Zenon Rogala

Od początku byłem przeciwny tej wyprawie. Zarówno prognozy oficjalne, jak i relacje znajomych i przyjaciół, a zwłaszcza Ryśka, który dopiero wczoraj wrócił z tej syberyjskiej trasy i pierwsze co powiedział, że w takich warunkach nigdy nie jechał i o wszystkim może być mowa, ale nie o relaksie i wypoczynku. Jednak stało się inaczej i oto na własne życzenie stoję w śnieżycy na poboczu drogi w jakiejś podgórskiej miejscowości.
Ten wysoki, szczupły. jeszcze przed chwilą, zaśnieżony, idący poboczem nieznajomy tubylec, zapytany na drodze przeze mnie o możliwość pomocy, zaprosił mnie do swego domu i teraz, kiedy weszliśmy do maleńkiego przedpokoju, okazał się ojcem pięciorga dzieci w różnym wieku. Gwar powitania nie przeszkodził nam w zdejmowaniu wierzchnich kurtek, szalików, a na koniec również butów.
– Pan ma kłopoty z samochodem, zaraz zadzwonię do Krzysia, żeby panu pomógł uruchomić silnik – usłyszałem komunikat o swojej sytuacji, przekazany do gospodyni, tym razem już wielkiego salonu, a jak się za chwilę przekonałem, również wygodnej kuchni.
– Dobrze pan trafił – kolega Roberta jest mechanikiem, ja zrobię panu pysznej herbaty, pysznej, to przede wszystkim, znaczy gorącej. Pani domu, matka pięciorga dzieci postawiła przede mną, niewiadomo kiedy przygotowaną, filiżankę herbaty
– Proszę siadać, bo zaraz zaczną się występy, w wykonaniu domowych artystów, to znaczy dzieci przygotowały na ostatni dzień ferii, przedstawienie z dwóch części – mama tej hałaśliwej piątki, weszła w rolę gospodyni-konferansjera.
Może trochę zakłóciłem procedury w tej rodzinie, ale nawet jeśli tak było, to rodzice nie dawali poznać, że jestem tu nie w porę.
– Na początek zatańczy Jadzia. Potem wystąpią chłopcy, którzy przygotowali sztukę teatralną, pod tytułem „Chemik” – wprowadziła mnie w program zajęć tej rodziny – widać wiodąca postać w tej rodzinie – Blanka – promieniująca dobrocią i jakąś zakamuflowaną miłością. Ta urocza, uśmiechnięta pani domu, od razu ujęła mnie swym zniewalającym szczerym uśmiechem.
Wpadłem całkiem przypadkowo w wir czyichś spraw i już po chwili siedziałem jak swój, przy stole przed dymiącą herbatą, wraz z resztą rodzinnej widowni. Zanim ustabilizowałem emocje, przebiegały przede mną małe istotki, mocno zaaferowane przygotowanym programem, tym bardziej, że na widowni przybył nowy i całkiem prawdziwy, niespodziewany widz.
Jeszcze Zyga, czyli Zygmunt, uczeń drugiej klasy podstawowej – imię nadane na pamiątkę króla Zygmunta – rozdał wszystkim na „widowni”, wyrywane ze sklejonego grzbietami, stosiku kolorowych karteczek, bilety z odręcznie napisanym tytułem sztuki „Chemik”.
Najstarszy, Janek – druga gimnazjalna – imię nadane na cześć Jana III Sobieskiego i Ludwik – imię nadane na cześć Ludwika Węgierskiego – trzymali wzniesiony nad ich głowami, koc w kratkę, czyli najprawdziwszą kurtynę.
To ryzykowna zasada, nadawania imion dzieciom, aby utrwalić cały Poczet Królów Polskich – zażartowałem – czy starczy czasu i sił – Blanka patrzyła z uśmiechem.
– Jak Bóg da – wszystko od niego zależy.
– Mamy też najmłodszego Antosia, to nie jest imię królewskie – ale postanowiliśmy zacząć od początku cały alfabet wszystkich świętych – żartowała z uśmiechem.
Tymczasem rozbrzmiewała, włączoną niewidzialna ręką muzyka. Koc już leżał w kącie, a przestrzeń między stołem, kanapą i wyjściem na taras opanowała maleńka, drobniutka Jadzia, oczywiście imię wzięte od naszej królowej. Ubrana w piękną, muślinową, z przewagą różu, kloszową spódniczkę. Rączki jej, na przemian oplatały jej maleńką postać, lub raz po raz falowały wokół, zgodnie z płynącą melodią. Nawet odważny szpagat, wszelkie ziemne figury, których nawet nie umiem nazwać i ta wygięta w pałąk sylwetka w leżeniu na brzuszku, wymagająca dotknięcia złożonymi stopami podniesionymi do góry, aż do wygiętej do tyłu maleńkiej główeczki, były w repertuarze małej tancerki.
Siedziałem w tym zaczarowanym domu, wdzięczny losowi, że usterka w moim samochodzie zdarzyła się właśnie obok niego. Jak to jest możliwe, że jest taki wspaniały dom, gdzie dziecko otoczone jest należnym mu szacunkiem, wyrażającym się daniem mu prawa do rozwoju stosownego do wieku. Widziałem jak ten spektakl cementował już i tak zintegrowaną rodzinę. Jadzia zerkała na mnie ukradkiem, a kiedy może trochę przesadnie łapałem się za głowę, aby dać wyraz zdziwieniu i zachwytu, ona odpłacała jeszcze staranniej wykonanymi pląsami. Włosy miała uplecione przez mamę, w cieniusieńkie warkoczyki przetkane licznymi koralikami i w czasie ewolucji akrobatycznych te splecione sznureczki obijały jej główkę jak naelektryzowane.
Mimo, że rodzeństwo na pewno znało te popisy Jadzi, wszyscy z entuzjazmem bili brawo po zakończeniu występu,
– Jadzia chodzi na zajęcia z baletu organizowane w sąsiedniej wsi i dwa razy w tygodniu zawożę ją, gdyż postanowiła, że jak dorośnie będzie tańczyć w balecie – mama była dumna z talentu córki, choć świadoma, że zainteresowania dzieci zmieniają się wraz z upływem czasu.
Jeszcze raz kocowa kurtyna zakryła salonową scenę i jeszcze raz widownia oglądała samodzielnie stworzone przez Lulu i Zygę przedstawienie. Na stoliku ustawionych było mnóstwo buteleczek, szklanych próbówek rurek i pudełeczek.
Ta sztuka już miała dialog i przedstawiała laboratorium chemiczne, w którym pan profesor chemii, ubrany w biały fartuch, wraz ze swoim pomocnikiem, wykonują eksperyment chemiczny polegający na zmieszaniu wody, soli pieprzu i liści kapusty i oczekiwaniem na efekt w postaci zupy kapuścianki. W efekcie eksperymentu zamiast zupy wyszedł pieprzony bigos.
– Widzi pan, wierzę w naturalną sztafetę pokoleń – Blanka spokojnie reagowała na moje zdumienie – moi rodzice to humaniści, dziadek moich dzieci chciał być aktorem, a babcia ma talent literacki. Rodzice Roberta są nauczycielami. Ja ukończyłam wydział plastyczny, a mąż jest utalentowanym programistą w renomowanej firmie komputerowej. Wierzę, że istnieje odwieczna zasada przekazu pokoleniowego. Jeśli jest wiara w jakąś wartość, to nawet w sposób nie całkiem uświadomiony, następuje pokoleniowy przekaz tych wartości. To tak, jak w czasie biegu sztafetowego, istnieje strefa przekazu pałeczki sztafetowej, niesionej zespołowo do mety, tak teraz widział pan fragment takiego biegu. On istnieje przez cały czas trwania relacji, ale w każdym okresie inne wartości są przekazywane. Przysłuchiwałem się tym wywodom z podziwem i uznaniem.
– Gdyby miała pani wskazać jakąś jedną cechę, którą pani przekazuje, pielęgnuje i utrwala w główkach tych dzieciaczków to, co będą mięli potem w swoich głowach, zapytam inaczej; kiedy będą po kolei wyfruwać z waszego gniazdka, w co przede wszystkim powinni być wyposażeni, co pani zdaniem jest najważniejsze, co w ich przyszłym życiu jest najważniejsze?
– Robię, a właściwie razem z Robertem robimy wszystko, żeby to była … miłość …
Akurat wszedł Robert – ma pan wyjątkowe szczęście, Krzysztof – mechanik samochodowy mówi, że po prostu nie ma pan w baku ani kropli paliwa.
Kategorie: Uncategorized