Katia Patin to amerykańska dziennikarka o rosyjskich korzeniach. Kursuje między Waszyngtonem a Stambułem. Dla niezależnego portalu Coda Story pisze o dezinformacji, współczesnych autorytaryzmach, szczególnie interesuje ją zjawisko pisania przez polityków historii na nowo. Opisała, jak władze Rosji zafałszowują historię Gułagu, a także losy Rosjan wtrąconych do więzień za post w mediach społecznościowych. Szukając tematów do kolejnego materiału, trafiła na informacje z Polski: o polityce historycznej PiS, działalności Instytutu Pamięci Narodowej i oporowi naukowców wobec forsowanej przez władze „nowej historii”. Sytuację w naszym kraju opisała z dalszej perspektywy, tak by zrozumiał ją anglojęzyczny czytelnik. Jej reportaż o Polsce, który publikujemy, został wyróżniony w konkursie European Press Prize – otrzymał drugą nagrodę w kategorii Distinguished Reporting.
Olimpijski kajakarz slalomowy, dziś 38-letni Dariusz Popiela przez lata trenował na Dunajcu. Jako 20-latek codziennie pokonywał odcinek między dwoma mostami w rodzinnym Nowym Sączu. Nie podejrzewał, że tak dobrze mu znane miejsce pobudzi go, by tak rzec, do buntu pamięci. Historia fascynowała go od zawsze. Dorastając, wypytywał dziadka o dzieciństwo w okupowanej Polsce.
Cały jego ogromny rozdział dziadek usunął ze swojej księgi wspomnień – blisko 12 tysięcy Żydów, którzy mieszkali w Nowym Sączu do 1939 r., około jednej trzeciej populacji miasteczka. Zniknęli z pamięci miasta. Na lekcjach historii nie mówiło się o skali żydowskiej obecności w Nowym Sączu – i w całym kraju. Dowiedział się o tym dopiero w wyniku własnych poszukiwań. Żydzi żyli w Polsce od tysiąca lat – w chwili wybuchu II wojny światowej Polska była domem największej poza Stanami Zjednoczonymi żydowskiej diaspory.
Popielą wstrząsnęły szczegóły wywózki żydowskich mieszkańców miasteczka do obozu zagłady w Bełżcu. Wielu spędziło ostatnią noc w Nowym Sączu, kuląc się nad rzeką między tymi samymi mostami, które widział, płynąc kajakiem.

– Patrzyli na te same co my widoki, słyszeli ten sam plusk, to samo szemranie rzeki – mówił Popiela, kiedy staliśmy na jej brzegu. Wokół Dunajca roztacza się jeden z najbardziej malowniczych krajobrazów południowej Polski. Rzeka przełamuje strome wąwozy, mija zstępujące ku brzegom bystrej toni sosnowe lasy i pola bujnych traw. Popiela wskazuje na rodziny na rowerach i spacerujące nad Dunajcem pary. – Połowa miasta znikła, a wy, cholera, niczego nie pamiętacie – dziwi się, wzruszając ramionami. – Jak to możliwe?
Od czasu swego odkrycia Popiela, wraz z fundacją Ludzie, nie liczby, którą założył, organizował w całej Polsce dziesiątki akcji upamiętniających żydowską obecność. Należy do nowego pokolenia polskich obywateli – w tym historyków, pisarzy, nauczycieli – którzy chcą uczciwiej zmierzyć się z XX-wieczną historią Polski.
Na dziesięciolecia polsko-żydowską historię zamknięto w czymś, co badacze nazywają komunistyczną zamrażarką. Naziści zamordowali około trzech milionów polskich Żydów, ale dopiero w latach 60. komunistyczne władze dopuściły do szerszej dyskusji o tym ludobójstwie. Jednak i wtedy – m.in. podczas antysemickiej czystki w 1968 r. – obwiniono Żydów o nieokazanie stosownej wdzięczności ratującym ich Polakom.
Upadek komunizmu w jakiejś mierze przerwał milczenie, ale rządząca dziś prawica promuje nacjonalistyczną narrację historyczną, podkreślającą dumę z tego, co według niej jest przedmiotem tzw. pedagogiki wstydu. Zabieg okazał się nader skuteczny. Jak wynika z sondaży, Polacy wierzą, że ponad połowa ich rodaków udzieliła Żydom bezpośredniej pomocy, m.in. ukrywała ich w swoich domach podczas hitlerowskiej okupacji. To absurdalne przeszacowanie. Takich jak Popiela, angażujących się w upamiętnienie żydowskich ofiar, oskarża się o propagowanie wspomnianej pedagogiki wstydu. W ustach Jarosława Kaczyńskiego i polityków Prawa i Sprawiedliwości termin ten funkcjonuje de facto jako polityczna obelga. Ma to być według nich lewicowo-liberalny program historyczny wyolbrzymiający mroczne aspekty polskiej historii.
W centrum konkurencyjnych narracji historycznych ulokował się Instytut Pamięci Narodowej – czyli polskie „ministerstwo pamięci” – powołany do życia w 1999 r. z misją przezwyciężania komunistycznej przeszłości, zarządzania archiwami i ścigania komunistycznych zbrodni. IPN zajmuje się też dziedzictwem niemieckiej okupacji i odpowiada za obronę „dobrego imienia” Polski. Ściąga na siebie gromy światowej opinii publicznej, odkąd w 2018 r. Sejm uchwalił „ustawę o Holocauście”, w Polsce zwaną potocznie ustawą o IPN, penalizującą „zniesławianie” narodu polskiego twierdzeniami o jego rzekomym udziale w nazistowskich zbrodniach.
IPN jest jedną z najpotężniejszych instytucji publicznych w Polsce. Dzięki kolosalnemu budżetowi stał się największą w kraju placówką prowadzącą badania historyczne, która przyćmiła uniwersyteckie wydziały historii i niezależne instytuty badawcze. To jedyny w swoim rodzaju biurokratyczny twór, który jest jednocześnie najpłodniejszym w kraju producentem tekstów historycznych, prokuraturą, wytwórnią filmową i dystrybutorem gier historycznych, ma też wpływ na program nauczania historii w szkołach.
Pod rządami PiS budżet IPN wzrósł ponaddwukrotnie i przekracza dziś 531 milionów złotych rocznie. IPN zatrudnia około dwóch i pół tysiąca pracowników i ma 11 oddziałów terenowych.
Prezesa IPN mianuje Sejm, co budzi kontrowersje w wysoce spolaryzowanym świecie polskiej polityki. Wielu czołowych historyków domaga się likwidacji lub zreformowania tej placówki. Znacznie powszechniejszą formą sprzeciwu są inicjatywy lokalne, takie jak fundacja Popieli, próbujące przebudować polską kulturę pamięci.
Bunt pamięci
Kiedy Popiela dowiedział się o miejscu deportacji na brzegach Dunajca, dwa kroki od pięknie zachowanego nowosądeckiego rynku, pierwszym, co poczuł, był wstyd.
Każdy odkrywany szczegół miał dla niego osobiste znaczenie. Dowiedział się, że zaporę w górnym biegu Dunajca zbudowali żydowscy więźniowie. Później znalazł fragmenty XVII-wiecznych macew użytych do budowy miejskiej infrastruktury – hebrajskie litery dziś ledwie czytelne na krawężnikach ruchliwej drogi.
– Ten wstyd dodawał mi sił – mówi. – Napędzał bunt, skłaniał do działania.
Przez ostatnie sześć lat Popiela, poza aktywnością sportową, poświęcał mnóstwo czasu na odkrywanie historii. Z garstką pracowników fundacji Ludzie, nie liczby przekopywał archiwa i robił wywiady ze starszymi mieszkańcami polskiej prowincji, żeby poznać imiona, nazwiska i wiek żydowskich ofiar. On i jego współpracownicy postawili dziesięć pomników, odkryli dziesięć zbiorowych żydowskich grobów. Wolontariusze opiekują się wieloma opuszczonymi cmentarzami żydowskimi. Popiela samodzielnie publikuje – jak mówi z przymrużeniem oka – „podziemną” miesięczną kronikę historii nowosądeckich Żydów. Biuletyn rozkłada w miejscowych kawiarniach i w ratuszu.
Kiedy spotykamy się w maju [2022 r.], szykuje się do inauguracji swojego najnowszego projektu – zlokalizowanego na terenie byłego getta parku pamięci w Nowym Sączu, a także wbudowania tablic pamiątkowych wzdłuż Dunajca w miejscu byłego obozu. Wszystkie te działania finansuje sam.

Zapytałam, dlaczego on – kajakarz olimpijski, który wkrótce wystartuje w mistrzostwach Europy – musi to robić w kraju, który stworzył wielką, zajmującą się pamięcią historyczną biurokratyczną machinę.
– Oni dbają o inną historię – odparł.
Poprosiłam o rozwinięcie tego wątku, więc podał przykład. Kilka lat temu fundacja próbowała wspólnie z IPN upamiętnić ośmioosobową żydowską rodzinę zamordowaną w 1944 r. po wydaniu jej gestapo przez polskiego sąsiada. Miejscowy oddział IPN domagał się, by tablica pamiątkowa zawierała informację, że rodzinę zamordowali naziści. Popiela odmówił.
– Czy umieścisz nazwisko mordercy swojej rodziny na jej grobie? – spytał. Tego samego zażądało niedawno w liście otwartym kilka miejscowych organizacji patriotycznych sprzeciwiających się jego planom budowy pomnika pomordowanych nowosądeckich Żydów. – Oni nie rozumieją perspektywy ofiar. Dla nich najważniejsze jest zaznaczenie, że winni Holocaustu są Niemcy.
Polska stara się od dawna kontrolować język dyskusji o Holocauście. Kiedy były prezydent USA Barack Obama wspomniał w 2012 r. o „polskich obozach śmierci”, Biały Dom musiał złożyć oficjalne przeprosiny. Prawicowi posłowie parokrotnie próbowali wprowadzić przepis przewidujący karę trzech lat więzienia za używanie tego terminu.
Wielu Polaków uważa, że reszta świata nie docenia cierpień ich narodu podczas nazistowskiej okupacji.
– Ich obsesja – mówi Popiela – daje o sobie znać, ilekroć ktoś powie, że Polacy są odpowiedzialni za Holocaust. Teraz narracja IPN jest taka, że prawie wszyscy Polacy chowali w piwnicy jakiegoś Żyda. Twierdzą, że wszyscy byliśmy bohaterami. Ale w archiwach nie wygląda to tak pięknie.

Odwiedziłam z Popielą sąsiedni Grybów, gdzie w 2019 r. on i jego wolontariusze postawili pomnik na żydowskim cmentarzu ulokowanym na wzgórzu z widokiem na miasto. Nieużywany od 80 lat cmentarz był ogrodzoną płotem dżunglą. Dziś to spokojna, zalesiona działka z kilkoma umieszczonymi przez fundację tablicami informacyjnymi ze zdjęciami ofiar. Centralnym punktem jest duży granitowy obelisk z rozbitą macewą i płytami po obu stronach z nazwiskami i wiekiem prawie dwóch tysięcy Żydów zamordowanych w Grybowie podczas okupacji, z których prawie jedną trzecią stanowiły dzieci poniżej 13. roku życia.
Idziemy pod górę. Popiela przykuca i zaczyna wyrywać chwasty porastające masowy grób, który wykryli za pomocą drona i georadaru. Opowiada o hejcie w sieci z powodu tego, co robi, o oskarżeniach, że pracuje dla Sorosa, i sugestiach, że byłoby lepiej, gdyby zajął się sprzątaniem katolickich cmentarzy. Kiedy zbiera fundusze, często słyszy, że powinien zwrócić się do jakiegoś „bogatego Żyda”, który zapłaci za ten pomnik.
W drodze powrotnej z cmentarza mijamy miejscowy kościół z czerwonej cegły, w niedzielne popołudnie wypełniony po brzegi – dziesiątki wiernych tłoczą się w drzwiach, tłum wylewa się na plac. Tuż obok strzelistej bazyliki stoi żydowska synagoga – opuszczona, z powybijanymi szybami. W Grybowie nie ma już Żydów. Na wprost synagogi namalowano niedawno duży mural w odcieniu sepii. Wzorem dla artysty była fotografia z 1922 r. przedstawiająca trzy pokolenia grybowskich Żydów.

Duchy wracają
– Jesteśmy największym wrogiem IPN – mówi Agnieszka Haska, antropolożka kultury z warszawskiego Centrum Badań nad Zagładą Żydów. To jedno z pierwszych stwierdzeń, jakie pada w naszej rozmowie.
Wiele jej prac dotyczy problemu kolaboracji i ucieczki Żydów z okupowanej Polski – jak mówi, IPN ogląda nieustannie przez lupę jej teksty i inne publikacje Centrum. Mają tam zespół zajmujący się weryfikacją faktów, który zaznacza zauważone błędy, także w przypisach, i odpiera zarzuty, publikując obszerne wyjaśnienia. Jak powiedział mi wiceprezes IPN, to część „nieustannej akademickiej debaty”. Zdaniem Haski, razem z innymi członkami i członkiniami Centrum nazwanej w telewizji zdrajcami, „bardziej przypomina to nieustanną wojnę”.
Zdarzają się przykre sytuacje. Haska opowiada, że wielokrotnie dzwoniła do IPN, prosząc, żeby przestał dostarczać regularnie do Centrum Badań nad Zagładą Żydów swoje historyczne publikacje.
Historycy IPN są płodni, publikują do 300 tytułów rocznie.
Zalewają nimi krajowe księgarnie, a że są one dotowane, autorom spoza IPN tym trudniej sprzedać swoje tytuły. – Oni nas trollują! – skarży się Haska.

Część jej najnowszych prac dotyczy popularnej w XIX-wiecznej Polsce antysemickiej fantastyki. Autorzy tych książek omijali carską cenzurę, udając, że ich antyżydowskie teksty są z gatunku fantasy. Haska pisze też o powieści Tadeusza Hollendra z 1938 r., zatytułowanej „Polska bez Żydów”. Ta zapomniana dziś książka miała być satyrą na polski antysemityzm. W książce Hollendra polscy Żydzi dochodzą w końcu do wniosku, że mają dość. Całymi rodzinami pakują się i ruszają w długą podróż do nowej ojczyzny, którą okazuje się Madagaskar. Nagle polscy chrześcijanie orientują się, że stracili żydowskich sąsiadów i nie mają nikogo, kogo mogliby pobić lub obwinić za własne nieszczęścia. Okazuje się, że życie w Polsce bez Żydów nie jest takie, jakiego by oczekiwali. Bohaterowie powieści Hollendra wyprawiają więc na Madagaskar delegację, żeby błagać Żydów o powrót: „Bez was nie wiemy, kim jesteśmy”.
Ledwie parę lat po ukazaniu się książki Hollendra pokonany niemiecki najeźdźca zostawił Polskę prawie bez Żydów, którzy padli ofiarą totalnej eksterminacji. Podczas Holocaustu wymordowano prawie 90 proc. polskich Żydów. Wskutek wojny śmierć poniosło około 20 proc. mieszkańców Polski, w tym autor wspomnianej książki Tadeusz Hollender, działacz polskiego podziemia zastrzelony przez gestapo w 1943 r. Po wojnie wielu Żydów, którzy przeżyli, wyemigrowało do Izraela lub Stanów Zjednoczonych.
Pisząc o II wojnie światowej w Polsce, znany historyk Jan Tomasz Gross przytoczył zdanie z pamiętnika z czasów Holocaustu: „To była wojna, której nikt do końca nie przeżył”. Przez sześć lat nazistowskiej okupacji zginęło prawie sześć milionów polskich obywateli. Gross podaje kilka liczb uzmysławiających ogrom dewastacji życia w polskich miastach: po wojnie znikła blisko jedna trzecia ich mieszkańców, śmierć poniosło 40 proc. polskich lekarzy, 30 proc. profesorów uniwersytetów i katolickiego duchowieństwa; nie odnalazło się także 55 proc. polskich prawników. Brutalny był też radziecki okupant, winny m.in. masakry 22 tysięcy polskich oficerów rozstrzelanych w 1940 r. w Katyniu przez czerwonoarmistów i kampanii terroru prowadzonej w całym kraju przez NKWD.
Do dziś wielu Polaków czuje rozgoryczenie, wierząc, że pod koniec wojny zostali sprzedani Związkowi Radzieckiemu przez Zachód i skazani na półwiecze komunistycznych rządów. – Po 80 latach II wojna światowa nadal rządzi naszą teraźniejszością – ocenia Haska. – To straszne, jeśli o tym pomyśleć, ale 1 września 1939 r. naprawdę skończył się świat.
Haska opowiada też o jednej ze swoich wczesnych podróży do Izraela, wiele lat temu. Pamięta szok i wstyd, gdy ludzie w całym kraju natychmiast rozpoznawali nazwę jej rodzinnego 43-tysięcznego Ciechanowa. Spotykani Izraelczycy udzielili jej lekcji historii – że miasto było prawie w połowie żydowskie i że Róża Robota z Ciechanowa była jedną z czterech kobiet, które we wrześniu 1944 r. dowodziły powstaniem w Auschwitz.
– Wszyscy wiedzieli, gdzie leży Ciechanów, i wszyscy znali jej imię – wspomina Haska. – Dorastałam 50 metrów od cmentarza żydowskiego i nie miałam o tym pojęcia.
Jedyny ślad Roboty w Ciechanowie to ulica jej imienia na obrzeżach miasta. Ten fakt odzwierciedla narrację historyczną PiS i IPN, w której żydowskie ofiary Holocaustu tworzą tło wspaniałej historii bohaterstwa i oporu Polaków katolików. Niewiele tu miejsca dla jednej z najokrutniejszych prawd XX-wiecznego autorytaryzmu – że oto ludzie stali się współwinni własnego zniewolenia.
Ta prawda to jedno z pierwszych spostrzeżeń pojawiających się w „Sąsiadach” Jana Tomasza Grossa – książce, która wstrząsnęła Polską w 2000 r. i do dziś budzi liczne kontrowersje. Gross zrelacjonował szczegółowo pomijaną dotąd przez badaczy masakrę polskich Żydów w lipcu 1941 r. dokonaną przez polskich sąsiadów w miasteczku Jedwabne. Jak pisze, podczas pogromu Niemcy ograniczyli się do stania z boku i robienia zdjęć. Na początku XXI w. IPN potwierdził wersję, według której Żydów wymordowali ich polscy sąsiedzi. Rok po publikacji, podczas uroczystości w Jedwabnem prezydent Aleksander Kwaśniewski prosił publicznie o przebaczenie.

Reakcją na książkę Grossa była m.in. kampania na rzecz ekshumacji ciał ofiar, mającej dowieść, że Żydów zabili nie Polacy, tylko niemieccy żołnierze. W wywiadzie z 2016 r., komentując Jedwabne i pogrom kielecki (1946), minister edukacji Anna Zalewska odmówiła uznania polskiej odpowiedzialności, twierdząc, że w tej sprawie „było wiele nieporozumień”.
Mieszkańcy Jedwabnego dowiedzieli się z dnia na dzień, że ich dziadkowie brali udział w brutalnej masakrze Żydów, których spalili żywcem, albo się temu biernie przyglądali. Wielu historyków analizuje historyczną kontrę Polaków. Psycholog społeczny Michał Bilewicz badał mechanizm sprawiający, że ludzie, którzy doświadczyli historycznej traumy, są bardziej skłonni wierzyć w teorie spiskowe jako adaptację do tejże traumy. A także dlaczego programy edukacyjne o Holocauście wywołują niekiedy objawy zespołu stresu pourazowego, skłaniają do sceptycyzmu i negowania faktów.
Haska opowiedziała mi historię swojej ciotki sprzed paru lat. Do jej domu – pięknej willi wybudowanej w latach 30. ubiegłego wieku – ktoś zapukał. W drzwiach stała kobieta, Niemka, która chciała wiedzieć, czy nadal stoi jej stary rodzinny dom. Mieszkała w nim jako mała dziewczynka, dom znajdował się na ówczesnym terytorium Niemiec. Gdy w styczniu 1945 r. wkroczyła tam Armia Czerwona, rodzina uciekła. Kobiety rozmawiały po niemiecku. Ciotka Haski opowiedziała o swoich dwóch braciach zabitych przez gestapo w 1943 r., a Niemka – o swoim młodszym bracie, który zginął, gdy rodzina uciekała zimą 1945 r.
– Połowa Polski mieszka w cudzych domach – nie tylko żydowskich, lecz także niemieckich – dodaje Haska. – Ale duchy wracają.
Patriotyczny szantaż
Jak Polska długa i szeroka muzea historii mają wielkie wzięcie. Przez minione 15 lat otwarto paręnaście nowych placówek. Przed pandemią muzea w 38-milionowym kraju odwiedziło 38 milionów gości. Wiele nowych muzeów stało się przedmiotem skandali opisywanych w światowej prasie.
W 2019 r. dyrektor renomowanego warszawskiego Muzeum Historii Żydów Polskich „Polin” prof. Dariusz Stola został zwolniony przez ministra kultury. W 2017 r. tenże minister zastąpił dyrektora nowo powstałego gdańskiego Muzeum II Wojny Światowej przyjaznym PiS kandydatem – historykiem Karolem Nawrockim, który dziś pełni funkcję prezesa IPN.
Z kolei jeszcze nieotwarte Muzeum Getta Warszawskiego zdążyło narazić się na zarzut upolityczniania historii. Inna placówka, uruchomione w 2004 r. Muzeum Powstania Warszawskiego, zainteresowała media po otwarciu Sali Małego Powstańca z replikami misiów i lalek, „inspirującymi” opowieściami o dzieciach walczących w II wojnie światowej i pomnikiem małego żołnierza z karabinem w ręku.
IPN nie jest związany z żadnym z tych muzeów, w odróżnieniu od Muzeum Polaków Ratujących Żydów im. Rodziny Ulmów, które wydaje się najlepszą ilustracją jego polityki. Otwarto je w 2016 r., a kuratorem został obecny wiceprezes IPN Mateusz Szpytma.

W ceremonii otwarcia muzeum, mieszczącego się w odległej o dwie i pół godziny jazdy z Krakowa czterotysięcznej wsi Markowa, wziął udział prezydent Andrzej Duda.
W uchwale z tej okazji Sejm pisał: „Świat nie zna realiów, jakie panowały na polskich ziemiach podczas tragicznych lat wojny 1939-1945, a ignorancja historyczna, z jaką spotykamy się za granicą, uderza w dobre imię naszej Ojczyzny”.
Na zdjęciach z uroczystości widać prezydenta Dudę, na którego pada odblask tysięcy podświetlonych tabliczek, każda z nazwiskiem polskiego obywatela zamordowanego za niesienie pomocy Żydom podczas wojny. Wielu z nich odznaczono izraelskim tytułem „Sprawiedliwego wśród Narodów Świata”, przyznawanym tym, którzy ryzykowali życie, niosąc podczas wojny pomoc Żydom. Polska szczyci się największą liczbą Sprawiedliwych – ponad siedem tysięcy obywateli, z których wielu zapłaciło za to życiem.
W muzeum można się zapoznać z historią rodziny Ulmów, która podczas okupacji ukrywała w Markowej ośmioro Żydów. Wskutek donosu Ulmowie oraz Goldmanowie, Didnerowie i Grünfeldowie zostali rozstrzelani – łącznie 17 osób, w tym dzieci, jedno nienarodzone.

Przechodząc przez dziedziniec do drzwi muzeum, zwiedzający widzą najpierw dużą, podświetloną fotografię rodziny Ulmów autorstwa ojca rodziny, Józefa Ulmy. Wykonał dziesiątki zdjęć swoich bliskich aparatem fotograficznym, sprzętem rzadkim i cennym na polskiej wsi lat 30.
Ekspozycja ulokowana w oszczędnej, nowoczesnej bryle metalu i szkła obejmuje liczne jego zdjęcia (na niektórych wciąż widać ślady krwi) rodziny, sąsiadów i okolicznych krajobrazów. Muzeum rodziny Ulmów kładzie nacisk na okrucieństwo wojny, na to, że aż 20 proc., niezwykle dużo, ukrywających się Żydów z Markowej przeżyło wojnę, wreszcie na ogromną presję wywieraną na mieszkańców wsi, by kolaborowali i donosili.
– Chciałbym, żeby każdy odwiedzający to muzeum poznał dramat, jaki spotkał naród żydowski podczas II wojny światowej – mówi wiceprezes IPN, historyk Mateusz Szpytma, który jako pierwszy badał historię rodziny Ulmów. Według jego szacunków dzięki pomocy nie-Żydów w Polsce przetrwały dziesiątki tysięcy Żydów. – Chciałbym, żeby wiedzieli oni, że nawet w najczarniejszych czasach totalitaryzmu można nieść pomoc potrzebującym. Od nas samych zależy, jak postąpimy – czy staniemy po stronie zdrajców, czy będziemy bohaterami, zaryzykujemy życie dla innych.
Obok muzeum wzniesiono pomnik rodziny Ulmów ozdobiony godłem Polski, krzyżem i dziewięcioma urnami. Pod pomnikiem świeży bukiet czerwonych róż. Żydowskie ofiary, które ukrywały się u Ulmów, pochowano na oddalonym o ponad 20 kilometrów cmentarzu wojskowym. Nie wymieniono z nazwiska Gołdy Grünfeld, Lei Didner i jej dziecka ani pięciu Goldmanów. Upamiętniono ich hurtem, wraz z 300 bezimiennymi polskimi Żydami zamordowanymi podczas wojny i tam pochowanymi.
Część wybitnych polskich historyków, w tym Jan Grabowski z Uniwersytetu w Ottawie i Agnieszka Haska, krytykuje kompozycję wystawy. Pod pewnymi względami muzeum Ulmów zrywa z dotychczasową praktyką. Przez dziesięciolecia obywatele polscy uhonorowani tytułem „Sprawiedliwego” ukrywali się przed sąsiadami i rodziną w obawie przed stygmatyzacją i szykanami. Od dawna należało się im publiczne uhonorowanie, ale krytycy uważają, że dzieje się to kosztem ocalonych przez nich Żydów, zredukowanych do roli świadków polskiego bohaterstwa.
– Jako polska obywatelka, polska badaczka w pełni popieram upamiętnienie tych szlachetnych Polaków, nielicznych dość odważnych, by w jakiś sposób przeciwstawić się wojennym realiom. Jednak ich biografie wykorzystywane są do swego rodzaju patriotycznego szantażu – mówi Maria Kobielska, współzałożycielka Ośrodka Badań nad Kulturami Pamięci na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kobielska zajmuje się nowymi muzeami historycznymi, pisała też o muzeum im. Ulmów.
– Ogólne przesłanie jest takie, że to była typowa postawa Polaków, że robili to co Józef i Wiktoria Ulmowie. Jeśli sprzeciwiasz się tej narracji i temu muzeum, to w jakiś sposób sprzeniewierzasz się pamięci Ulmów – tłumaczy Kobielska. – Wykorzystuje się ich jako alibi dla ogółu Polaków.
Psycholożka społeczna Maria Babińska z Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego prowadzi badania kwestionariuszowe. – Prosiliśmy respondentów – opowiada – żeby oszacowali, bo nie znamy i nigdy nie poznamy prawdziwych liczb, jaki procent Polaków kolaborował z Niemcami, a jaki zachował się obojętnie.
Jak się okazało, w ich opinii podczas II wojny światowej blisko 60 proc. Polaków bezinteresownie pomagało Żydom, ale też 25 proc. kolaborowało z Niemcami.
Wyniki były mocno spolaryzowane. Odpowiedzi respondentów zależały od orientacji politycznej, ale także od takich czynników jak antysemickie poglądy lub popieranie IPN-owskiej „ustawy o Holocauście”.
Poprosiłam wiceprezesa Mateusza Szpytmę o ocenę tych wyników. – Nie sądzę, żeby Polska była tu wyjątkiem, wszędzie ludzie błędnie postrzegają historię – odparł. – Ważne, żeby pokazywać ją taką, jaka była, z czego mamy być dumni, a co było złe, czego mamy się wstydzić. Te dwa aspekty są mocno obecne w pracach IPN.
Babińska przypisuje wyniki swoich badań elementarnej ludzkiej psychologii – ludzie często przeceniają walory moralne własnej grupy.

Moralność, tożsamość, swojskość to wątki mocno eksploatowane w kampaniach wyborczych PiS. Hasła i przemówienia dowartościowują polsko-katolicką tożsamość oraz patriotyczny opór podczas nazistowskiej okupacji i komunistycznych rządów.
– Polityka pamięci jest substytutem ideologii legitymizującej partię – mówi odwołany dyrektor warszawskiego muzeum Polin, historyk z Polskiej Akademii Nauk Dariusz Stola.
Od 2015 r. PiS wypracowuje oficjalną „strategię” swojej polityki historycznej – jak powiedział prezydent Duda, „prowadzenie polityki historycznej jest jednym z najważniejszych obowiązków prezydenta”.
Historia narodu
Maciej Sanigórski i Jeremi Galdamez dbają o inną pamięć, mocniej drażliwą dla Polaków niż ta żydowsko-polska – pamięć polskiego komunizmu. Od 2017 r. IPN prowadzi dekomunizację polegającą na zmianie nazw ulic i usunięciu w całej Polsce ponad 200 pomników, które „symbolizują lub propagują” totalitaryzm. Jest to najbardziej widoczna działalność IPN – obecny prezes zwołuje wideokonferencje prasowe, a w tle robotnicy z młotami pneumatycznymi burzą pomniki.
Sanigórski pracuje w kolumnie transportowej Poczty Polskiej. Galdamez publikuje w piśmie historycznym; jego ojciec należał do chilijskiej młodzieżówki komunistycznej, w latach 70. uciekł przed prześladowaniami politycznymi do Polski. Obaj są lewicowymi działaczami z Warszawy – zorganizowali m.in. akcję przypominającą dzieje dąbrowszczaków, ochotników z Polski, którzy w latach 30. walczyli w hiszpańskiej wojnie domowej przeciwko faszystom generała Franco jako druga co do wielkości międzynarodowa formacja.
Ich największym jak dotąd sukcesem było zebranie ponad tysiąca podpisów potrzebnych do unieważnienia wydanego przez IPN nakazu zmiany nazwy warszawskiej ulicy Dąbrowszczaków. Było to niełatwe zadanie w postkomunistycznym kraju, gdzie wszystko, co trąci komuną, uchodzi za toksyczne.

Sanigórski i Galdamez oprowadzili mnie po miejscach, w których z dnia na dzień zniknęły komunistyczne pomniki Warszawy. Obaj organizują dyskusje o polityce historycznej, a także doroczną uroczystość upamiętniającą polskich bojowników na cmentarzu Wojskowym w Warszawie – w tym roku z udziałem delegacji z Hiszpanii i Włoch.
– Zawsze powtarzam, że gdybym żył w czasach komunizmu, walczyłbym o pamięć o antykomunistycznym ruchu oporu, bo trzeba walczyć o to, co usuwa się z kart historii – mówi Sanigórski.
Zdaniem Valentina Behra, politologa z Paris Institute for Advanced Study, grupa ta jest jedną z dziesiątek oddolnych inicjatyw sprzeciwiających się dekomunizacji przestrzeni publicznej, co dowodzi, że niekiedy polityka historyczna przynosi odwrotny skutek.
„To sposób budowania kontrnarracji dla narracji oficjalnej, pokazania, że jest też inna Polska, która nie jest konserwatywna ani faszystowska, tylko postępowa, lecz niemal stale rugowana z pamięci zbiorowej”.
Sanigórski i Galdamez sprzeciwiają się polityce historycznej IPN, który nazywają orwellowskim ministerstwem prawdy, forsującym politykę pamięci aż po nazwy ulic w miastach i miasteczkach w całym kraju. Obaj sądzą jednak, że jego likwidacja nie byłaby łatwa. Niemal każdy, kogo pytałam, miał inny pomysł na temat tego, co zrobić z IPN. Nic nie wskazuje, by miał on zniknąć pod obecnymi rządami, ale trwa debata o tym, jak go zreformować, a nawet zlikwidować w razie wygranej opozycji.
Strażnicy pamięci
Adam Musiał przez 22 lata uczył historii w krakowskim liceum. Rzucił pracę w 2019 r., stwierdziwszy, że coraz trudniej mu mówić o Holocauście. – Do mojej decyzji – tłumaczy – przyczynił się klimat, jaki otacza w Polsce kwestię pamięci.
W ramach grantu badawczego przeprowadził wywiady z blisko 20 nauczycielami w całej Polsce. Mówili, że pracuje się coraz trudniej. – Atmosfera jest duszna – stwierdził.
Dał przykład nauczyciela, który chciał zaprosić do szkoły ocalałego z Holocaustu Żyda. Na radzie pedagogicznej kolega zaproponował, żeby – skoro się na to decydują – zaprosić jeszcze kogoś, trzeba przecież przedstawić uczniom różne punkty widzenia. – To co, mam zaprosić faszystę? – zażartował ponuro nauczyciel i ostatecznie porzucił swój pomysł.
W 2021 r. Sejm dyskutował o projekcie ustawy, która jeszcze bardziej utrudniłaby sprowadzanie zewnętrznych prelegentów i uczestnictwo w programach pozaszkolnych. Prawicowi posłowie wystąpili przeciwko „moralnemu zepsuciu” w szkołach – mając na myśli głównie edukację seksualną – i przeforsowali ustawę nakazującą nauczycielom występowanie o pisemną zgodę na zaproszenie prelegenta lub organizacji, których nie ma na wąskiej, wstępnie zatwierdzonej oficjalnej liście. Oprócz edukacji seksualnej uderzyłoby to w większość zajęć o Holocauście. Ustawa przeszła przez Sejm, ale zawetował ją prezydent Andrzej Duda, prosząc o „przesunięcie jej w czasie” z uwagi na wojnę w Ukrainie. Nowe prawo z pewnością utrudniłoby integrację setek tysięcy ukraińskich uczniów, dzieci uchodźców.
Rok niepewności zdążył jednak odcisnąć swoje piętno. Największa i najstarsza polska organizacja non profit zajmująca się relacjami polsko-żydowskimi przeorientowuje swą działalność poza szkoły, żeby oprzeć się politycznej presji. Od 1998 r. Forum Dialogu umożliwiło kontakt z ocalałymi z Holocaustu i edukatorami prawie 10 tysiącom uczniów w 400 szkołach w całej Polsce, głównie w miasteczkach i wsiach, w których żyła niegdyś społeczność żydowska. Osią programu była Szkoła Dialogu – program, w ramach którego uczniowie ze szkół partnerskich zapoznawali się z żydowską historią swojej miejscowości, a potem oprowadzali w roli przewodników miejscowe grupy.
Obecnie Forum prowadzi inne programy, m.in. kształci nauczycieli i poszerza sieć ponad 100 działaczy z całej Polski zajmujących się lokalną historią. Forum nazywa ich strażnikami pamięci, a jednym z nich jest Dariusz Popiela z Nowego Sącza.

Odwrotny skutek
Po powrocie do Nowego Sącza Popiela opowiedział mi o rozmowie z dziadkiem, z którym parę lat temu jadł obiad. Popiela poświęcił się już wtedy upamiętnianiu żydowskiej obecności, rozmawiali więc o jego działalności. W pewnym momencie zauważył łzy w oczach dziadka. Wtedy po raz pierwszy dziadek opowiedział mu o pewnym wspomnieniu z dzieciństwa. Zdarzyło się to już po likwidacji getta i rozebraniu otaczającego je muru.
Idąc pustymi ulicami getta, zobaczył kilku chłopców w jego wieku ukrywających się w którymś budynku.
Na chodniku poniewierały się książki, niektóre ze złotymi hebrajskimi napisami. Jego rodzina i inni zebrali je, bo nie mieli czym palić w piecu.
Dziadek wyznał wnukowi, jak mu teraz głupio, i rozpłakał się.
Obaj, ojciec i dziadek, którzy głosowali dotąd na PiS, przyłączyli się do działalności syna i wnuka – dziś cała rodzina, w tym małe dzieci Dariusza Popieli, dba wspólnie o pamięć o Żydach.
Popiela mówi mi, że jeśli w Nowym Sączu nie powstanie pomnik Holocaustu, wyprowadzi się z miasta, kiedy tylko córka skończy 18 lat. W maju [2022 r.] wciąż czekał na pozwolenie na rozpoczęcie budowy pomnika. Dzień przed naszym spotkaniem kibicował 11-letniej córce w jej pierwszych zawodach kajakarskich, stojąc nad rzeką między dwoma mostami, gdzie zamierza wznieść pomnik.
Od tego czasu minęło parę tygodni, budowa nabrała tempa. Ceremonia odsłonięcia planowana jest na połowę sierpnia.
Tłum. Sergiusz Kowalski

Polskie “ministerstwo pamięci” przerabia Holocaust po swojemu
Kategorie: Uncategorized