Uncategorized

„Bezgłośni” – Eliza Segiet ( 13 )


Eliza Segiet – absolwentka studiów magisterskich Wydziału Filozofii, autorka siedmiu tomów wierszy, monodramu, farsy i mikropowieści. Jej teksty można znaleźć w licznych antologiach, zarówno w Polsce, jak i na świecie. Członek Stowarzyszenia Autorów Polskich oraz World Nations Writers Union.


Laureatka Międzynarodowej Publikacji Roku (2017 r., 2018 r.) w Spillwords Press (USA) oraz Nagrody Literackiej Złota Róża im. Jarosława Zielińskiego (za tom Magnetyczni) w 2018 r. Dwukrotnie jej wiersze (2018 r., 2019 r.) zostały wybrane jako jedne ze 100 najlepszych wierszy roku  w International Poetry Press Publications (Kanada). 

W The 2019 Poet’s Yearbook  została nagrodzona prestiżową nagrodą Elite Writer’s Status Award jako jeden z najlepszych poetów 2019 r. Nominowana do Pushcart Prize 2019 oraz do Naji Naaman Literary Prize 2020.

Recenzja Kingi Mlynarskiej


Często czuję się bardzo samotny. W głowie roją mi się znowu jakieś głupoty. Inaczej tego nie można nazwać. Nauczony doświadczeniem, z moją nieodpartą chęcią podjęcia pracy, powinienem mieć nauczkę. Ale kiedy któregoś dnia przez prześwit w deskach zobaczyłem, że mam wolną drogę, że wszyscy Niemcy odjechali, postanowiłem wyjść z kryjówki. Odważnym krokiem poszedłem do mojej rodziny. Wszyscy niby się ucieszyli, ale Janka jak zwykle była pełna niepokoju i powiedziała: 

Daj nam żyć! Dotrwajmy do końca. To może być już wkrótce, czuję to. Jakoś tak mi się wydaje, że będzie koniec. Nie zabieraj nam i sobie życia.

Dziewczynki przysłuchiwały się tej rozmowie. Nagle Krysia zaoponowała:

Nie mów tak do tatki. Będzie mu przykro!

Na ziemię! − wrzeszczała Janka. – To jest koniec! Wracają, Matko Boska, nawet nie zdążę zapalić świecy. Zabiłeś nas wszystkich!

Tak jak stałem, ja, osłabiony wojną Żyd, wyrwałem z pieca drzwiczki, całą twarz i ręce wysmarowałem sadzami i udawałem, że reperuję piec. Bez żadnych narzędzi zrobiłem coś, o co sam siebie bym nie podejrzewał. Chyba słowa Janki, że ich zabiłem, dały mi zdwojoną siłę! Wyrywałem je tak, jak wyrywa się włos z głowy. Jakby te drzwiczki w ogóle nie były przymocowane do tych starych kafli. Do dziś nie rozumiem, skąd wziąłem tę moc. Nagle, bez pukania, do domu wbiegł jeden z „naszych” Niemców i krzyknął: 

Kto to jest? 

Zdun. Zdun! – zaczęła Janka. – Przyszedł zreperować piec. Czas tak pędzi. Miesiąc za miesiącem. Przecież znów będzie zima mówiła z takim spokojem, że chyba sama w to uwierzyła. Popatrzył na mnie, na nią i powiedział: 

Zima przyjdzie, będziecie mieć chociaż ciepło. Jadę, a on niech się pospieszy, żeby cały dzień tutaj nie siedział. 

Dobrze. Przypilnuję, żeby zrobił jak najszybciej. Może dam mu coś jeść, biedny taki i nic nie mówi powiedziała z litością.

Dziewczynki zajęły się zabawą, próbowały sprzedawać sobie nawzajem ich ukochaną lalkę. Odciągnęły jego uwagę do tego stopnia, że wychodząc, pogłaskał je po głowie. 

Zaraz wracamy – powiedział wychodząc.

Do zobaczenia – grzecznie powiedziała Janka. Paweł i jego matka siedzieli przy stole, wyglądali jakby ktoś ich przykleił do stołków. Może właśnie to uspokoiło Niemca. Nie było nerwowych ruchów, dziewczynki zajęte sobą, Janka bez nerwów, tylko ja z tą wysmarowaną gębą klęczałem obok zepsutego pieca, którego przecież nie umiałem naprawić. Teraz będą mieć problem, będą musieli znaleźć zduna. Tylko jak wytłumaczą Niemcom, że dopiero naprawiany piec, znowu musi być reperowany. Kiedy Niemiec wyszedł, Janka powoli podeszła do stojącego na swoim miejscu obrazu Matki Boskiej, wzięła do rąk, podniosła do ust, ucałowała i powiedziała: 

Dziękuję! Znowu dałaś nam żyć. A ty myj się i wynoś się na górę, i nie schodź do nas więcej! 

Nie powiedziałem nic. Nawet dziewczynki mnie nie broniły. Umyłem twarz i ręce. Paweł wyjrzał, czy droga jest wolna i powiedział: 

Idź już i siedź u siebie. Jak będziemy mieli coś do jedzenia, to ci zaniesiemy. Teraz przez ciebie muszę pójść na wieś szukać zduna. Przez ciebie! Przez ciebie! Wszystko przez ciebie!

Poszedłem do swojej nory i już nie pierwszy raz − tak jak Janka modliła się do swojego Boga − ja modliłem się o koniec tego okrutnego czasu. Nie dawała mi spokoju myśl, z jakiego powodu oni wrócili, dlaczego on wpadł do mieszkania. Kto mu powiedział? Dlaczego tak się stało? Jak znam życie, to pewnie ten, który mnie rozpoznał w sklepie u wujka, narobił takiej zawieruchy, że Niemcy zrobili się bardziej czujni, zwłaszcza, że wiedzieli, że Janka jest z Tomaszowa. A przecież tamten krzyczał: Ty jesteś Żyd! Żyd z Tomaszowa… Niemcy potrafią składać informacje w całość. Skoro Janka jest z Tomaszowa i ten napotkany ponoć Żyd też był z tego samego miasta, to może mieli z sobą jakieś powiązania? Jestem pewien, że właśnie tak pomyśleli.

Wyjrzałem przez szczelinę i nagle zobaczyłem, że bocianie gniazdo staje się coraz piękniejsze, większe, a nad nim krążą i pracują już dwa długonogie zwiastuny wiosny. Dziewczynki radośnie podskakiwały pod gniazdem. Skoro boćki mają zamiar mieszkać obok nas, to przecież daje nadzieję nawet na wiosnę w życiu, może wojna zacznie się „roztapiać” − myślałem − i odpłynie do przeszłości

Nadchodzi nowe − szepnąłem do siebie! Z tą nadzieją postanowiłem położyć się spać. Przed oczyma stawały mi obrazy z mojego szczęśliwego dzieciństwa. Nagle obudził mnie jakiś hałas, nawet się przestraszyłem, bo nie wiedziałem, co dzieje się tam na dole. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem furmana, który z wypełnionej po brzegi furmanki, wielką łopatą zrzucał potrzebny na zimę opał. Załamałem się! Te bociany nie przyniosły szczęścia. Niemcy kolejną zimę mają zamiar tutaj stacjonować! Wojna się nie kończy! Nie mam już siły! Nie mam siły! Tak jak Janka mówiła: Zima przyjdzie wkrótce, tak oni też już teraz zabezpieczają sobie opał. Nie mogę już tego wytrzymać! Jeszcze jedna zima w tej norze!

Od miesiąca, jak dobrze obliczam wschody i zachody słońca, coraz częściej myślałem o tym, co będzie po wojnie. Z dnia na dzień w każdy wieczór zasypiałem z planami na przyszłość. Teraz wiem, że jak to się skończy, będę mieć sklep. Będę sprzedawał jedzenie, o jakim teraz mogę tylko marzyć. Oj, będzie duży, bo marzę o wszystkich potrawach, jakie kiedykolwiek jadłem!

Rozgrzana lipcowym słońcem nora nie pozwalała normalnie oddychać. Całe ciało, a raczej skórę, bo ciało jakoś dziwnie się skurczyło, oblewał pot i dodatkowo ten okropny smród z wiadra nie dawał żyć. Było tak bardzo duszno, że już sam nie wiedziałem, co mam z sobą zrobić. Dobrze, że jeszcze przed tygodniem – tak, to chyba upłynął tydzień – Janka przyniosła więcej wody. Gorąca od słońca, które paradoksalnie tutaj nie docierało, stała w kance na mleko, na miejscu miski do żarcia. Ta ostatnia leżała na moim legowisku i czekała na swój czas. Wody ubywało, zacząłem ją bardzo oszczędzać, zwilżałem tylko usta. Wiedziałem, że kiedyś doniosą, ale musiałem oszczędzać. 

Byłem umęczony upałem, a do tego ten smród, okropny swąd nie dawał za wygraną. 

Muszę się tego pozbyć, bo umrę! Umrę w tym smrodzie! resztkami sił szeptałem pod nosem. 

Bezmyślnie uniosłem się z legowiska, podczołgałem do szczeliny, obok której było – o czym, Mame, nigdy nie wspominałem − małe niby-okno, ukryte, niezauważalne z zewnątrz. Tak naprawdę z mojej strony też nie było widać, że ono tam jest. Kiedy wujek mnie tutaj pierwszy raz wprowadził, powiedział o nim, ale uprzedził, że mam go nie otwierać, bo z zewnątrz nikt nie może zobaczyć, że ono tam jest. Przecież po wejściu na strych nie było go widać, więc gdyby wpadli Niemcy, a na budynku byłby jeden otwór więcej, zorientowaliby się i zginęlibyśmy wszyscy. Do tej pory nigdy go nie otworzyłem, przez tę szparę mogłem wyłącznie oglądać moje dziewczynki, ale dzisiaj, dzisiaj nie daję już rady. Muszę pozbyć się tego smrodu! Tak dawno Janka nie wyniosła ode mnie wiadra. Taka cisza dzisiaj, chyba wszyscy odjechali − pomyślałem. Nawet dziewczynek nie było widać. Żar z nieba zatrzymał je w czterech ścianach. Dzisiaj wyjątkowo nie policzyłem odjeżdżających Niemców. Nie zastanawiając się, zacząłem przesuwać się w stronę miejsca, gdzie według wskazówek powinno być okienko. Tak, to miejsce wyglądało inaczej niż pozostała część ściany. 

Jestem pewien, że na dole nikogo nie ma. Taka cisza dzisiaj, taka cisza – szeptałem. Udało mi się wyjąć ten fragment ściany, odłożyłem go na legowisko, podczołgałem się po wiaderko, które stało obok mojego legowiska, wróciłem w stronę − jak pomyślałem − okna na świat, podniosłem wiaderko i przechyliłem przez okno. Niestety, wszystko wylałem prosto na głowę żandarma! Teraz świat zaczął się trząść! Niemiec biegał wokół domu jak oszalały. Krzyczał, wrzeszczał! A taka cisza była… Była! Teraz już nawet jej nie pamiętam, wiedziałem, że natychmiast muszę zlikwidować tę dziurę w ścianie! Włożyłem deski tak, jakby nigdy nie były wyjmowane, jakby od zawsze były nieruchomym fragmentem domu. Ten na dole biegał jak oszalały i szukał dziury w ścianie. Przerażona Janka wybiegła z domu i już chyba wszystko wiedziała. Byłem pewien, że wróci do domu, zapali świecę, zacznie się modlić, a dziewczynki ze strachu usuną się z drogi. Biegał i wrzeszczał, a ja tylko miałem nadzieję, że mokra plama na piasku i na jego mundurze szybko wyschnie. Byłem o tym przekonany! Było tak bardzo gorąco, że musi szybko schnąć – uspokajałem się. Kiedy spojrzałem na gniazdo, które górowało nad podwórkiem, zobaczyłem trzy nieśmiało wyglądające główki z czarnymi dziobami. Przeżyjemy! Przeżyjemy! – pocieszałem się i jednocześnie okłamywałem! Przecież zawsze bocian kojarzy się z życiem. Na dole Niemiec w coś uderzał, zaczął biegać po schodach w górę i w dół. Siedziałem skulony w kąciku mojej przeklętej nory. Myślałem: Już nie żyję, teraz nie żyję na pewno. Boże, tylko nie na oczach dziewczynek. Dobry Boże, niech one tego nie widzą. Już tyle przeżyły, ale tego chyba nie wytrzymają – myślałem. Byłem przerażony! A co będzie, jak wrócą wszyscy? Boże, znajdą mnie, zabiją na oczach dzieci. Zabiją dzieci i Jankę, zabiją Pawła z matką. Moim szalonym pomysłem z wiadrem zabiję wszystkich – myśli, których nie byłem w stanie się pozbyć, nie dawały spokoju. Nie chcę już żyć! Nie chcę, nie chcę! 

Nadjechała świta. Nawet nie przypuszczałem, że to wszystko może się tak zakończyć. Nasłuchiwałem z góry. W tym okropnym żarze wszyscy zaczęli biegać wokół domu i chyba spoglądać w górę. Nie widziałem tego. Bałem się jak nigdy w życiu! Szukając kryjówki, biegali jak opętani, na strychu opukiwali wszystkie deski. Nie dotknęli tylko tej jednej, jedynej, która uchyliłaby się pod wpływem dotyku. Nie znaleźli tego „guziczka”. Wujek Janki był przecież inżynierem i zrobił to perfekcyjnie. Nie wiem, jak to zrobił, ale wiedziałem, że tylko wtedy, gdyby właśnie tę deseczkę ktoś dotknął, wyszłaby na jaw cała skrzętnie ukrywana tajemnica. Żywy Żyd! Żyd mieszkał nad ich kwaterą, a oni, czujni jak psy, nie wyczuli tego parcha! Nie dotknęli tylko tej jednej, najwspanialszej na świecie deski. Nigdy nie dowiem się, jak to się stało. To dziwne, że to nie ja byłem ukarany, tylko ten śmierdzący, oblany płynem z wiadra żandarm został oddalony na tydzień do aresztu. Jakby tego było mało, został posądzony o szaleństwo! Wyzywali go od idiotów i kretynów! A dodatkowo stwierdzili, że sam oblał się moczem! Po tym wszystkim wiedziałem, że muszę być bardzo czujny, bo kiedy go wypuszczą, będzie mnie szukał. Nie odpuści!

Wiedziałem, że Janka nie będzie chciała już ze mną nawet rozmawiać. Przecież byłem tak bardzo nieodpowiedzialny To, co zrobiłem, zakrawało na głupotę. Zachowałem się jakbym stracił rozum. Bez sprawdzenia, czy ktoś jest na warcie, przez okno opróżniłem wiadro. Jestem idiotą! Kretynem! Durniem!

To może idzie nowe? Ostatnio ciszej. Niemcy częściej wyjeżdżali z domu i długo nie wracali. Jakby mieli już dość tego miejsca. 

Kiedy odzyskiwałem nadzieję i myślałem, że jest coraz lepiej, nabierałem odwagi i znowu zaczynałem zachowywać się jak bubele, a nie jak dorosły facet. Przez szparkę mojej nory odliczałem odjeżdżających Niemców. Okazało się, że wyjechali wszyscy, łącznie z wartownikiem. Uznałem, że nie pozostaje mi nic innego, jak wyjść na świat. Odczekałem kilkanaście minut, chociaż już straciłem rachubę czasu i nie umiem odliczać upływających minut, godzin. Tylko poranne, rozjaśniające świat słońce − nawet kiedy było za chmurami − przypominało mi, że zaczyna się dzień.

Powoli, jakbym coś złego przeczuwał, poszedłem na dół. Rozejrzałem się, było bardzo spokojnie i cicho, a to zawsze było zwiastunem zła. 

Idę! – szepnąłem pod nosem. Wszedłem do mieszkania, Janka spojrzała na mnie tak, że wszystkiego miałem już dość od samego jej spojrzenia. Wiedziałem, że zachowuję się nieroztropnie, ale przecież nie mogłem wciąż tylko z góry patrzeć na dziewczynki. Kiedy wszedłem, tylko one na mój widok radośnie podskakiwały i zaczęły tulić się do moich kościstych nóg. 


CDN

Poprzednie watki TUTAJ

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.