Uncategorized

ZMYŚLENIA ( 14 )

Eliza Segiet

Eliza Segiet – absolwentka studiów magisterskich Wydziału Filozofii, autorka siedmiu tomów wierszy, monodramu, farsy i mikropowieści. Jej teksty można znaleźć w licznych antologiach, zarówno w Polsce, jak i na świecie. Członek Stowarzyszenia Autorów Polskich oraz World Nations Writers Union. Laureatka Międzynarodowej Publikacji Roku (2017 r., 2018 r.) w Spillwords Press (USA) oraz Nagrody Literackiej Złota Róża im. Jarosława Zielińskiego (za tom Magnetyczni) w 2018 r. Dwukrotnie jej wiersze (2018 r., 2019 r.) zostały wybrane jako jedne ze 100 najlepszych wierszy roku  w International Poetry Press Publications (Kanada). W The 2019 Poet’s Yearbook  została nagrodzona prestiżową nagrodą Elite Writer’s Status Award jako jeden z najlepszych poetów 2019 r. Nominowana do Pushcart Prize 2019 oraz do Naji Naaman Literary Prize 2020.


This image has an empty alt attribute; its file name is zmyslenia.jpg

„Zmyślenia” to zbiór krótkich form prozatorskich, w których Eliza Segiet przygląda się człowiekowi zagubionemu, poszukującemu, dręczonemu, wykluczonemu.

Recenzja Kingi Mlynarskiej


Ławka lokatora

Pan Karol bardzo lubił dyskutować z różnymi ludźmi. Żeby choć trochę porozmawiać, często przychodził do parku. Być może nie miał nikogo, z kim mógłby w domu zamienić słowo, i stąd jego codzienne spacery. Na miejsce swoich wędrówek wybierał park, a czasem plac zabaw, który był tuż obok. Wydawał się bardzo samotny, a wśród swoich rozmówców wzbudzał dużą sympatię. Wszyscy go bardzo lubili i szanowali. Prawdopodobnie był wykształcony, bo nie było tematu, na który nie potrafiłby zabrać głosu. Codzienne rozmowy z jego „parkowymi przyjaciółmi” nabierały takich barw, że jak kiedyś – przez tydzień – nie przychodził, znajomi byli bardzo zaniepokojeni. Kiedy w końcu Karol się pojawił i usiadł na „swojej” parkowej ławeczce, tuż za płotem placu zabaw, od razu przysiadało się towarzystwo. Panie z wózeczkami, panowie z pieskami, nawet chłopak na rolkach cieszył się, że ławka ma znów swojego „lokatora”. To dodawało mężczyźnie skrzydeł, widać było, że nabiera pewności siebie.

Często nawet zamieniał się rolami ze staruszkiem, który przychodził tutaj pospacerować z pieskiem. Starszy pan siadał na „jego” ławce, a on błąkał się między alejkami z jego pupilem, który widać było, że już za sobą ma wiek średni. Kiedy Borsuczek był stęskniony za swoim panem, wracali. Staruszek był przeszczęśliwy, mówił:

– Nawet pan, panie Karolu, nie wie, jak bardzo mi pan pomaga.

A on odpowiadał:

– Taka pomoc to nie pomoc. Muszę robić coś dobrego dla ludzi. Narobiłem w życiu tyle złego, że muszę jakoś sam przed sobą się oczyścić.

– Oj, panie Karolu – jęknął staruszek. – Teraz to mnie pan rozśmieszył. Naprawdę. Trzymają się pana żarty.

– To nie żarty, drogi kolego – wyszeptał Karol. – To prawda. Może kiedyś uda mi się wyzwolić z tego wszystkiego. Teraz muszę żyć jak pustelnik, w zasadzie nie muszę, tylko chcę. Nadal potrzebuję tego dla swojej psychiki.

Oddając smycz, na końcu której był Borsuczek, cichym „Do zobaczenia” pożegnał się z mężczyzną.

Starszy pan nie mógł dojść do siebie po tej wiadomości, postanowił następnego dnia – gdyby tylko przyszedł Karol – porozmawiać z nim jeszcze raz. Nie rozumiał, dlaczego ten dobry i uczynny człowiek mówił takie rzeczy. Zaczął nawet dostrzegać w nim kogoś ze swojej przeszłości, ale ponieważ nie był pewien, to nie wysnuwał zbyt pochopnych wniosków. Wczesnym popołudniem poszedł na „ławkę lokatora” i zgodnie z oczekiwaniem zastał tam Karola. Przysiadł się do niego wraz ze swoim zwierzakiem, który teraz leżał przy nogach tutejszego bywalca. Ten zaczął go głaskać, a on odwzajemniał się, liżąc jego dłoń. Karol, uprzedzając plany staruszka, postanowił odciąć się od rozmów na temat jego przeszłości:

– Zabiłem człowieka wyznał.

W pierwszej chwili starszy pan zaczął się śmiać, ale spojrzał na niego i powiedział:

– Wszystko może się zdarzyć. Człowiek w życiu popełnia błędy, wiele błędów, ale najważniejsze umieć się do nich przyznać. Wie pan, panie Karolu, zawsze pracowałem z ludźmi, choć właściwiej nazwać tę pracę jako pracę dla ludzi. Ale ta robota bardzo mi w życiu pomagała, a ilu ludziom ja pomogłem? Teraz, u schyłku życia, wiem, że było warto. Pan mnie chyba nie poznaje, postarzałem się, zgarbiłem, zdziwaczałem, ale mam pamięć do twarzy. Nawet po latach zostają rysy, które są bardzo charakterystyczne. Na przykład oczy. Wiem, że pan nie jest złym człowiekiem. Kiedyś mnie pan nie lubił, a teraz widzę, że się dogadujemy.

– Nie rozumiem – powiedział Karol.

– Wiem, że pan nie rozumie – kontynuował staruszek. – Mówiłem już, postarzałem się, zgarbiłem, ale pamięć mam dobrą. Byłem pana psychiatrą.

– Słucham? – spytał Karol. – Pan profesor Zawadzki?

– Tak, to ja, we własnej osobie – potwierdził. – Tylko już w starej odsłonie. Karolu, pospacerujesz trochę z Borsuczkiem?

– Panie profesorze! – krzyknął Karol. – Już biegnę! I pomyśleć, że ja pana kiedyś nie lubiłem.

Kiedy spacerował z psem, cały czas myślał o profesorze Zawadzkim. Kiedyś był dla niego persona non grata, bo wciąż zadawał mu pytania, na które on nie odpowiadał. Bez przerwy swoim męczącym monologiem wyprowadzał go z równowagi. Przecież to był ten czas w życiu Karola, który chciałby wymazać z pamięci. A nigdy nie udało mu się zapomnieć tego, że jako mały chłopiec – z głupoty albo z nieświadomości – zabił kolegę. Wziął wiatrówkę z szafki swojego ojca i poszedł bawić się w wojnę. Przecież nie można bawić się w zabijanie – po latach zrozumiał Karol. To zbyt późno. Teraz odwiedza kolegę, rozmawia z nim, ale on od lat, spod kamiennego głazu, wciąż nic nie mówi. Milczy jak ten głaz. Karol pamięta, jak było bardzo wesoło, wtedy jak strzelali do siebie i krzyczeli:

– Trafię cię, zobaczysz!

Kiedy wystrzelił i Maciek upadł, tak bardzo się śmiał, że go trafił! Ale myślał, że to tylko żarty i inscenizacja. Był niemal pewien, że kolega upadł na chwilę – na krótką chwilę, aż mama zawoła:

– Karolku, chodź na obiad!

A kiedy mama wołała, on krzyczał: 

– Wstawaj, nie wygłupiaj się, już koniec zabawy! Koniec wojny! Skąd wziąłeś tę krew? Jak ją zrobiłeś? Wstawaj już, bo mama będzie krzyczała. Ale ty jesteś głupi, chciałeś mnie zastrzelić z tego kijka?

Maciek nic nie mówił, już nic. Tylko szeroko otwartymi oczyma patrzył na kolegę. Jakby nie wierzył, że ta śmierć nie jest tylko „na chwilę”. Te oczy pamięta do dziś!

Po tych rozmyślaniach wrócił z Borsuczkiem na ławkę, na której czekał profesor. Podszedł i powiedział:

– Cieszę się, że po tylu latach znowu pana spotkałem. Rozmawiamy ze sobą jak zwykli ludzie, a nie jak lekarz z pacjentem. Wtedy tymi pytaniami pan profesor mnie tak męczył, nie lubiłem pana. Tyle słów pan do mnie mówił, a ja nie chciałem nic słyszeć. Nic! Chciałem wtedy rozmawiać, bawić się z Maćkiem. Dopiero teraz wiem, że pan chciał dla mnie dobrze. A ja do dzisiaj nie mogę się pogodzić z tym, że jestem mordercą.

– Karolu – odparł profesor. – Nie jesteś mordercą! Byłeś małym, nieświadomym dzieckiem, które chciało bawić się w dorosłość. To nie ty ponosisz odpowiedzialność za to, co się stało. Nie wracajmy już do tego. Po prostu bądźmy przyjaciółmi, nawet tylko takimi z parku. Mój Borsuczek cię uwielbia, on się zna na ludziach. A ty jesteś bardzo dobrym człowiekiem. Wtedy też byłeś. Każde dziecko ma prawo do zabawy. Tylko trzeba trochę kontrolować, w co i czym się bawi. Zobacz, ten świat zwariował! Dzisiaj dorośli bawią się jak dzieci i strzelają, choć wiedzą, że ta śmierć nie jest „na chwilę”. Przestań się obwiniać, czas skończyć ze słowem „morderstwo”, a zamienić je na dwa –„nieszczęśliwy wypadek”. Zresztą, wtedy też tak tobie tłumaczyłem. Tylko nie chciałeś przyjąć tego do wiadomości. Koledzy z podwórka nazywali cię „mordercą”, bo nie rozumieli, że to był wypadek. Tragiczny, ale wypadek! Dobrze, że się przeprowadziliście daleko od tych podłych ludzi.

Na własne żądanie

Dobrze, że mało kto zwraca na mnie uwagę. Dzięki temu mogę, niezauważony, być w różnych miejscach. Właśnie to jest moim darem. Spaceruję ulicami, wchodzę do domów i mogę wszystko zobaczyć. Wczoraj wszedłem tylko na chwilkę, ale zostałem dłużej. Stanąłem z tyłu za kanapą. Od pierwszej chwili wiedziałem, że to jest gabinet lekarski. Tam było tak bardzo surowo: biurko, dwa krzesła, komputer i kanapa, o której od razu pomyślałem: Leżanka jak u Freuda. Stałem z boku i patrzyłem na panią w białym fartuchu, która wypełniała jakieś dokumenty. Nagle do gabinetu wbiegła Gabi – tak się zwracała do niej kobieta ubrana na biało – usiadła i zaczęła:

– Pani doktor – krzyczała. – On mnie pobił!

– Kto cię pobił, Gabi?

– Ten, co nas pilnuje!

– Ale który? Jest przecież dwóch sanitariuszy.

– No ten wysoki, Przemek, czy jak mu tam… Jaka różnica? Ważne, że jestem pobita i to bardzo.

– Gabi, a wiesz, że Przemek od tygodnia jest na urlopie?

– To co z tego? Uderzył mnie, o tutaj – palcem pokazuje klatkę piersiową.

– A kiedy to zrobił?

– Teraz, w czasie obiadu.

– Obiad będzie dopiero za godzinę.

– Może to było podczas kolacji!

– Rozumiem. Gabi, a czym dzisiaj umyłaś sobie włosy? – pyta z zaciekawieniem lekarka.

– Jak to czym? Na śniadanie było masło. To czym miałam umyć? Masłem, oczywiście!

– Wiesz, jak ciężko będzie to zmyć?

– Przecież dopiero jutro rano będę myć znowu głowę – odpowiedziała z dużą radością. – A wie pani, jak on mnie pobił? Pani patrzy. – Wysuwa rękę ponad ramię i palcem pokazuje plecy.

– Gabi, chyba trochę przesadzasz. On cię nie pobił, nie ma żadnych śladów. Przed chwilą pokazywałaś, że pobił cię z innej strony.

– Ja swoje wiem. I nie ma różnicy, gdzie mnie pobił – odpowiedziała.

Patrzyłem na to wszystko i nie mogłem uwierzyć. Tak naprawdę miałem ochotę wyjść do innego pokoju, ale bałem się, że w drugim będzie jeszcze gorzej. Zostałem, zasłuchany w dialog lekarki z pacjentką. Tylko się jakoś dziwnie skurczyłem. Chyba ze strachu, ze zdziwienia, z niedowierzania. Jednocześnie podziwiałem spokój tej (nie)normalnej rozmowy. One miały sobie tak wiele do powiedzenia. Więcej mówiła Gabi, co jakiś czas lekarka przerywała, zadając jej jakieś pytanie.

– Gabi, dlaczego namalowałaś na ścianie napis: „Kocham pana doktora”?

– Przecież go kocham, a on mi nie wierzy. To niech widzi, jak bardzo! Niech wszyscy wiedzą, co to jest miłość.

– A czy wiesz, że ta sala była malowana w zeszłym miesiącu?

– To dobrze! Na czystej ścianie lepiej widać napisy! – ucieszyła się. – Niech pani patrzy, pani doktor, co się teraz stanie.

Gabi pocierała usta paznokciem pomalowanym czarnoturkusowym lakierem. Była przekonana, że ten kolor tam pozostanie.

– Teraz zmienię sobie kolor! Widzi pani? Pani tak nie potrafi, a ja umiem! Co pani na to?

– Gabi, nic się nie zmieniło. Masz takie usta, jakie miałaś wcześniej. Przecież ten lakier jest już suchy, a suchym lakierem nie można malować.

– No, widzi pani sama! A później mi się pani dziwi, że wysmarowałam ścianę świeżym… Dobra, już nie będę mówić, bo później pani powie, że będzie rzygać.

– Gabi! Dość już…

– Dobra, że będzie pani zwracać. Smaruję tym, co mam pod ręką.

– Gabi! Przestań już! Skończ z tym!

– Pani doktor, a mogę wyjść na własne żądanie? Wie pani, że on mnie pobił, a doktora kocham, to napisałam na ścianie, żeby wszyscy wiedzieli, że mamy się ku sobie.

– A doktorowi mówiłaś, co do niego czujesz?

– Mówiłam dużo razy, ale on nie chciał mnie słuchać. Gadał mi, że ma żonę. A co mnie obchodzi jego żona? Może kochać i ją, i mnie. Tylko słyszałam, że podobno pani jest jego żoną. Prawda to czy żarty sobie ze mnie robił, bo myślał, że ja jakaś głupia jestem? 

– Prawda. Jestem żoną doktora, którego kochasz.

– To pani doktor mnie lubi i mi odda doktora! Tak?

– Gabi, a połykasz to, co pielęgniarki ci podają?

– W życiu! Jestem zdrowa i nie będą mnie truć jakimiś kolorowymi pestkami. Wie pani doktor, co zrobię, jak mi pani da swoje kolczyki, to zrobię nimi dziurki w tych pestkach i będę miała takie piękne korale.

– Gabi, a ty wiesz, że musisz połykać to, co dają ci pielęgniarki? Jakby ci to wytłumaczyć… to jest taki… gips, który spowoduje, że będzie ci lepiej.

– Pani doktor, mnie się nic nie złamało, on mnie aż tak nie pobił. A jak mi może być lepiej? Jest mi bardzo, bardzo lepiej. Tutaj jest przecież doktor, co go kocham i mogę na niego patrzeć.

Patrzyłem, słuchałem i nie mogłem już dłużej wytrzymać. Też chciałem wyjść na własne żądanie! Długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego one tak dziwnie rozmawiają. Szkoda, że cień – taki jak ja – zwykły milczący obserwator nic nie może zrobić. Przecież gdybym umiał mówić, gdybym mógł jakoś pomóc, może wziąłbym na siebie cierpienie tych, którym „jest bardzo, bardzo lepiej…”. Ludzie powinni mieć w sobie siłę, tolerancję, miłość i zrozumienie – wtedy, kiedy inni są po prostu inni. Gdybym umiał mówić gdybym mógł pomóc Teraz wychodzę. Na własne żądanie.

Wszelkie podobieństwa do osób i zdarzeń są przypadkowe i niezamierzone. 


Poprzednie odcinki TUTAJ

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.