
„A więc, wojna”… kto usłyszał te słowa, porzucił wszelką nadzieję, jak ci, co według powszechnie znanego powiedzenia, przekraczają progi piekła. Jeszcze wczoraj większość moich kolegów, ale przecież nie tylko oni, większość tak zwanego społeczeństwa, nie wierzyła i nie wyobrażała sobie, żeby coś, o czym mówi się od tak dawna i coś, co nie nastąpiło do dzisiaj, i coś, do czego już przywykliśmy że tego nie ma, może się jednak zdarzyć. A poza tym, co to jest wojna… – jak to, zabijanie, jak to, burzenie domów, jak to, bombardowanie dróg, jak to, podpalanie łanów zbóż, jak to, więc zabijanie małych dzieci też, więc zabijanie dużych dzieci też, więc zabijanie starych dzieci też. Ja w każdym razie straciłem nadzieję na zobaczenie swego, jeszcze nienarodzonego kilkumiesięcznego, któremu los przewidział odsłonięcie kurtyny życia na wrzesień trzydziestego dziewiątego roku.
Póki co, żar lał się z nieba niemiłosierny, co tylko osłabiało tempo marszu naszego oddziału. Ale dokąd i po co gdzieś tam idziemy, nikt nie wiedział. Nie wiedział nawet nasz dowódca, o czerwonej twarzy i wiecznie spoconym czole.
Co ma być, to będzie… taka doktryna obowiązywała w oddziale, zwłaszcza od czasu, kiedy nasz dowódca, ten o spoconej, czerwonej twarzy, stanął na środku naszej drogi, zrzucił z pleców tobołek, postawił karabin obok swej nogi, a jak to wykonał nawet nikt nie próbował zrozumieć, a tym bardziej powtórzyć, skłonił się w stronę wylotu lufy, przechylił posłusznie skroń do tego przeklętego otworu i teraz dopiero, jakby gotów po tych przygotowaniach, wykonał śmiertelny skręt ciałem. Na jednorazowe klaśniecie, obrócił się wokół tej śmiercionośnej podpórki, głowa jeszcze spojrzała w niebo, jakby z zapytaniem czy znajdzie się tam miejsce dla dowódcy tych straceńców idących nie wiadomo dokąd.
Odpowiedz z nieba nie nadeszła, tylko upał zrobił się jeszcze bardziej nieznośny, powiększony dodatkowo tym samobójczym strzałem.
– Co ma być, to będzie… nie mogłem pogodzić się z tym hasłem. Ma być to, co ja chcę, w każdym razie, będę dążył, żeby nie było to co ma być, ale to co ja chcę, żeby było.
Rzucaliśmy nasze karabiny do stojących wzdłuż drogi furmanek, najgorsze, że do polskich furmanek, zaprzężonych w polskie konie, które uniosą nasza, polską broń, gdzieś do niemieckich magazynów. Broń, z której nie padł żaden właściwy strzał, bo przecież strzał naszego dowódcy tu się nie liczył.
Już dwa tygodnie, jak zamieszkaliśmy w tym budynku. Moja sala była na pierwszym, jedynym piętrze, a na drzwiach był świeżutki napis czarną farbą, Klasa trzecia „b”. Spałem pod oknem na odrobinie słomy pod głową. Upał ciągle doskwierał i wyglądało, że napis na niemieckich pasach mówił prawdę. Bóg nie był z nami. Pobudka, apel, liczenie i codzienny wymarsz do pracy. Szliśmy polną drogą, na bliższe, do pobliskiej cegielni. Jedni kopali kilofami tłustą, gliniastą, polska ziemię i ładowali do metalowych wózków. Kiedy dwójka rozebranych do pasa żołnierzy pchała, załadowany według niemieckiej normy, wózek w kierunku zadaszonego baraku do dalszej obróbki, już druga dwójka popychała inny pusty wózek na miejsce, gdzie za chwilę zostanie napełniany. I tak przez cały dzień. Choć nie, była przerwa na posiłek, który wydawano nam z ogromnego kosza. Były to kanapki z marmoladą, zawsze, co godne podkreślenia, starannie opakowane w papier.
Dzisiaj wstałem jakiś inny, jakiś naładowany, jakiś zwarty i skupiony. Widziałem siebie jak oblewam z rana wodą swoją głowę, ramiona i pozwalam jej bezkarnie spływać po moim ciele, jakby mi zależało, żeby jak najdłużej zachować dzięki niej świeżość na resztę dnia.
To był odruchowy gest, wbrew logicznym zasadom, wpierw wykonanie, potem podejmowanie decyzji, kiedy zacząłem nadążać za biegiem, a nawet galopem wydarzeń, już leżałem w szuwarach i w przydrożnych, wysokich, ostrych, bo już wyschniętych upałami, trawach. Na tym zakręcie, na którym będąc na zewnątrz oddziału, nagle nie zobaczyłem nikogo z eskorty, coś wyrzuciło mnie z grupy, coś kazało mi przytulić się do mej ojczystej ziemi, leżeć w jej ramionach, pozostać i czekać i nie oddychać i nie patrzeć i przekonać się czy chociaż dla mnie wielki bóg zrobi wyjątek i tym razem weźmie moją stronę.
Najgorsze było serce. Ono rozszalało się niemiłosiernie i waliło we mnie jakby chciało się wyrwać z młodej piersi, jak w tej pięknej, ale złowróżbnej wojskowej piosence. Musiałem je uciszyć, musiałem zmusić, żeby swym waleniem w żebra mojej piersi, nie ściągnęło tego wysokiego, co szedł przed chwilą obok mnie. Czułem, że to serce zdecyduje, czy usłyszą mnie, czy nie. Więc przywarłem do tej kochanej, mojej ojczystej ziemi właśnie tym walącym z emocji sercem, może ona przytłumi i ukoi ten hałas walki o jedno życie. Może ten młot walący we mnie i obejmujący całe ciało, odpocznie po zetknięciu się bruzdą, która miała amortyzować te straszliwe uderzenia.
Leżałem… słuchałem…ziemia pachniała jakimś obcym nieznanym mi dotąd zapachem. Otworzyłem oczy. Tuż przede mną, mała, czarna mrówka targała większy od siebie ładunek, zatrzymała się na chwilę, może po to, żeby wybrać łatwiejszą drogę na swoją mrówczą pracę. Nic ją nie obchodziła wojna, mój najbliższy los, miała swoje sprawy do pilnego, mrówczego załatwienia.
Obudziłem się… słońce już widocznie zaszło, a matczyna ziemia chłodem dawała mi znak, że pora na dalsze działania. Jeszcze leżałem … teraz na plecach, z szeroko otwartymi oczami na to gwieździste, wrześniowe niebo, tam jednak nie znajdę wskazówki, co dalej. Odpowiedz na to pytanie jest tu, na tej ziemi i znajdę ją jak tylko podniosę głowę nad wierzchołki tych traw, tych bruzd, tych krzaków, kiedy stanę na nogi. Teraz będzie nie jakoś, teraz musi być tak, jak ja zdecyduję. A kiedy wrócę do domu, a wrócę, i wychowam tego już chyba narodzonego syna. opowiem mu o tych sprawach, a on może to wszystko kiedyś opisze.
Wszystkie wpisy Zenona TUTAJ
Kategorie: Uncategorized