Marian Marzynski

Rok 1927. Mój przyszły ojciec, student politechniki Bolesław Kuszner i jego siostra, studentka stomatologii Zofia Wleklińska (polsko-żydowski mezalians w rodzinie Kusznerów), znaleźli się w obiektywie ulicznego fotografa w Warszawie.

Za trzy lata Bolek skończy wydział mechaniczny Politechniki Warszawskiej, a jednocześnie zaliczy dwa lata w SGH (Szkoła Główna Handlowa) i rok studiów dziennikarskich. Jego specjalizacją będą maszyny do obróbki drzewa. Szwajcarski fabrykant takich maszyn w Schafhausen zaoferuje praktykę świeżo upieczonemu inżynierowi. W 1930 roku moi rodzice wyjadą na rok do Szwajcarii. Opowieści o tym pobycie będą towarzyszyć mojej matce do końca jej życia.

Świeżość szwajcarskiego mleka i jajek na miękko, chrupiące bułeczki, jędrność mięsa szwajcarskich krów, kolory jarzyn, soczystość owoców i słodycz szwajcarskiej czekolady, takim w pamięci mojej matki pozostanie to małe szwajcarskie miasteczko: uosobienie zamożności, czystości, organizacji, perfekcji i ludzkiej dobroci, bo frau, u której mieszkali, w lśniącym czystością białym fartuchu, krzątała się wokół nich z nieustającym uśmiechem, traktując młodą parę jak rodzinę.

Szczęście nie opuściło ojca po powrocie do Polski. Autor napisanego w Szwajcarii podręcznika „Jak pracować bezpiecznie na pile tarczowej”, inżynier Kuszner dostał posadę inspektora bezpieczeństwa i higieny pracy w Państwowym Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych z wysoką pensją 600 złotych miesięcznie. Dużą część czasu spędzał w tartakach na Podlasiu, gdzie wypadki przy pilach tarczowych były na porządku dziennym. Obserwując życie w ubogiej Polsce „B”, zdobywał poglądy lewicowe. Gdy wybuchła wojna domowa w Hiszpanii popierał MOPR, Międzynarodową Organizację Pomocy Rewolucjonistów. Należał do warszawskiej inteligencji żydowskiej, której świeckość zbliżała do niepraktykujących katolików, na ogół lewicowców.

Urodziłem się 12 kwietnia 1937 roku, niecałe dwa lata po śmierci Józefa Piłsudskiego, „opiekuna Żydów”. Na Politechnice Warszawskiej rozpoczęło się getto ławkowe: Żydom nie wolno było siadać po tej samej stronie co Polakom. Kolejne wydanie „Kalendarza Bezpieczeństwa i Higieny Pracy”, którego ojciec był redaktorem, nie mogło ukazać pod żydowskim nazwiskiem Bolesława Kusznera. Jego kolega z pracy Dąbrowski użyczył mu swojego nazwiska. Rodzice pojechali do Łęczycy, żeby pokazać mnie Kusznerom i Przedborskim. Ojciec przywiózł dziadkowi złą wiadomość: jego wnuk nie będzie się nazywał, jak każe żydowska tradycja, Moshe. Żeby pozbawić go identyfikacji przed zbliżającą się zagładą Żydów, nie będzie obrzezany, a od imienia Najświętszej Marii Panny — zostanie nazwany Marian.
Takiej dalekowzroczności nie spotykało się dwa lata przed wojną.

Mój dziadek, dentysta z Łęczycy, Mosze Kuszner i jego siostra Nechama

To zdjęcie zrobione w naszym mieszkaniu w Warszawie, na ulicy Wilanowskiej 4, przeszło do rodzinnej legendy: przyszły dziennikarz, miałem trzy lata, gdy kogoś dzwoniącego do ojca informowałem, że „tatuś jest na klozeciu”

Poprzednie czesci TUTAJ
Wszystkie wpisy Mariana TUTAJ
Kategorie: wspomnienia