczne dalekowidztwo i taktyczna dokładność. „Sprawozdanie z tzw. «akcji wysiedleńczej» — mówi bezimienny autor doniesienia z Kraju — to nic innego, jak tylko raport z wojskowej akcji oczyszczania terenu”.

Motyw kłamstwa i strachu

Ostatnie miesiące i tygodnie przed rozpoczęciem „akcji” [likwidacyjnej] znaczyły właściwie ustalenie się form życia anormalnego zbiorowiska ludzkiego. Niemcy stwarzali pozory, że stanowi ono fakt pożądany i akceptowany przez nich. Pozwolono na uruchomienie nowych szkół powszechnych, otwarto kilka ogródków dziecięcych, przesunięto godzinę policyjną z 9-ej na 10-ą wiecz. Kilkakrotnie Rada Żydowska, opierając się na zapewnieniach władz niemieckich, dementowała wieści o wysiedleniu. Jeszcze dn. 18 lipca 1942 r. prezes tej Rady [Adam] Czerniakow zaprzeczał kategorycznie, jakoby gettu miało cokolwiek grozić. Dn. 22 t.m. ukazało się „Obwieszczenie”, zaczynające się od słów: „Na rozkaz władz niemieckich będą wysiedleni na wschód wszyscy Żydzi zamieszkali w Warszawie bez względu na wiek i płeć”. To zdanie jest kłamstwem. Kłamstwem jest wszystko, co następuje po nim: 8 punktów wyszczególniających kategorie ludzi, którzy jakoby będą wyłączeni z tego postanowienia. Kłamstwem jest wszystko, co to zdanie w praktyce pociąga.

Motyw tchórzliwego kłamstwa, oszukiwania słabych i bezbronnych, powtarza się od pierwszych słów pamiętnego „Obwieszczenia” aż do wielkiego transparentu w obozie śmierci, w Treblince, na kilka minut, na kilkanaście sekund przed progiem kaźni wymownie i natarczywie zapewniającego, że skazani idą nie na śmierć, ale do… kąpieli. To nie siła i niemoc stanęły przeciwko sobie w getcie warszawskim, ale po prostu dwie słabości: sterroryzowane do ostatnich granic wytrzymałości nerwowej ofiary i mordercy nikczemnie tchórzliwi, zastraszeni w sobie, poprzez ten strach po dwakroć nienawidzący świata, rozjudzeni w swoim poczuciu małowartościowości.

Kłamstwo niemieckie było oczywiście metodyczne. Posługiwało się znanym z wszystkich niemieckich kampanii wojennych aparatem osławionej „propagandy”, fałszywych wieści, rozsiewanych przez posłuszne usta, nawet listów jakoby autentycznych, potwierdzających to, czego chcieli Niemcy. Stwarzało usilnie i wszelkimi sposobami pozory rzeczywistego „wysiedlenia”. Zostawiało wiele furtek umożliwiających wymknięcie się postanowieniom. Ale — i to jest najważniejsze — dzieliło i tak już rozdarte podziałami społeczeństwo gettowe na grupy: uprzywilejowanych, mogących się dokupić przywileju złudnego ocalenia, i pariasów, skazanych od razu i bezapelacyjnie na śmierć. Gdyby brzmienie pierwszego obwieszczenia przetłumaczyć na język cyfr „tylko” 70 000 z 500 000 mieszkańców getta miałoby wyjść poza jego obręb. Naprawdę wyszło w lipcu i w sierpniu przeszło 300 000, a w ostatniej fazie przepadła w już beznadziejnej walce reszta.

Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa
Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa  Fot. IPN

Trudno nie dojrzeć tu szyderczej analogii taktycznej: rozcinania „teatru wojny” na człony, partie odosobnione, które giną osobno, po kolei, w ucisku bezlitosnej przemocy. Trudno nie dojrzeć w tym hańbiącej wersji „Vernichtungsschlacht”.

Powrotność motywu kłamstwa można obserwować jeszcze dobitniej, studiując dalsze rozporządzenia. Już w dwa dni po pierwszym ukazuje się nowe obwieszczenie, zapewniające, że „przesiedlenie ludności następuje rzeczywiście na tereny wschodnie”. Obwieszczenie to opierało się na zapewnieniach oficerów SS, którzy osobiście w gmachu Rady Żydowskiej zaręczyli „oficerskim słowem honoru”, iż wywożonym nie grozi nic złego. Dobrze z tym poczuciem honoru niemieckiego kontrastuje fakt, że niemal przez cały czas akcji wysiedleńczej, przynajmniej w pierwszym jej okresie, Niemcy działali tylko w nocy, za dnia dozorowanie oddawali w ręce najmitów: Łotyszów, Ukraińców i Litwinów.

Jeszcze bardziej niepojęte w kategoriach europejskiej moralności jest rozporządzenie z dn. 29 lipca, zapewniające, że „każda osoba, która dn. 29, 30, 31 lipca stawi się dobrowolnie celem wysiedlenia, zostanie zaopatrzona w żywność, t.j. w 3 kg chleba i 1 kg marmolady”. Jest to tylko pozorna niekonsekwencja w dialektyce kłamstwa, że tę żywność zgłodniałym, obłędnym ludziom rzeczywiście wydawano: dla żydowskich podludzi niemieccy nadludzie poświęcili aż 180 000 kg chleba i 36 000 kg marmolady. I jest to tylko pozorna niekonsekwencja w ówczesnej postawie Żydów.

Obłęd wobec obłędu

Nie można pojąć niczego z tej sprawy, która jest właściwie ponad pojęcie, jeśli się nie przyjmie, że getto w to najciemniejsze lato 1942 r. było miastem obłędu. Na małym skrawku ziemi, obrzeżonym 16 km murów, zamkniętym od świata, zapomnianym na te godziny od Boga, stały naprzeciw siebie dwa ludzkie obłędy: psychoza bezgranicznego okrucieństwa i psychoza bezgranicznego lęku. Zimna, jadowita perfidia, która jest przecież stanem nadintelektualnym, żelazna organizacja, działająca jak automat, w psychopatycznym rytmie, w skandzie niewzruszonym — i zbiorowisko na dnie prostracji, rozproszkowane bez reszty, rozbite na atomy, które przestało być związaną, świadomą związku społecznością. Można powiedzieć: oszalała bragownica, młot mechaniczny, w który wstąpiła wszystka szatańskość sadyzmu, i naprzeciw tego sypka diuna, której każde ziarno piasku osobno szaleje ze strachu przed porywem, mogącym je w każdej chwili pochwycić, przed uderzeniem, które może je w każdej chwili zmiażdżyć, komunikuje się z sąsiednim ziarnem tylko infekcją tego beznadziejnego, ślepego dygotu.

Właśnie to tłumaczy po stronie żydowskiej wiele rzeczy niepojętych. Nie tylko to, że tysiące szły dobrowolnie po ten przedśmiertny, haniebny chleb [rozdawany dobrowolnie zgłaszającym się do „wysiedlenia”], hańbiący przede wszystkim oprawcę, który kupował nim potulność ofiary. Tłumaczy rzecz najstraszniejszą: czynny współudział Żydów w wytraceniu getta, w wytraceniu siebie samych. Bo ta zbrodnia pomyślana, powzięta przez narodowy socjalizm, przygotowana psychicznie, wykalkulowana technicznie, ten olbrzymi mord setek tysięcy ludzi — ma także jedyny w swoim rodzaju aspekt samobójczy. Ale i ten aspekt obciąża tylko jeden rachunek — niemiecki.

Trzeba sobie uświadomić, że cała sprawa likwidacji getta formalnie dokonywała się przez jego ciało przywódcze — Radę Żydowską. Wszystkie rozporządzenia, które cytowałem, i in. są podpisane przez tę Radę albo przez kierownictwo Żydowskiej Służby Porządkowej, tzn. przez milicję obywatelską, czy policję miejską, zorganizowaną przez Radę przy pomocy Niemców i złożoną z młodych Żydów. Rada, w całkowicie dobrej woli, poparła plany Niemców, zdążające do częściowego przesiedlenia Żydów z getta warszawskiego. Dała wiarę temu, co mówili, choć powietrze w getcie było ciężkie od wieści dochodzących z lubelszczyzny. Ale już w dwa dni później prezes Rady i najlepszy z niej, inż. Czerniakow, stanął przed jasną świadomością, że zamiary Niemców idą o wiele dalej. Po rozmowie z oficerami z SS, którzy postawili żądania zwiększenia kontyngentu, zażył cyjanek i zmarł natychmiast.

W dwu źródłach, które mam przed sobą, znajdują się dwie przeciwstawne oceny tej desperackiej decyzji. Autor cytowanego notatnika zapisuje pod datą 25 lipca: „Wczoraj popełnił samobójstwo Czerniakow. Czuję pełny, głęboki szacunek dla tej śmierci. Gdy usiłowano uczynić zeń wykonawcę, instrument zagłady jego rodaków — w bezsilności swej znalazł jedyną drogę godności i dumy… Nie tylko trudu swego nie żałował, ale i swojej skóry nie chronił. Kilkakrotnie więziony, kilkakrotnie pobity, znieważony i ograbiony, pozostał na posterunku — póki mógł. Nasuwa mi się porównanie z tym, który w pamiętne dni wrześniowe był duszą męczeńskiej stolicy”. Drugie źródło ocenia fakt skrajnie inaczej: „Ci nieliczni, którzy z troską śledzili za biegiem wypadków, napiętnowali ten czyn jako niegodny kierownika… którego obowiązkiem było, w zrozumieniu nieuchronnego rozwoju tej tragedii wezwać społeczeństwo do czynnego i biernego oporu wobec okupanta”…

Najbardziej wstrząsające w geście Czerniakowa jest to, że był on tak samo daremny, jak później gest samobójczy [Szmula Mordechaja] Zygielbojma. Zygielbojm nie poruszył świata [artykułowi Terleckiego towarzyszył wiersz Władysława Broniewskiego „Żydom Polskim”, dedykowany „Pamięci Szmula Zygielbojma”]. Czerniakow nie ocucił getta. Było ono wtedy wprawione w somnambuliczny taniec, w zadyszany, ślepy wyścig za świadectwami pracy („Ausweisy”, „Arbeitskarty”), zahipnotyzowane magiczną wymową, siłą papierka napisanego w języku niemieckiej wszechmocy, niemieckiej transcendentalnej łaski. W egoistycznym odruchu poświęcało „uciążliwych”, więźniów, uchodźców, posiadaczy jednego tylko bogactwa: bezpłatnych kart żywnościowych, proletariat z „domów śmierci”, w których ludzie i tak marli z głodu — w złudnym przekonaniu, że zsyłka ominie całą resztę, ominie każdego, kto na własną rękę przekupi los, zaklnie go, wydrze mu zbawcze zaklęcie. Wierzyło, chciało wierzyć Niemcom wbrew wszystkiemu. Chciało przetrwać, przejść obok, chciało żyć za wszelką cenę.

Porażenie instynktu życia

Jest to trans, w którym rozluźnienie wszelkiej więzi społecznej łączy się ze szczególnym, chorobliwym natężeniem inicjatywy indywidualnej. Oznacza od długiego czasu dojrzewające porażenie ośrodków instynktu samozachowawczego. To ono nadaje temu wszystkiemu, co się działo w getcie w lipcu i sierpniu ub.r., tyle znamion psychozy masowej.

Autor notatniczka, do którego ciągle wracam, odsłania mimochodem „przygotowanie psychiczne” tego stanu, stwierdzając, że na całe miesiące przed akcją wysiedleńczą „istotą charakteru warszawskiego getta był niepokój” — najbardziej zakaźna z chorób psychicznych, o największej sile infekcyjnej, o najwyższej uporczywości. Gdy się patrzy z daleka, cała historia getta wydaje się filmem przyśpieszonym, filmem puszczonym przez aparat projekcyjny, który zwariował. „…w getcie obowiązuje zasada, że trzeba szybko się poruszać także ku własnej śmierci. Rozkaz «prędko» — znaczy biegiem”…

Ale i to nie tłumaczy jeszcze tej przerażającej bierności wobec grozy śmierci. Kronikarz tłumaczy ją kilku innymi przyczynami: rozdarciem klasowym, systematycznym wygłodzeniem, długą tresurą terroru, poniewierki, przygnębieniem wywołanym przez ówczesne klęski sprzymierzonych, żasuggerowaniem przez potęgę i organizację niemiecką. W innym miejscu wskazuje dodatkową przyczynę, że pierwotnie ujawniony i przeprowadzony plan wyłączał z wysiedlenia, a zatem rozbrajał ludzi młodych, silnych, zdrowych, zatrudnionych w „szopach”, tj. w fabrykach niemieckich.

Opisując, pod datą 1 sierpnia, pochód ludzi złapanych przemocą na zsyłkę, dodaje jeszcze jedną przyczynę: „Nadzieja ocalenia, nieraz zupełnie irracjonalna, bezpodstawna, trwająca wbrew oczywistości”. Jest to już nie przyczyna, ale skutek wszystkich tamtych przyczyn: właśnie porażenie centrów instynktu samozachowania, paraliż woli życia.

Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa
Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa  Fot. IPN

„Szło około 400 ludzi, schwytanych w wielkiej obławie ulicznej na ul. Nowolipie. Tych czterystu prowadziło 8 Niemców, uzbrojonych tylko w baty-bykowce, których zresztą często gęsto używali. Pierwszy odruch — to zdumienie i jakby pogarda: czemu nie uciekacie? Czemu nie rzucacie się na tych oprawców? Zginiecie przynajmniej w walce, w ucieczce, w oporze… Potem zrozumiałem, że oni wszyscy mają jeszcze nadzieję!”.

Ci, którzy w Treblince składali i sortowali ubrania ofiar nago ustawiających się w kolejce do kaźni, opróżniali komory śmierci, ci, którzy na pasku przewieszonym przez szyję wynosili, znowu biegiem, po dwa trupy naraz do pospólnych grobów — ci nie mogli mieć, nie mieli już „nadziei”. Byli umarli za życia. Prześcignęli własną śmierć.

Zostawili świadectwo, że istnieje rzecz straszliwsza od śmierci fizycznej — śmierć psychiczna.

Nie wiem, czy ktoś poważyłby się stosować do nich kryteria moralistyczne. Jest to poniżenie tak okrutne, tak głębokie, uderzające o dno tak ciemne, tak właściwie ponad granice człowieczej wytrzymałości, że prześwietla się ogniem czystego męczeństwa.

Ale w tym posępnym dramacie, w tym kręgu zbrodni, istnieje punkt, w którym zaraza zbrodniarzy czepia się, jak trąd, ofiar mordercy. Jest to Żydowska Służba Porządkowa. Sformowana, podobno z inteligentów, tresowana według praktyk wychowawczych systemu hitlerowskiego, zhańbiła się ona w sposób ohydny i daremny, nawet ze stanowiska najniższego wyrachowania. Gdy z całą gorliwością wypełniła podrzędne funkcje katowskie, szyderczo wytrzymała całą głuchą wzgardę współrodaków — odbyła ten sam szlak wędrówki po masową śmierć.

Trudno w obliczu tego upodlenia nie przypomnieć chrześcijańskiej prawdy, iż nie ma kompromisu ze złem, chrześcijańskiego przeświadczenia o sile zakaźnej, śmiertelnej groźbie każdego z nim zetknięcia. Nie można też nie myśleć o tej samej zatracie instynktu istnienia, o paraliżu woli życia. I o jeszcze jednym: że wina tego także, ludzkiego upodlenia, wina potwornej deprawacji, obciąża tylko i wyłącznie sumienie niemieckie.

„Vernichtungsschlacht”

Przy takim przygotowaniu, w takich „strategicznie” wytworzonych okolicznościach przebieg kampanii w getcie warszawskim był jeszcze jednym tryumfem metody brutalności i miażdżącego tempa „Vernichtungsschlacht” [bitwy niosącej zagładę]. Zrazu brano 5000 ludzi dziennie, później tę cyfrę podwyższono, doprowadzając ją niekiedy do 10 000. Wprzód czerpano z gotowych zbiorników biernej nędzoty ludzkiej: więzień, szpitali, hiperslumsów, powstałych w czasie istnienia getta.

Pod datą 24 lipca czytam w dzienniku obserwatora: „Na pl. Grzybowskim widziałem dziś pochód wysiedleńców w drodze na «Umschlagplatz». Szło około 3000 ludzi — kobiet, mężczyzn, dzieci. Szli trójkami — szyk niemiecki. Po obu stronach szpaler żydowskich milicjantów z pałkami i SS z karabinami i bykowcami. Żydzi nieśli prawie wszyscy jakieś tobołki, zawiniątka, w rękach wielu dzierżyło papierki — to te Meldekarty, Arbeitskarty, Ausweisy — nadzieje ocalenia. Szli prędko i nawoływali się wzajemnie: równać, dołączać! Jakiś stary człowiek potknął się raz i drugi, wyszedł z szeregu, oparł się o ścianę. Niemiec uderzył go nahają po głowie i grzbiecie. Człowiek przewrócił się. Niemiec wyciągnął rewolwer, strzelił do niego i pobiegł dalej, nie oglądając się. Było to o jakieś dziesięć kroków ode mnie. Nie potrafię wypowiedzieć fizycznego uczucia grozy, jakiego doznałem. Musiałem wejść do bramy i oprzeć się o mur”.

Spędzona masa ludzka czekała na pl. Stawki, oraz w obrębie umyślnie i w straszliwym pośpiechu opróżnionego szpitala na Czystem kilka, kilkanaście godzin, nim ją załadowano. Dn. 30 lipca pamiętnikarz tak opisuje wrażenie z tego etapu [likwidacji getta]: „Pojechaliśmy rikszą na ul. Stawki. Wielki plac był obstawiony żandarmami, oraz wszelkiego rodzaju pomocnikami Niemców, więc Łotyszami, Ukraińcami, policją żydowską. Z moim przewodnikiem jednak dostaliśmy się łatwo poza kordon. Znalazłem się w tłumie falującym, popychanym to wprzód, to do tyłu, zasadniczo jednak zwróconym ku stojącemu w dali pociągowi. Niedaleko odbywała się ostateczna selekcja. Kolejno przechodził wąski sznur Żydów przez kontrolę, dokonywaną pośpiesznie i powierzchownie. Mój towarzysz stanął obok stolika, chwilami wtrącał się, udzielał jakichś wyjaśnień. W pewnym momencie dostrzegłem, jak ukradkiem wcisnął do ręki nadchodzącego do kontroli mężczyzny jakiś papier. Tamten wręczył go Niemcowi przy stoliku i został przesunięty do grupy tych, których wyłączono od wywozu. Jakaś kobieta, zdaje się żona, usiłowała uczepić się jego ramienia i odejść razem, lecz żandarm oderwał ją siłą, zdzielił pięścią po twarzy i wepchnął w druty prowadzące do pociągu. Zaraz potem odeszliśmy z tego miejsca.

Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa
Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa  Fot. Domena Publiczna

„Przeciskamy się przez tłum. Jest upał, nieludzki ścisk, zaduch. Ludzie ci są głodni, brudni, osłabieni do kresu sił. Wzrok jednych wyraża zupełną rezygnację, innych nieprzytomny lęk i podniecenie. Przepchnęliśmy się do dużego gmachu, niegdyś szpitala. Cztery piętra roją się od ludzi, trwa nieustanny ruch po schodach w dół i w górę. W dół ściągają Niemcy i milicjanci do wagonów, w górę ucieka tłum w nadziei odwleczenia krytycznej chwili. Niektórzy oparci o ściany zdają się drzemać z wycieńczenia. Inni siedzą apatycznie, deptani, potrącani, obojętni na wszystko. Mój towarzysz powiada, że są i tacy, co pozostają tu od 48 godzin i dłużej.

„Młody milicjant usiłuje nam torować drogę, lecz co chwila tłum spycha nas w dół. Nagle krzyk przeraźliwy: «Idąąą!! Niemcy!!», i potężna fala wynosi nas na górne piętro. Bo jest nadzieją, że znajdą dość ofiar na dole. Z parteru dochodzą po chwili pojedyncze strzały. «Może tylko w powietrze?» szepcę do ucha p. Ch. Patrzy na mnie ze zdumieniem i jakby z ironią, nic nie odpowiada.

Powoli posuwamy się wyżej. Jest nieco luźniej, ale wszędzie panuje smród nie do wytrzymania. Ci ludzie pocą się, chorują, załatwiają swoje potrzeby — gdzie kto stoi, bo nie ma mowy o swobodnym przejściu przez korytarze i schody. Przeważa zresztą nędza, brudni, oberwani. Nieliczne wyjątki to ubrani lepiej, wyraźni inteligenci.

Na trzecim piętrze jakaś kobieta zupełnie nieprzytomna z obłędem w oczach nie woła, lecz wyje po prostu: „Wzięli! Wzięli!”, a potem dalej po żydowsku niezrozumiale i z uniesieniem. Ktoś mówi — zabrali jej dwoje dzieci do wagonu. Widzimy, że usiłuje ona przedrzeć się ku schodom, biec za dziećmi, lecz ktoś trzyma ją, nie daje się wyrwać — może mąż lub ojciec? Uwolniła się jednak i popędziła do okna. A przy całym tłoku w budynku — przy oknach jest zupełnie pusto.

Teraz widzimy dlaczego. Gdy tylko wychyliła się i zaczęła coś w dół wykrzykiwać, huknął z dołu strzał i kula przebiła szybę. Nie raniła, zdaje się, nikogo. Owa kobieta może zemdlała, bo opadła na ziemię cicha i bez ruchu, marny strzęp ludzki. W tym budynku grozy spędziliśmy chyba ze cztery godziny.

…Stałem ogłuszony, oszołomiony, wstrząśnięty. Przez jakieś skojarzenia wydawało mi się chwilami, że jesteśmy na stacji kolejowej, że czekamy na pociąg. Wtem jakieś słowo, jakaś scena przypomina, że to pociąg śmierci, że ci ludzie męczą się, tłoczą i czekają — na zagładę. Widziałem idących w dół z determinacją: «Wszystko lepsze od tego znużenia i oczekiwania. Idę»… Widziałem innych, którzy słysząc, że Niemcy idą po nową partie, tracili zmysły z przerażenia, mdleli, padali. Jakaś dziewczyna wpadła na korytarz w porwanej sukni, chwyciła za ramię p. Ch. i poczęła szarpać nim, krzycząc: «Wszyscy czworo zabrani, jestem sama, sama! Zabijcie mnie!». Wreszcie wyszliśmy z tego piekła. Jeszcze teraz słyszę te krzyki, płacze i strzały.

„Tymczasem na ulicy p. Ch. opowiada mi szczegóły o samym wywozie. Otóż wszystkie pociągi, lub niemal wszystkie kierowane są do Treblinki. Odchodzi co dzień pociąg z 58 wagonów po ok. 100 ludzi oraz 2 wagony obsługi. Od paru dni zresztą podwyższono dzienny «kontyngent» do 10 000 — ma być uruchomiony drugi pociąg, lecz na razie radzą sobie po prostu tak, że wpychają dwa razy tyle, toteż warunki są takie, że mnóstwo osób mrze już w pierwszym etapie”.

Niemiecko-polska tablica informacyjna przy wjeździe do wsi Treblinka
Niemiecko-polska tablica informacyjna przy wjeździe do wsi Treblinka  Zbiory Żydowskiego Instytutu Historycznego

Później, gdy brakło gotowych skupisk zamkniętych, zastosowano system blokady domów. Dokonywała tego policja gettowa, przeszukując skrupulatnie otoczone domy, wybierając potrzebny „kontyngent”, jak ryby z saka. Z czasem zaczęto „blokować” całe ulice. Brali w tym udział także SS Krzyk przekładany wystrzałami rewolwerów: „Alle Juden raus! Alle Juden runter!” [Wszyscy Żydzi precz! Wszyscy Żydzi na dno!] — oznaczał zagładę, był odzewem cyklonu. Stokrotnie mniej okrutny, stokrotnie bardziej ludzki był okrzyk, który rozlegał się na ulicach siedemnastowiecznego Londynu w dniach wielkiego pomoru: „Bring out your Dead!” — „Wynoście waszych umarłych”.

Zaczęło się gwałcenie pierwotnych postanowień o kategoriach ludzi niepodlegających wywózce (rzemieślnicy, niektórzy pracownicy Rady Żydowskiej i in.). Dalszym „udoskonaleniem” był ochotniczy werbunek za „chleb i marmoladę”, o którym pisałem.

Pod koniec pierwszej połowy sierpnia zastosowano jeszcze jeden diaboliczny manewr: zaczęto przesiedlenia w obrębie samego getta, zaczęto oszalałą masę ludzką przesypywać z miejsca na miejsce, jak kupę piasku, spiętrzać ją, jak ławicę ryb w ślepej odnodze. Getto kurczy się terytorialnie, zasieki z drutów, parkany znaczą jego ruchomą, dotkniętą spazmatycznym skurczem granicę. Teraz już dochodzi do głosu otwarty cynizm: unieważniono dotychczasowe legitymacje fabryczne, zaczęto blokadę i oczyszczanie „szopów” niemieckich.

Ale to nie miał być jeszcze ani kres, ani dno. Na mocy obwieszczenia z dn. 5 września getto stało się tylko koczowiskiem objętym ulicami: Smocza, Gęsia, Zamenhofa, Szczęśliwa (!), pl. Paryski powiększonym placem przeładunkowym. Zaczęto je „czesać” (Durchkämmung), przeprowadzać „rejestrację”. „Widziałem tam rzeczy przeraźliwe w swej grozie. Tłum, ogromny, ogłupiały, otępiały, a zarazem wrzący jeszcze strachem, niepokojem, posuwał się powoli ku bramom, gdzie następowała selekcja. Przy żandarmach i S.S. stali władcy żydowskich rozbitków: Szulc, dyrektorzy innych «szopów» (pod datą 7 września)”.

W czasie tego tygodnia Niemcy wysłali z Warszawy 50 000 Żydów. Przetwórnia śmierci w Treblince pracowała prawie dzień i noc.

Najdziwniejszego ładunku dostarczył szpital na Stawkach. Kazano mu wpierw wrócić na dawne miejsce — co wielu złudziło, że wreszcie koniec. I w tych dniach — wszystkich położnice i syfilityków, chorych zakaźnie i dzieci, personel lekarski i pomocniczy, odesłano na zbiorową śmierć.

Ostatni akord przypadł na 21 września w święto Jom Kipur — Sądny Dzień. Może to przypadek, może premedytacja niemieckich zbirów, rozkochanych w wagnerowskim kiczu.

Motyw herodowy

Jest w tym goyowskim koszmarze — koszmarze metodycznym i filmowo szybkim — w tym Grand Guignolu, w którym leje się prawdziwa krew, i dzień w dzień, noc w noc padają tysiące trupów rzecz jedna ponad wszelkie ludzkie pojęcie: dzieci.

Dn. 3 sierpnia wywieziono cały internat dziecięcy — prowadził go lekarz, wychowawca, pisarz, człowiek rozumny i gołębiego serca: Janusz Korczak. Szedł przez miasto, ze zmartwiałym spokojem, trzymając dwoje najmłodszych dzieci na rękach. Szedł powtarzając ewangeliczny obraz — Dobry Pasterz, pasterz tragiczny, prowadzący nie na zbawienie, ale na śmierć.

Dn. 12 sierpnia pamiętnikarz zapisuje: „Rano spotkałem dwa duże wozy naładowane trupami dzieci zupełnie małych (do 2 lat)”.

Pod datą 19 sierpnia czytam znowu: „Wczoraj zarządzono, by wszystkie dzieci żydowskie stawiły się nazajutrz na Umschlagplatzu. Także wszyscy nieposiadający kart pracy. Zaciekłość w tępieniu małych dzieci jest zdumiewająca…”

„Dziś wieczorem widziałem na rogu Gęsiej i Okopowej grupę około 150–200 małych dzieci zbitą w ciasny tłum. Naprzeciwko stało paru Niemców z karabinami wymierzonymi w ten tłumek. Dzieci najwidoczniej szalały ze strachu, płakały, kuliły się, gryzły palce. Na boku stała osobno grupka kobiet — to pewnie matki. Jedna z nich wyrwała się z szeregu, podbiegła do Niemca, by mu coś tłumaczyć, gestykulowała, ukazywała na jakieś dziecko. Niemiec ryknął na nią, jak to oni tylko umieją — i kazał jej wracać do innych. Groził jej karabinem. Gdy odwróciła się i biegła z powrotem — wystrzelił, kładąc ją trupem”.

To jest biblijny motyw herodowy tragedii. Ale jak wszystko w niej, i ten motyw zdaje się wydrążony od środka, pozbawiony treści, pozbawiony nawet tego pomylonego uzasadnienia, małej, płaskiej, trwogi, że wśród dzieci jest królewski pretendent, jest Dzieciątko naznaczone Bożym Znamieniem. „Hitlerjugend” przecież nie z widmowymi dziećmi warszawskiego getta walczy o świat.

Nowa wersja mitu o Herodzie była w tym tylko bardziej „humanitarna”, że zabijano dzieci razem z matkami, że nie zostawiano osieroconych matek, by nosiły po dzieciach rozpacz, głośny płacz i głuchą żałobę pośrodku nowego, wspaniałego, niemieckiego świata.

Miejsce kaźni

Jest jeszcze jedna rzecz, przed którą płoszy się, słania, cofa wyobraźnia: miejsca kaźni, przetwórnie śmierci.

Pewnie ktoś zapobiegliwy, chłodny, i metodyczny (może Niemiec, „dobry Niemiec”) zebrał razem, roztrząsnął w każdym szczególe, uporządkował według nieodparcie jasnych, niechybnie celowych zasad sposoby, na jakie człowiek dręczył, torturował i zabijał człowieka od początku ich świadomego współistnienia na tym globie. Nie chciałbym bez koniecznej i uzasadnionej potrzeby dotykać tej skrzętnej pracy. Ale myślę skromnie, choć całkowicie w tym przedmiocie po laicku, że niemieckie sposoby zabijania człowieka zajęłyby w owym krwawym słowniku, w katowskim inwentarzu, „Corpus Magnum” sadyzmu — miejsce niepoślednie, może jedno z pierwszych. I właściwie czuję się wobec tego „tematu” całkowicie rozbrojony z ułomnej zdolności nazywania zjawisk i rzeczy. Posłużę się wyłącznie słowami innych.

Oto ustęp z protestu jednej z polskich organizacji podziemnych: „Na rampie czekają wagony kolejowe. Kaci upychają w nich skazańców po 150 osób w jednym. Na podłodze leży gruba warstwa wapna i chloru, polana wodą. Drzwi wagonu zostają zaplombowane. Czasem pociąg rusza zaraz po załadowaniu, czasem stoi na torze dobę dwie… to nie ma dla nikogo żadnego znaczenia. Z ludzi stłoczonych tak ciasno, że umarli nie mogą upaść i stoją nadal ramię w ramię z żyjącymi, z ludzi konających zwolna w oparach wapna i chloru, pozbawionych powietrza, kropli wody, pożywienia —i tak nikt nie pozostanie przy życiu. Gdziekolwiek, kiedykolwiek dojadą śmiertelne pociągi zawierać będą tylko trupy”.

Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa
Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa  Fot. IPN

Oto ustęp z meldunku o obozie w Bełżcu: „Według informacji Niemca, zatrudnionego w miejscu tracenia, znajduje się ono w Bełżcu obok stacji i jest ogrodzone zasiekami z drutu kolczastego. Wewnątrz drutów i z zewnątrz wartę pełnią Ukraińcy. Tracenie odbywa się w sposób następujący: pociąg z Żydami, po przybyciu na stację w Bełżcu, bocznicą podjeżdża do drutów, okalających miejsce tracenia, gdzie następuje zmiana obsługi kolejowej. Od drutów pociąg prowadzą maszyniści niemieccy, do punktu wyładowczego, gdzie kończy się tor. Po wyładunku mężczyźni udają się do baraku na prawo, kobiety do baraku położonego na lewo, gdzie rozbierają się, rzekomo do kąpieli. Po rozebraniu się obie grupy udają się do baraku trzeciego z płytą elektryczną, gdzie następuje tracenie. Następnie zwłoki są wywożone koleją do rowu, znajdującego się poza drutami, głębokiego około 30 m. Rów ten kopali Żydzi, i wszyscy zostali «straceni»”.

Oto fragment z relacji o Treblince: „Następuje ostatni akt tragedii treblińskiej. Sterroryzowana masa nagich mężczyzn, kobiet i dzieci wyrusza w swą ostatnią drogę na śmierć. Przodem podąża grupa kobiet z dziećmi, popędzana ciągłym biciem, szturchańcami towarzyszących jej Niemców z nahajami w ręku. Coraz to szybciej poganiają tę grupę, coraz to mocniej spadają razy na głowy oszalałych ze strachu i bólu kobiet. Krzyki i lamenty ofiar, przekleństwa i złorzeczenia Niemców przerywają ciszę leśną. Ludzie nareszcie uświadomili sobie, że idą na śmierć.

U wejścia do domu śmierci nr. 1 staje sam szef z nahajem w ręku i z zimną krwią zapędza biciem kobiety do wnętrza. Podłoga w komorach jest śliska. Ludzie poślizgują się i padają, a podnieść się już nie mogą, gdyż na nich walą się nowe rzesze wpędzanych siłą ofiar. Małe dzieci wrzuca szef poprzez głowy kobiet do wnętrza komór. W ten sposób napełniają się po brzegi komory egzekucyjne, a wówczas hermetycznie zamykają się drzwi i zaczyna się powolne duszenie ludzi parą wodną, wydostającą się przez liczne otwory z rur. Na początku dochodzą z wnętrza przytłumione krzyki, które powoli cichną.

Teraz następuje kolej na grabarzy. Z krzykiem i przekleństwami zapędzają ich dozorcy niemieccy do pracy, która polega na wydostaniu trupów z wnętrza komór egzekucyjnych. Grabarze stają przy rampie na wprost klapy. Klapy się otwierają, ale żaden trup nie wydostaje się na zewnątrz. Pod wpływem pary wodnej utworzyła się z wszystkich trupów jakby jednolita masa, zlepiona potem pomordowanych ofiar. W przedśmiertnych bólach splotły się w makabryczny sposób w wielkie kłębowisko ręce, głowy, tułowia. Ażeby umożliwić grabarzom wyciąganie pojedynczych trupów, oblewa się tę masę kubłami zimnej wody z pobliskiej studni. Wówczas następuje odlepienie się jednego trupa od drugiego, i łatwiej je wydostać. Na ogół trupy nie są zmienione, jeżeli chodzi o wygląd zewnętrzny, tylko głowa i pośladki są koloru fioletowego. Grabarze, ciągle bici i poganiani przez Niemców, kładą trupy na rampie, póki komory nie zostaną opróżnione. Leży to wszystko, jak mięso bydła rzeźnego. Teraz następuje grzebanie trupów”…

Cyfry

Taki był przebieg kampanii, tak wyglądała w Polsce 1942 r. „wojna żydowska”, która czeka na swego Józefa Flawjusza i swój tren żałobny „Super flumina”… A takie są według źródeł niemieckich — „jej wyniki cyfrowe”.

22–31 lipca „wysiedlono” (tzn. przewieziono na stracenie) 65 089, skierowano „na Dulag” (tj. Durchgangslager) 1612. W dn. 1–31 sierpnia „wysiedlono” 135 120, skierowano „na Dulag” 7403. W dn. 1–12 września „wysiedlono” 51 969, skierowano „na Dulag” 21 000. Dn. 21 września „wysiedlono” 2196, skierowano „na Dulag” 469. Suma ogólna tych zestawień częściowych wyraża się w cyfrze 254 374 „wysiedlonych”, 11 580 zatrzymanych przed progiem śmierci.

Pedant, człowiek, który nigdy nie traci „zimnej krwi”, równowagi, daru krytycznej oceny faktów i zdarzeń, człowiek pełen wszystkich cnót kultury nieczułości — zapyta, czy te cyfry, cyfry niemieckie, są ścisłe. Czy są aby pewne, „absolutnie” pewne?

Posuwam się do rzeczy, być może, potwornej. Odpowiadam człowiekowi zrównoważonemu i miłującemu ścisłość ponad wszystko, tylko nie ponad własny spokój, że to jest całkowicie, „absolutnie” — obojętne. Tępienie Żydów, tępienie wedle wypróbowanego na nich wzoru Polaków, Norwegów, Holendrów — stanowi zjawisko, które przerasta wszelkie cyfry, nie mieści się w nich, gardzi ich magiczną siłą.

Nauczono nas kiedyś, że wszystko na tym świecie zamyka się w liczbach precyzyjnie i wygodnie. W liczbach, z którymi łączy nas poufała znajomość, bo mierzymy nimi rzeczy bliskie i najbliższe. W liczbach, które nas przerastają, ale są jeszcze ciągle ludzkie, bo odmierzają trwanie cesarstwa chińskiego, trwanie boskich dynastii rządzących Państwem Dwu Egiptów. W liczbach, które nie są już ludzkie, ale są jeszcze ziemskie, bo mierzą życie ziemi. W liczbach astronomicznych, które porywają się mierzyć byt słońc, gwiazd i komet. W liczbach „nieskończenie wielkich”.

Ale są zjawiska, wobec których wszystko to jest daremne i obojętne. Nagle przestają cokolwiek znaczyć setki, tysiące, dziesiątki i setki tysięcy istnień świadomych i czujących. Liczy się tylko jeden fakt, liczy się sama — możliwość.

Echo z katakumb

Ta możliwość urzeczywistniła się w wyobraźniowej i uczuciowej próżni świata zachodniego; nie dorósł on jeszcze do niej, jak kilka lat temu nie dorósł jeszcze do wojny, która dziś staje się jego wojną zwycięską. Ale możliwość ta urzeczywistniła się jednocześnie w przestrzeni nadczułej, niesłychanie komunikatywnej — pośrodku społeczeństwa, żyjącego w ponadnormalnym natężeniu, pośrodku narodu, trwającego w śmiertelnej walce. Jest ważne, jest jakby moralnie naglące wiedzieć, jak tragedia getta warszawskiego, cała sprawa biologicznego wyniszczenia Żydów załamała się w polskiej wrażliwości zbiorowej.

Drukowany notatnik, który cytowałem na początku, i w tym względzie daje cenny materiał. Odtwarza w pewnej mierze myślenie szarego człowieka i przemiany tego myślenia. Autor [cytowanej broszury] sam nie jest, jak się zdaje, ze swego urobienia tzw. „filosemitą”. Jego spojrzenie na rzeczy jest zrazu bardzo — „aryjskie”.

Ale zapiska z dn. 27 sierpnia formułuje już stanowisko jednoznaczne, nie zawierające żadnych wątpliwości, wyrachowań i „realistycznych” ocen: „Świat milczy. Świat wie, co się tu dzieje — nie może być inaczej — i milczy. Milczy w Watykanie namiestnik Boga, milczą w Londynie, w Waszyngtonie obrońcy dobrej sprawy, milczą Żydzi Europy i Ameryki. Przeraża to milczenie i zdumiewa. Przecież Niemcy będą kiedyś próbowali wyprzeć się wszystkiego, a gdy oczywistość im nie pozwoli, wtedy będą próbowali o własne zbrodnie oskarżyć Polaków, Litwinów, Ukraińców, Łotyszów! Mniejsza o przyszłość, ale teraz jeszcze może znalazłby się język, który Niemiec potrafiłby zrozumieć, a który krzyknąłby mu: «Dość!». Język siły i kary. Tymczasem głos protestu odzywa się nie ze swobody, lecz stamtąd, gdzie przemawiać najtrudniej, z dna niewoli. Wszystkie organizacje niepodległościowe, wojskowe, ideowe, stając ponad dzielącymi je różnicami, przezwyciężając jad niemieckiej propagandy i własne, bardzo głębokie nieraz uprzedzenia, zastrzeżenia, niechęci zjednoczyły się w potępieniu niemieckiego barbarzyństwa. Czytałem w tajnym pisemku enuncjację Polski podziemnej”.

Nie wiem, o jakiej enuncjacji mówi tutaj pamiętnikarz. Być może, o jakimś nieznanym mi odzewie, być może o wstrząsającym proteście, który podpisała organizacja konspiracyjna Front Odrodzenia Polski [chodzi o protest autorstwa Zofii Kossak-Szczuckiej]. Główna część tego protestu brzmi:

„Milczenia dłużej tolerować nie można. Jakiekolwiek są jego pobudki, jest to nikczemne. Wobec zbrodni nie wolno pozostawać biernym. Kto milczy w obliczu mordu — staje się wspólnikiem mordercy. Kto nie potępia — ten przyzwala.

Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa
Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa  Fot. IPN

Zabieramy przeto głos my, katolicy-Polacy. Nie chcemy być Piłatami. Nie mamy możności czynnie przeciwdziałać morderstwom niemieckim, nie możemy nic poradzić, nikogo uratować, lecz protestujemy z głębi serca przejętego litością, oburzeniem i zgrozą. Protestu tego domaga się od nas Bóg — Bóg, który nie pozwolił zabijać. Domaga się sumienie chrześcijańskie. Każda istota zwąca się człowiekiem ma prawo do miłości bliźniego. Krew bezbronnych woła o pomstę do nieba. Kto z nami tego protestu nie popiera — nie jest katolikiem.

Protestujemy równocześnie jako Polacy. Nie wierzymy, by Polska odnieść mogła korzyść z okrucieństw niemieckich. Przeciwnie. W zabiegach propagandy niemieckiej, usiłującej już teraz rzucić odium za rzeź Żydów na Ukraińców i… Polaków, wyczuwamy planowanie wrogiej dla nas akcji.

Wiemy również, jak trujący bywa posiew zbrodni. Przymusowe uczestnictwo narodu polskiego w krwawym widowisku, spełniającym się na ziemiach polskich, może nadto wyhodować zobojętnienie na krzywdę, sadyzm i ponad wszystko groźne przekonanie, że wolno bliźniego mordować bezkarnie. Kto tego nie rozumie, kto dumną, wolną przyszłość Polski śmiałby łączyć z nikczemną radością z nieszczęścia bliźniego — nie jest ani katolikiem, ani Polakiem”.

Nie umiem czytać tych słów bez wzruszenia. Zawiera się w nich czynna miłość i prawy rozum. Jest w nich patos moralnego wstrząsu i praktyczna trzeźwość polityczna. Najprościej wyrażono w nich całą piękność duszy chrześcijańskiej i wszystek najczystszy idealizm polski.

Myślę, że jeśliby kto kiedy składał antologię myśli chrześcijańskiej, powinien pomiędzy słowa natchnione, poczęte w stanie laski, odnalezione na trudnych drogach wyrzeczenia, na dnie rozpaczy i szczytach świętości, włożyć ten protest przeciw zbrodni nieobłudny i niekoniunkturalny. Myślę także, że zostanie on wiekuistą chwałą mowy, w której go napisano.

Epilog od tragedii

Jest prawdopodobne, że istnieje bezpośrednia łączność między reakcją środowiska polskiego a epilogiem tragedii getta w Warszawie. Poza granicami tego domniemania właściwie niepodobna zrozumieć wydarzeń z pierwszej połowy b.r. Przebieg ich był następujący.

W grudniu 1942 r. Niemcy urzędowo podali do wiadomości fakt utworzenia 55 skupień ludności żydowskiej w Generalnym Gubernatorstwie. Miało to jeszcze raz uciąć perspektywę nieuchronności, wywołać jeszcze jedno łudzące wrażenie, że mechanizm zagłady wreszcie stanął.

Getto warszawskie, choć z kataklizmu roku poprzedniego [1942] wyszło dosłownie zdziesiątkowane, było jeszcze ciągle największym skupieniem wśród tych kilkudziesięciu miejsc oczekiwania. Stanowiło podobnie, jak „obóz pracy” w Trawnikach, jak obóz śmierci „au ralenti” [w zwolnionym tempie] w Majdanku — najciemniejsze obozowisko niewolników. Obdarowani wątpliwą łaską życia, pracowali po 12 godzin dziennie, za dwie porcje zupy i kawałek chleba. Poza tym, nie przysługiwało im już żadne, najmniejsze nawet zadośćuczynienie elementarnym potrzebom człowieczym: nie mieli prawa do domu i samotności, do rodziny i posiadania choćby nędznego zarobku. 3-złotowe dniówki przedsiębiorcy wpłacali do kasy SS.

To jest tak, jakby ktoś niezmiernie punktualnie płacił oprawcy za to, że go powoli zabija.

Legenda o niewoli egipskiej nie wydaje się zbyt przerażająca w zestawieniu z tym systemem niewolniczym.

Ścisłe, bezlitosne tryby tego systemu w niespełna pół roku wyżęły z krwi, z wszelkiej wartości roboczej 40 000 pogrobowców getta. Oni także, nie ludzie, ale upiory dojrzeli — do wytępienia. Ale na ten zamach odpowiedzieli w sposób niespodziewany, nie mieszczący się w poprzednich perypetiach dramatu. Odpowiedzieli oporem zbrojnym. Ostatni z pół miliona wytraconych postanowili walczyć.

Myślę, że hasło walki mogło przyjść z podziemi polskich; stamtąd tylko mogła przyjść broń. Myślę, że decyzja, aby odpowiedzieć na hasło i użyć broni, narodziła się z odczucia solidarności, z odzyskanej wiary, iż skazani na śmierć bezprawną, jak tysiące ich bliskich i najbliższych — nie są sami w głuchej pustce, nie sami na pustyni bez litości. Bo jakżeby wyjaśnić przejście od stanu rozsypki do stanu uporządkowania w walczące szeregi? Jakże sobie wyjaśnić przezwyciężenie psychozy strachu właśnie wtedy, kiedy nie było, nie mogło już być żadnej nadziei? Jakżeby wytłumaczyć, że sypka wydma stężała w litą skałę, gotową przyjmować uderzenia piorunów i dopiero od nich się łamać, dopiero pod nimi padać?

Już w pierwszych tygodniach tego roku próba powtórzenia akcji wysiedleńczej według wzoru miesięcy letnich zderzyła się z oporem zorganizowanym przez Żydowską Organizację Bojową. Wzywani nie stawali na wezwanie. Przeciwko egzekutorom niemieckiego „prawa” padły strzały — pierwsze strzały w imię samoobrony, nie w imieniu wyzywającej, wszechwładnej przemocy. Niemcy musieli użyć ciężkiej broni, podobno małych czołgów i dział. Musieli oblegać domy. Mieli zabitych i rannych.

Jednocześnie z tą kilkudniową potyczką (18–21 stycznia), na ulicach Warszawy aryjskiej odbywała się parodniowa, olbrzymia obława (15–19 stycznia). Nie wiadomo, czy oba te wydarzenia łączy bezpośredni związek przyczynowy, czy zbiegły się one ślepo i przypadkiem. Ale wiadomo, że przez mury getta w owe dni przenikał ten sam prąd powrotny, wiał ten sam wiatr gniewu i że ten wiatr w owe dni, po latach mury haniebnego przedziału obalił. Warszawa uznała, iż getto włączyło się w jej rytm natężony i bolesny, odpowiedziało odzewem na hasło walki.

Dalsze tygodnie zimy tego roku upłynęły w napięciu dość znamiennym: na zamysłach jeszcze ściślejszego odosobnienia getta od podziemi polskich, na próbach pokojowego rozładowania jego ludności. W marcu, posługując się zarządcami „szopów” jako instrumentem, zaczęto wprowadzać plan ostatecznej dyslokacji getta. Wynik wytrawnego systemu wezwań, nakazów i gróźb był niewielki. Większość nie ruszyła z miejsca, była już zdecydowana stawiać czoła do końca.

Tuż przed świętami Wielkiej Nocy, w Wielki Poniedziałek, dn. 19 kwietnia, o świcie, Niemcy uderzyli zorganizowaną siłą w ten ośrodek oporu. Obstawiono „wielkie getto” oddziałami SS, policją niemiecką, watahami najmitów ukraińskich i bałtyckich. Przez bramę wjazdową wjechały w ulice getta opancerzone wozy z karabinami maszynowymi i wkroczyły oddziały szturmowe.

To pierwsze natarcie załamało się po kilku godzinach. Niemcy wycofali się na granice getta i zaciągnęli regularne oblężenie wokół miasta w mieście, wokół więzienia, które sami wytyczyli, sami obrzeżyli murami. Weszły teraz do działania czołgi, samoloty i artyleria. Noc w noc padała na getto ulewa pocisków armatnich, noc w noc stała nad nim łuna, bijąca od domów, bloków i ulic, planowo podpalanych przez bomby zapalające i miotacze ognia.

Waleczny żołnierz niemiecki spełniał w tym dziele wzniosłe, ale nie najbardziej ryzykowne zadanie. Saperską sztuką wysadzał wyloty kanałów, aby nawet przez nie, razem z oszalałymi, tyfusowymi szczurami ujść nie było można, rozwalał spalone domy, aby w nich nawet trup spokoju nie zaznał, aby zabity strachem nie przeżył ponad wyznaczone mu godziny życia. Strzelał do każdego, kto wyszedł na cel w świetle niegasnącego pożaru. I tropił — tropił człowieka, jak zwierzę, które ściga już ogień. W ciągu tego najniesławniejszego oblężenia, drugiego oblężenia Warszawy w tej wojnie, w obrzeżu getta waleczny żołnierz niemiecki wybił kilka tysięcy ludzi, zbiegłych z piekła, ludzi, którzy widzieli piekło na żywe oczy.

Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa
Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa  Fot. IPN

Po tygodniu zwarty opór Żydów osłabł. Ale trwał, tlił się ciągle. Przybrał charakter zajadłej gerylasówki [od hiszpańskiego słowa „guerilla” – partyzantka], toczonej nie wśród skał i drzew, ale wśród dymiących ruin i wulkanicznych rozpadlin. Zamierał powoli, stygł w miarę, jak stygły zgliszcza i popioły. Trudno powiedzieć, kiedy ustał całkiem. Za jego kres należy uznać połowę maja b.r. W tym czasie Niemcy uderzyli także na „getto małe” (Żelazna–Ceglana–Prosta) i wywieźli na śmierć ostatnie 10 000 ludzi. Getto warszawskie przestało istnieć.

Cokolwiek jeszcze odsłoni się z prawdy tych dni, nie ulegnie bodaj zmianie ich wydźwięk zasadniczy. Przez walkę, getto wróciło z mroku najciemniejszego średniowiecza w obręb historii XX w. — wieku pogardy, ale może i wieku nadziei.

Przez walkę, getto rozłamało mury, weszło do polskiej, europejskiej i chrześcijańskiej wspólnoty, stało się uczestnikiem jedności walczącej.

I jeszcze jedno. Oprawca, w którym usnął strach, którego rozdęła pycha, otrzymał policzek z ręki najbardziej pogardzanego, żydowskiego „podczłowieka”. Nieoczekiwanie dla siebie i tu, w zamknięciu murów, spotkał się z rzeczą znaną mu tylko z tamtej, zewnętrznej Warszawy: z wyzwaniem do walki nierównej i beznadziejnej. Musiał brać i wymierzać śmierć za śmierć. Musiał przyznać, że ci ostatni z warszawskiego getta — ginęli jak żołnierze.

Modlitwa na gruzach getta

Były czasy, gdy dziadowie i ojcowie nasi wierzyli i my wierzyliśmy za nimi, że cywilizacja europejska, mimo wszystkie współzawodniczenia, wszystkie wiekowe spory o miedzę, wszystkie nieobłaskawione przez dwa tysiące uprawy chrześcijańskiej zwierzęce instynkty — stanowi jedność. Modliliśmy się wtedy — jak Ernest Renan w „Prière sur l’Acropole” — na gruzach, które poprzez wieki mówiły głosem niewysłowionej urody i nieśmiertelnym wezwaniem do doskonałości.

Dziś wiemy, że przez dwa tysiące lat rosło pośrodku kontynentu obce i wrogie plemię germańskie, nienawistne wszystkiemu, co było i jest cywilizacją europejską. Dziś możemy się modlić tylko na mnożących się ruinach miast Europy.

Modlę się na gruzach getta w Warszawie. Za Hannę i jej córkę Jolantę, urodzoną z ojca aryjczyka, za Irenę i jej syna Piotra, urodzonego z ojca aryjczyka, za mego chrzestnego syna Pawła, urodzonego z ojca Żyda i matki aryjki, za Henrykę, urodzoną z matki Żydówki i ojca Żyda, która kochała moją mowę jako swoją i pisała w niej wiersze czystej piękności, za innych znajomych mi i bliskich, za tysiące, dziesiątki tysięcy, setki tysięcy, nieznanych i obcych. Wspominając ich, modlę się o to, Boże chrześcijański, abyś pozwolił niczego nie zapomnieć i niczego, niczego nie przebaczyć z godzin ich upodlenia, strachu i męki. Modlę się, abyś mi dał łaskę trudnej nienawiści. Łaskę nienawiści nie człowieka, za jego ojca albo matkę, za jego rasę lub narodowość, za wiarę lub język, w którym się modli, kocha i składa wiersze, za barwę włosów i zarys czaszki, za słabość lub za siłę. Ale łaskę nienawiści zła w człowieku bez względu na jego ojca i matkę, rasę i narodowość, wiarę jego i język, którym się modli, kocha i składa wiersze, bez względu na to, czy jest słaby czy silny — łaskę wiernej, cierpliwej nienawiści, beznadziejnej, ale koniecznej, jeśli już nigdy nie masz odwrócić od nas twarzy Twojej, Boże chrześcijański.

Taka jest w te dni modlitwa na gruzach getta Warszawy. Modlitwa samotnego człowieka. Modlitwa samotnego chrześcijanina.

***

Echa artykułu „Alle Juden raus!…”

Po publikacji tekstu Tymon Terlecki otrzymał dużo listów, redakcja „Wiadomości Polskich, Politycznych i Literackich” opublikowała „kilka bardziej znamiennych” w wydaniu z 26 grudnia 1943.

G.B.: Ośmieliłam się przetłumaczyć zakończenie artykułu Pana z nr 191 „Wiadomości Polskich” „Alle Juden raus!…”, które tu załączam. Mam zamiar przesłać tę „Modlitwę na gruzach getta” do redakcji „Jewish Chronicle” w Londynie, celem przedrukowania, i uprzejmie proszę Pana o pozwolenie. Jestem Żydówką. Mieszkałam przeszło dwadzieścia lat za granicą, przeważnie w Niemczech. Moja rodzina znajduje się (?) w Kraju, w Małopolsce, mój mąż w Rosji. Łatwo zrozumieć moją reakcję po przeczytaniu artykułu Pana. Angielscy Żydzi, których tu spotkałam, jednostronnie sądzą Polaków. Dzięki przedwrześniowym wydarzeniom w Kraju i odpowiedniej propagandzie, nie chcą wierzyć w „dobrych Polaków”. Ich zdaniem, każdy Polak jest antysemitą. Ja w „dobrych Polaków” wierzę, może jak siostra przyrodnia wierzy w brata, nawet gdy ten brat czasami źle się zachowuje. Często próbowałam niektórych przekonać, lecz, niestety, moje argumenty były za słabe, nie sięgały też wielkiego koła tutejszych Żydów, nie znam wielu, jakkolwiek znam ich przekonania. „Jewish Chronicle” jest czytana przez prawie wszystkich Żydów angielskich, i mam nadzieję, że ta przez Pana złożona modlitwa przyczyni się do lepszego zrozumienia i uznania Polaków. O to modlę się do Boga wszystkich uczciwie myślących. Łaskę nienawiści zła w człowieku, o którą Pan się modli, już posiadam.

Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa
Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa  Fot. IPN

J.S.F.: Dziś przeczytałem w „Wiadomościach Polskich” Twój artykuł „Alle Juden raus!…”. Jestem pod jego wrażeniem i piszę do Ciebie tych słów parę. Jest to właściwie studium psychologiczne, na którego napisanie mogło się zdobyć niewielu, i to tylko prawdziwych ludzi. Napisane ono jest przede wszystkim z głębokim ludzkim uczuciem, wielkim i gorącym sercem, z wnikliwą analizą psychiki ludzkiej, a co najważniejsze, ożywione prawdziwą etyką chrześcijańską. W obecnych czasach powszechnego stępienia wszelkich uczuć ludzkich, małostkowości oraz „realizmu” — jest to jasny promień na czarnym firmamencie. Serdecznie dziękuję Ci za wczucie się w bezmiar tragedii żydostwa polskiego i za bezstronne przedstawienie jej właściwego oblicza; wytwarza to świadomość, że są jednak jeszcze jednostki zdolne do prawdziwie czystych uczuć w tych tak ponurych czasach. Dziękuję Ci w imieniu moim własnym, jako szczery i oddany Ci przyjaciel, oraz w imieniu wyznawców ideologii braterskiego współżycia polsko-żydowskiego, którą wyznaje i wyznawał poważny i światły odłam żydostwa polskiego i z której nakazów wielu z nich ginęło i umierało za naszą wspólną Ojczyznę.

A.L.: Głęboko wstrząśnięty artykułem Pana w „Wiadomościach Polskich” „Alle Juden raus!…” proszę przyjąć wyrazy mego uznania. Dawno nie czytałem słów tak natchnionych i mocnych.

E.T.: Przed chwilą skończyłem czytać „Alle Juden raus!…”, w „Wiadomościach Polskich”. W ostatnim ustępie spotkałem tyle tak szczerych akcentów, że muszę wyznać, iż wzruszyłem się — niezmiernie. Znowu przeżyłem chwile spędzone rok temu w getcie, kiedy pragnienie zemsty rywalizowało we mnie z bezsilnością i rozpaczą. Pragnę Pana zapewnić, że jeśli Żydzi nie stawili oporu Niemcom wcześniej aniżeli w styczniu br., działo się to również i dlatego, że nie było jeszcze… broni. Poza tym, młodzież właśnie miała nadzieję pracy, i z ludzkich przyczyn, jednostki tylko, a nie masa, gotowe były oddać swe życie w obronie honoru. Ja, który wskutek przypadku i tylko dzięki pomocy przyjaciół Polaków trafiłem tu do Londynu, dumny jestem, że jako Żyd narodowy, ale na razie jeszcze polski obywatel, mogę służyć w szeregach armii polskiej jako żołnierz — i pragnę, w imię zemsty za poniewierkę moich najbliższych i w imię honoru pozostałych i zdrowych moralnie resztek mojego narodu — spotkać się z wrażym Niemcem jak najrychlej w linii… Dziękuję Panu za słowa współczucia dla ofiar i podziwu dla bojowców Żydów z getta w Warszawie. Każdy jednak, kto wydostał się z getta, nie znosi cierpiętnictwa, lecz pragnie tylko odwetu i walki.

***

Kim był Tymon Terlecki?

Prof. Anna Kuligowska-Korzeniewska o Tymonie Terleckim:

Kim był autor, dobrze wiedzą historycy teatru i literatury oraz historycy wojennej i powojennej emigracji polskiej. Wykładowca w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej (spośród aktorów i reżyserów, których kształcił, nie żyje już nikt, jako ostatnia odeszła Danuta Szaflarska). W Warszawie ów niespełna trzydziestoletni krytyk teatralny, absolwent lwowskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza, znalazł się w 1934 r. z inicjatywy Leona Schillera, który powierzył mu wykłady z historii teatru oraz redakcję prestiżowego czasopisma „Scena Polska”. Terlecki — warto dodać — odpłacił się swemu protektorowi wierną miłością, chwaląc jego najbardziej kontrowersyjne przedstawienia. Był aktywny w środowisku literackim przedwojennej Warszawy, jako członek Zarządu Związku Literatów Polskich. Wraz z Kazimierzem Wierzyńskim prowadził kampanię przeciwko antysemityzmowi niektórych poetów, którzy nawoływali do wykluczenia Józefa Wittlina, Juliana Tuwima i innych z kultury polskiej.

W lipcu 1939 Terlecki wyjechał do Francji. Wybuch wojny zastał go w Chinon nad Loarą; 2 września zgłosił się do Biura Werbunkowego Ochotników Armii Polskiej w Paryżu. Skierowano go do obozu nowo powstającego Wojska Polskiego w Coëtquidan, gdzie objął funkcję szefa Wydziału Oświaty i założył tygodnik „Polska Walcząca”, który osiągnął nakład 17 tys. egzemplarzy. Po upadku Francji Terlecki został ewakuowany do Anglii, gdzie dalej prowadził „Polskę Walczącą” — aż do końca 1948 r. Ów „Tygodnik Gromady Żołnierskiej” oraz „Żołnierz Polski na Obczyźnie” podlegał od końca 1942 r. Wydziałowi Propagandy i Oświaty Sztabu Naczelnego Wodza. Współpracował także z „Wiadomościami Polskimi, Politycznymi i Literackimi”, redagowanymi przez Mieczysława Grydzewskiego, w których w listopadzie 1943 ukazał się artykuł, nazwany przez Terleckiego „głosem samotnego chrześcijanina”.

Jako dziennikarz Terlecki był niezwykle pracowity. Bibliografia jego artykułów z lat 1939–45 zawiera około 200 pozycji. Są to doniesienia z różnych frontów oraz eseje literackie i teatralne. Terlecki odnotowywał straty kultury polskiej, planował angielskojęzyczną książkę o powstańczej Warszawie. Po wojnie pozostał w Anglii, był m.in. przewodniczącym Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Ponadto angażował się w działalność polityczną, współtworząc Polski Ruch Wolnościowy Niepodległość i Demokracja (NiD) i wyznaczając wysokie standardy moralne rozproszonej emigracji. Zmarł w roku 2000.

Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa
Likwidacja getta warszawskiego, kwiecień-maj 1943 r. Zdjęcie z raportu Jürgena Stroopa  Fot. IPN

„Broszurkę”, której treść omówił Terlecki, wydała — z inicjatywy Aleksandra Kamińskiego — Komisja Propagandy Komendy Głównej Armii Krajowej. Rozprowadzano ją „drogami kolportażu prasy tajnej”. W akcji tej brał udział m.in. Władysław Bartoszewski, który w roku 1967 ogłosił na łamach warszawskiego „Świata” fragmenty reportażu M.B. Dzięki temu udało się zidentyfikować jego autora: Antoniego Szymanowskiego, który legalnie pracował w getcie, dzięki czemu miał wstęp nawet na Umschlagplatz.

Poruszające reakcje czytelników „Wiadomości Polskich…” kazały mi przypomnieć wojenną publikację Terleckiego. Tym bardziej że przypisuje się jedynie „wykorzystanie obszernych fragmentów” reportażu M.B. „Alle Juden raus!”… Jest wszak czymś więcej, na co zwrócił mi uwagę dr Jerzy Timoszewicz, biograf i wybitny znawca twórczości Terleckiego. W liście wysłanym do Anglii 6 kwietnia 1986 r. napisał: „Zakończenie «Alle Juden raus»!… jest arcydziełem godnym tablicy marmurowej, a cały tekst pozostanie na kartach tej literatury, która ratuje nasz honor w tej ponurej tragedii, gdzie — mimo wszystko — mamy plamy, głównie co prawda przedwojenne, na rękach”.

W 1994 r., po śmierci mego Męża Bohdana Korzeniewskiego, odwiedziłam w Oksfordzie jego przyjaciela, 89-letniego Tymona Terleckiego. Udało mi się wówczas nagrać i opublikować — mimo Jego choroby — kilka ważnych rozmów, m.in. o teatrze emigracyjnym i Leonie Schillerze. O broszurę z 1942 r. o likwidacji getta warszawskiego i jej omówienie w prestiżowych „Wiadomościach Polskich…” Terleckiego nie zagadnęłam. Nie mogę do dzisiaj odżałować tej straconej okazji. Bo także jestem najgłębiej przekonana, że za Modlitwę na gruzach getta Jej autor zasługuje na „tablicę marmurową”. W liście do Wierzyńskiego w roku 1948 Terlecki przyznał:

Chcę być wewnątrz życia. Chcę być wobec sądu podsądnym, nie statystą, widzem, świadkiem. Chcę móc powiedzieć: robiłem, com mógł, ale to było za mało, sądźcie i potępcie.

Prof. dr hab. Anna Kuligowska-Korzeniewska — historyk teatru, wykładowca Uniwersytetu Łódzkiego i Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, członek redakcji czasopism „Tygiel Kultury” i „Pamiętnik Teatralny”, autorka książek o teatrze polskim i żydowskim: m.in. „Scena obiecana. Teatr polski w Łodzi 1844–1918″ (1995); „Teatr żydowski w Polsce” (1997, red.); „Kazimierz Dejmek” (2013, red.); „Faktomontaże Leona Schillera” (2015, red.); „Polska «Szulamis». Studia o teatrze polskim i żydowskim (2018); „ «Dybuk». Między dwoma światami” (2020); A. Fredro, „Komedie”, 3 tomy, wstęp i opracowanie (PIW 2023); „Teatr polski wobec Rewolucji 1905 roku” (w druku).

Bibliografia: T. Terlecki, „Alle Juden raus!”…, „Wiadomości Polskie, Polityczne i Literackie”, 1943, nr 45; „Echa artykułu”, „Wiadomości Polskie, Polityczne i Literackie”, 1943, nr 51/52; J. Czachowska, M. K. Maciejewska, T. Tyszkiewicz, „Literatura polska i teatr w latach II wojny światowej. Bibliografia”. t. 1, Wrocław 1983; T. Terlecki, „Szukanie równowagi. Szkice publicystyczne”, Londyn 1988;

T. Terlecki, „Emigracja naszego czasu”, red. N. Taylor-Terlecka, J. Święch, Lublin 2003;

„Tryptyk polsko-żydowski”, oprac. W. Bartoszewski, Warszawa 2003.

 
Tymon Terlecki
Historyk literatury, teatrolog, publicysta, krytyk, eseista, redaktor, tłumacz, pedagog i radiowiec. Na emigracji wpływowy organizator życia naukowego i kulturalnego, najpierw w Anglii, potem w USA. Żył w latach 1905-2000.

Modlę się o łaskę nienawiści do zła w człowieku bez względu na narodowość, wiarę i język

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.