
Nie myślałeś o kontynuacji kariery naukowej?
Gösta Åström, ordynator w Luleå ucieszył się, że przysłali mu specjalistę z tytułem doktora, bo to budziło w nim nadzieję, że poprowadzę badania naukowe. We mnie coś się jednak załamało. Nie mialem już energii, żeby zacząć pracować naukowo. Ten przełom, tragedia w moim życiu, zmieniła wszystko. Jakby płomyk, który się zmniejszał, wygasł. Klinika w Sztokholmie była uniwersytecka, kiedy koledzy prowadzili projekty naukowe, zwracali się czasem o pomoc. Zostałem uwzględniony w trzech czy czterech publikacjach. Napędu do własnych badań nie miałem, entuzjazm się wyczerpał. Do tego Katja zmarła w rok po emigracji. To była straszna tragedia. Spadła na mnie odpowiedzialność za synów.
Opowiesz?
W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia 1970 roku pojechaliśmy z wizytą do Evymarii Loose, mojej obecnej żony, z Andrzejem i Robertem. Katja z Evamarią znała się, obie chodziły na ten sam kurs szwedzkiego. Evamaria też jest Niemką. Razem z partnerem zaprosili nas na kolację, Katja nie pojechała. Była w apatii, pewnie tym przejawiała się depresja, ciężki stan w jakim się znajdowała. Zasiedzieliśmy się z chłopcami, wróciliśmy późno. W pokoju, w którym spała żona było ciemno, a tam stał telewizor. Chłopcy chcieli jeszcze obejrzeć jakiś program, więc weszliśmy cichutko, na paluszkach, aby jej nie obudzić i wynieśliśmy telewizor do drugiego pokoju. Może gdybyśmy zapalili światło, widzielibyśmy butelkę wina i puste pudełko po tabletkach nasennych? Może udałoby się wypompować zawartość żołądka i ją uratować? Rano już nie żyła. To był ogromny wstrząs dla nas wszystkich.
Po jej śmierci znalazłem listy, które wymieniała z Michałem i Kasią. Była w nich przeciwko mnie, nazywała „Stary”, choć miałem 40 parę lat. Z listów dowiedziałem się, że planowała przyszłość. Postanowiła ode mnie odejść. Miała kontakt z przyjaciółką w Szwajcarii, załatwiała sobie licencję tłumacza międzynarodowego przy Lidze Narodów w Genewie, to było na dobrej drodze, myślała o wyjeździe do Niemiec. Dlatego przypuszczam, że samobójstwo to był w zaraniu sygnał, jakby SOS, a nie rzeczywisty zamiar rozstania się z życiem. Niestety chyba nie wzięła pod uwagę, że będziemy tacy ostrożni, nie zapalimy światła i nie odkryjemy jej stanu. Za taką interpretacją przemawiają także konkretne plany zmian w najbliższej przyszłości. Ja nic o nich nie wiedziałem. Był rozdźwięk między nami, inaczej przeżyła emigrację, w Szwecji czuła się źle. Miałem wyrzuty sumienia, że przeze mnie przerwała obiecującą karierę w Polsce, wszystko jej się zawaliło. Jeśli czegoś z życiu żałuję to jej śmierci. Przez mnie wyjechała z Niemiec, przeze mnie wyjechała z Polski…
Chłopcy bardzo przeżyli stratę matki, byli z nią bardziej związani niż ze mną. Katja okazywała tolerancję wobec różnych ich wybryków. Na jakimś etapie synowie mieli więcej informacji o historii grup rockandrollowych, jazzowych niż historii czy geografii. Zwłaszcza Robert nie chciał się uczyć. Matka była wobec nich pobłażliwa i szczodra, choć nasze środki były skromne.
Michał miał wtedy 22 lata, wciąż mieszkał w Warszawie, wypuścili go na pogrzeb. Robert miał lat 16, Andrzej 14. Jakoś gospodarowaliśmy. Robert wciąż był zakochany w Ewie Tarnowskiej. Chodził do szkoły, żeby tylko odfajkować, a potem pracował na stacjach benzynowych, w ogrodnictwie. Chciał zarobić pieniądze i ją ściągnąć. Dopiął swego. Ewa przyjechała, zamieszkaliśmy razem z mieszkaniu w Täby. Andrzej w liceum poznał Zsuzsę, Żydówkę z Budapesztu, zmieniła potem imię na Nora. Zamieszkał z jej rodziną, przylgnął do niej, pobrali się. Synowie szybko stali się samodzielni.
Jak ty sobie radziłeś?
Starałem się o zmianę mieszkania, nie mogłem żyć w miejscu, w którym żona odebrała sobie życie. No i dojazd do Szpitala Południowego, godzinę w jedną, stronę był uciążliwy. Pomogła zaprzyjaźniona pielęgniarka. Podpowiedziała, że zwalnia się mieszkanie, w którym do dziś mieszkam, tuż obok szpitala. Udało mi się je dostać z puli Wydziału Zdrowia.
W latach 90 poszedłem na audiencję do szefa wydziału mieszkaniowego. Obawiałem się, że po przejściu na emeryturę, będę musiał zwolnić mieszkanie, które było służbowe. Powiedziałem: „mam wyjątkową sytuacje, nie pozwolę się „ewakuować” kolejny raz z domu”. Dla mnie zmienili przepisy, że nawet na emeryturze ludzie mogą zachować swoje służbowe mieszkania.
Ze szpitala odszedłem w 1974 roku. Kolejny raz zwolniło się miejsce zastępcy ordynatora w Szpitalu Południowym, ale szef kliniki Bruno Kaplan zatwierdził szwedzkiego lekarza na to stanowisko. Potem mi powiedział: „byłem pewien, że i tak zostaniesz”. Miał mnie za klinicystą, operatora, który nie zrezygnuje z pracy w szpitalu. Ale ja miałem dość. Objąłem przychodnię w dzielnicy imigranckiej Hallunda, Skärholmen, pacjentki były głównie z Bliskiego Wchodu, byłej Jugosławii, Grecji, Chin.
Pracę zorganizowałem po swojemu, czyli żeby jak najmniejszym wysiłkiem, osiągnąć jak najwięcej. Zanim kobieta weszła do gabinetu, szybko przeglądałem historię jej choroby. Gdy przekroczyła próg, próbowałem się przywitać w jej języku. Merhaba – to dzień dobry po arabsku, kaliméra po grecku. Po krótkiej rozmowie zapraszałem do pokoju badań obok. Kiedy ona się przygotowywała, dyktowałem sekretarce, co się zdarzyło od ostatniej wizyty. Potem badałem pacjentkę. Zanim się ubrała i do mnie wróciła, miałem gotowy opis wizyty, dyktat, wypisaną receptę. To dawało mi około 10 minut wyłącznie dla pacjentki, resztę rutynowych spraw załatwiała pielęgniarka z asystentką. W 1979 przeszedłem do poradni w Skärholmen. Też duże środowisko imigranckie. Tam pracowałem do emerytury.
W Szwecji masz dobre, spokojne życie. Zadomowiłeś się?
Jedna część mnie czuje wdzięczność za dach nad głową, za bardzo ułatwione i niebiurokratyczne przyjęcie, za szybkie uznanie jako obywatela. Doceniam, że państwo dobrze działa, jest spokojnie, bezpiecznie, mam dobre warunki ekonomiczne, przyzwoitą emeryturę. Zawsze żyłem za to, co miałem. Kiedy zarabiałem więcej, wydawałem więcej, kiedy mniej, wydawałem mniej. Nigdy nie miałem z tego powodu żalu, bo, jak wielokrotnie powtarzałem, wszystko było o niebo lepsze w porównaniu do piekła getta i obozów. Jednak choć mieszkam w Szwecji najdłużej niż w jakimkolwiek innym miejscu, 50 lat, wciąż czuję się tu gościem, wciąż to nie jest mój kraj. Jestem lojalnym obywatelem, obserwuję politykę, biorę udział w wyborach itd. Ale kultura szwedzka nie jest moja. Znam aktorów, pisarzy, jednak to nie jest pogłębione. Zainteresowałem się historią państwa, w którym się znalazłem, też bez większego zaangażowania. Ważniejsze dla mnie jest to, co się dzieje w Polsce, w Izraelu, Niemczech, Ameryce, chyba dlatego, że tam są moi bliscy.
Ludzie są sympatyczni, choć mentalnie obcy. Z niewieloma Szwedami miałem zażyłe relacje, ale ci, z którymi byliśmy blisko, okazali się oddanymi przyjaciółmi. Ja też nie rozgrzewam się łatwo i nie nawiązuję szybko bliskich przyjaźni. Musi minąć sporo czasu, żebym pogłębił znajomość, ale potem jestem bardzo oddany.
Miałeś kontakty z polską emigracją? Z ludźmi, którzy mogli cię zrozumieć, bo mieliście podobne doświadczenia?
W Sztokholmie nie nawiązałem bliższych kontaktów ani z żydowskimi, ani polskimi grupami imigrantów. Nazywałem ich „koci klub miau”, bo na spotkaniach najczęściej pojawiało się słowo „miał, miał, miał” i opowieści o tym, co zostawili w Polsce, stracili. Mnie to nie interesowało. Byłem zbyt zajęty, żeby się ustabilizować, być samodzielnym. Nie miałem na nowe znajomości miejsca w głowie, ani w sercu.
Wszystkie wątki TUTAJ
Ksiazke mozna kupic TUTAJ

Kategorie: Uncategorized