Kobieciarz, skandalista i człowiek chodzący w kolorowych skarpetkach. A może nieugięty antykomunista, autor książek, które w trzy dni znikały z księgarń, i człowiek sukcesu? Leopold Tyrmand, jak udowadnia Marcel Woźniak, autor książki “Tyrmand. Pisarz o białych oczach”, nie daje się łatwo zaszufladkować.
Można się było z nim zaprzyjaźnić?
Myślę, że tak. Leopold Tyrmand jako pierwszy wyciągał rękę na przywitanie, upatrywał w relacjach z innymi ludźmi możliwość zmiany świata. Nie było człowieka, który by go nie lubił, nie licząc tych wyjątkowo nieprzychylnych. Potrafił się odwdzięczać, był lojalny, troszczył się o przyjaciół. Z jednym wyjątkiem: nie znosił kłamstwa i niezdecydowania. Ludzi z tymi atrybutami nazywał rozmemłanymi.
W jakim sensie?
Są ludzie, którzy raz oferują pomoc, a potem się z niej wycofują, umawiają się na spotkanie, a ostatecznie na nie nie przychodzą. W poprzedniej epoce nadużywali zwrotów w rodzaju “wicie rozumicie…”.
Oznaczających brak wpływu na życie.
Tak. Tyrmand skreślał takich ludzi z notesu, samemu będąc wyznawcą życiowego sprawstwa.
Nie był pamiętliwy? Tadeuszowi Konwickiemu na wiele lat zapamiętał jedno zdanie z tekstu.
Jak Konwicki napisał, że Tyrmand, tańcząc, kopnął się w głowę. I przez wiele lat się do siebie nie odzywali, to prawda.
Tyrmand być może bywał trochę przewrażliwiony na swoim punkcie, a może nie tyle przewrażliwiony, co honorowy. Chciał, by to, co robi, było postrzegane jako ważne. Bywało, że unosił się dumą. Ale potrafił też w środku nocy jechać z pomocą na drugi koniec miasta.
Do kogo na przykład?
Kiedyś pojechał uratować żonę Jerzego Putramenta. Ktoś wtedy dobijał się do drzwi ich mieszkania. Tyrmand, mimo że nie cenił Putramenta, działacza komunistycznego, bez chwili wahania wsiadł do samochodu. Innego razu pojechał po żonę Kazimierza Brandysa, która utknęła na granicy.
Pisarz Jerzy Przeździecki opowiedział mi, że w latach 40. współpracował jako tłumacz z Amerykanami. Urząd Bezpieczeństwa dotkliwie sponiewierał za to Przeździeckiego. Omal nie stracił życia podczas przesłuchania, po którym zakrwawiony leżał na ulicy. Tylko jeden człowiek podszedł mu pomóc. Zaprowadził do domu, umył, nakarmił. Tym człowiekiem był Tyrmand. Musisz wiedzieć, że w tamtym czasie pomoc komuś, kto leżał zakrwawiony w okolicy katowni UB, było niebezpieczne, mogło ściągnąć kłopoty. Tyrmand się nie bał.
A jak traktował kobiety? O Barbarze Hoff, swojej przyszłej żonie, mówi: miała być ładna, a jest gruba. Pierwsza żona jest z nim tak nieszczęśliwa, że przestaje malować i rzuca studia. Przestaje też jeździć na nartach, bo Tyrmandowi się nie podoba, że jeździ lepiej od niego. Z dzisiejszej perspektywy był strasznym mizoginem.
Dziś takie traktowanie by nie przeszło. Ale kiedyś było, niestety, normą. Wtłaczało się kobiety i mężczyzn w pewne role i schematy. Tyrmand-zdobywca też czytał o nich w książkach, widział je w filmach, słyszał w piosenkach. Nie wiem, czy ma sens ocenianie Tyrmanda z tamtych czasów i patrzenie na niego z dzisiejszej perspektywy.

A Bogna, maturzystka, której się oświadczył – jak znalazła się w jego życiu?
Poznał ją w stołówce U Literatów. Przysiadła się do Tyrmanda, który potem został jej korepetytorem. Wystarczy spojrzeć do książki Michała Wójcika “Bogna Tyrmanda. Nastolatka, która rozkochała w sobie pisarza”, żeby się przekonać, że to dziewczyna uwiodła Lolka. Historia jest złożona, bo koniec końców oświadczyny zostały odrzucone, a Bogna na złość nie zdała matury. Chciała pokazać, jak złym był nauczycielem. Tyrmand chyba nie przywiązywał jednak specjalnej wagi do tego romansu: to raptem kilka miesięcy z jego życia, natomiast jedne z niewielu tak dokładnie opisanych. I dlatego dziś tyle o tym mówimy. Kilka miesięcy później poznał swoją przyszłą żonę.
Która chyba była nieszczęśliwa w tym związku?
Tak. Kulminacja nastąpiła, kiedy Małgorzata, mając już dość tego, że mąż nie zwraca na nią uwagi podczas festiwalu Sopot ’56, ruszyła w tournée z amerykańskim zespołem jazzowym. Oburzony Tyrmand powiedział: “Mnie się nie zdradza!”. To było krótkie i nieudane małżeństwo.
Nie daje mi spokoju, jak ją traktował
.
Ile będzie jeszcze pytań o kobiety? Połowa naszej rozmowy tego dotyczy.
To dopiero początek.
Nie chciałbym rozmawiać tylko o romansach i kolorowych skarpetkach, które nosił.
Nie chodzi mi o romanse, ale z twojej książki wynika, że Tyrmand krzywdził kobiety. Jako jego biograf nie masz takiego wrażenia?
Nie.
Nawet wtedy, jak źle traktował swoją pierwszą żonę?
Miał trzy żony. Bądźmy obiektywni: Barbara Hoff, jego druga żona, mówi o nim tylko dobrze. Możesz do niej zadzwonić, mieszka w Warszawie, i sam zapytać. Być może to jest temat na materiał?
Dziękuję, może skorzystam z tej propozycji. A póki co zajmijmy się jazzem. W tamtym czasie, na początku lat 50., propagowanie tej muzyki musiało wiązać się z odwagą.
To prawda, Tyrmand szedł na zderzenie z władzą. Nie chcę robić z niego wielkiego bohatera i stawiać mu pomnika, ale trzeba mu oddać sprawiedliwość, ponieważ wiele ryzykował. W dzisiejszej społecznej wyobraźni Tyrmand kojarzy się z kolorowymi skarpetkami, jazzem i panienkami. Prawda jest inna: przez 20 lat był inwigilowany przez SB, spotykały go liczne nieprzyjemności.
Andrzej Trzaskowski czy Krzysztof Komeda opowiadali, że to Tyrmand pokazał im, jak wyglądają profesjonalne koncerty, co znajduje się w teorii jazzu. Miało to swoją cenę. Żeby uchronić się przed podsłuchami, szczegóły kolejnych koncertów ustalali w Lasku Bielańskim. Był z nimi Roman Waschko, jeden z najlepszych krytyków muzycznych i ważna postać w środowisku jazzowym. A jednocześnie jeden z najwierniejszych donosicieli. Ten facet opisywał służbom szczegóły życia Tyrmanda, który miał również zamontowane podsłuchy w mieszkaniu, był śledzony i do samego końca oczerniany. Gdy wyjechał z Polski, komuniści ciągle pisali, że Tyrmand to śmieszna i niepoważna postać. Taki kolorowy ludzik z plasteliny…
A skąd ten jazz się wziął?
Tyrmand wcześnie pojął, że do sztuki trzeba podchodzić antropologicznie. Słuchał ballad warszawskich, praskich zaśpiewów ulicznych i czuł, że ta muzyka mówi o czymś więcej. A potem, w latach 30., trafił na jazz, w którym usłyszał dokładnie to samo. Był muzykalnym człowiekiem, słuchał radia, chodził do kina, czytał prasę kolorową, chodził na mecze, a jazz dopełniał jego życie, bo ta muzyka opowiadała nowy świat, od niej wyszły wszystkie współczesne gatunki. Przełomem stał się wyjazd do Paryża w 1938 roku na studia architektoniczne. Stolica Francji to centrum muzyki, kultury i mody, w którym spędził rok, usłyszał na żywo zespół Duke’a Ellingtona i przepadł w jazzie na całe życie.

Wspomniałeś o muzyce ulicy. Z tego samego wziął się “Zły”, który przyniósł mu nieśmiertelność. Ze zdziwieniem odkryłem, że napisał tę książkę w kilka miesięcy. W pół roku?
Tak. Wystukał ją na małej maszynie do pisania w pokoju dwa na dwa metry. Tyrmand był literatem, zawsze też zajmował się dziennikarstwem, był zaprawiony w pisaniu, choć w druku wydał tylko jeden tom opowiadań “Hotel Ansgar”. Potrafił szybko pracować. “Zły” się z niego po prostu wylał wprost na kartki.
Ktoś mu zaufał, dał zaliczkę? To w sumie ciekawe, że mając na koncie jedną książkę, dostał szansę na stworzenie nowej powieści.
Władza go tępiła, ale ludzie pióra go cenili. Dlatego kiedy cenzura odpuściła, pozwolono mu pisać.
Dlaczego “Zły” został świetnie przyjęty przez czytelników? Jaka intencja Tyrmanda spotkała się z potrzebą społeczną?
W zasadzie sam sobie odpowiedziałeś. Jedną rzeczą jest poetyka książki, a drugą zewnętrzny świat ówczesnej Warszawy. Od 1949 do 1955 roku w księgarniach i bibliotekach nie było kryminałów, na półkach zalegały socrealistyczne produkcyjniaki. Wszystko, co było niemarksistowskie, szło do kosza. Nie było normalnych książek. Zaczęły się pojawiać tuż przed odwilżą, wtedy debiutowali Marek Hłasko, Zbigniew Herbert czy właśnie Tyrmand. Sytuacja polityczna sprawiła, że cenzura odpuściła, a ludzie czekali na to, co się wydarzy.
Leopold napisał książkę inną niż wszystkie. Pierwotnie “Zły” miał być komiksem, w końcu został polifoniczną powieścią o pierwszym polskim superbohaterze, która jest miksem gatunkowym. Przede wszystkim w tej książce nie ma ani słowa o komunizmie, o czynie odbudowy, brak nachalnej propagandy. A przy okazji jest brawurowo napisana, a główny bohater wśród ruin ratuje ludzi. No i to opowieść o warszawskich chuliganach, którzy stoją po bramach i dziuplach. “Zły” jest łotrzykowską powieścią detektywistyczną z elementami melodramatu, z głównym bohaterem przypominającym Zorro, człowieka o białych oczach. To książka, która pozwoliła ludziom pięknie śnić o Warszawie wyglądającej wtedy jak pobojowisko. Dlatego momentalnie została zmieciona z księgarskich półek.
W tamtym czasie pojawiły się jednak zarzuty, że Tyrmand deprawuje młodzież.
Wydanie “Złego” i Festiwal Jazzowy Sopot ?56 to ten sam rok. “Express Wieczorny” pisze, że banda dzikusów od jazzu opanowała Trójmiasto, a umieszczenie chuliganów w centrum powieści musiało wielu zaboleć.
Stefan Kisielewski powiedział, że Tyrmand jego dzieci zdeprawował, pokazując im ciuchy i jazz. Zwłaszcza Wacławowi, który po latach dał się poznać w duecie Marek & Wacek.
Dlaczego komuniści na to wszystko pozwolili? Wiem, że jest moment odwilży, Adam Ważyk publikuje “Poemat dla dorosłych”, pojawia się pismo “Po prostu”, ale jak to wygląda z twojej perspektywy?
Odpowiedź znajdziemy w nastrojach społecznych. Kiedy w 1953 roku zmarł Józef Stalin, to zawaliła się doktryna marksistowska, dlatego komuniści musieli na nowo stworzyć świat, dlatego pojawiły się kulturowe “wentyle”. Inaczej ludzie podpaliliby Polskę, czego preludium mieliśmy w Poznaniu w czerwcu 1956 roku. Tyrmandowi udało się przekonać wydawcę, że napisze powieść antychuligańską o walorach edukacyjnych. Komuniści dali się na ten haczyk złapać. Co więcej, Milicja Obywatelska zapraszała go przez pewien czas na odczyty, ale Tyrmand pisał własną legendę. Już dwa lata później zaczął mieć problemy z wydawaniem książek.

W którym momencie przestał być wygodny dla PZPR?
Tyrmand wydał książkę w państwowym wydawnictwie Czytelnik, a jednocześnie na łamach pisma “Świat” w 1956 roku napisał głośny artykuł o Bolesławie Piaseckim – przedwojennym przywódcy Falangi, nacjonaliście i antysemicie, po wojnie zaangażowanym w budowę komunistycznej formacji religijnej. Tyrmand miał wiedzę operacyjną – znał przeszłość Piaseckiego, która wtedy nie była znana opinii publicznej – więc założono na niego sprawę. A on moment sławy chciał wykorzystać politycznie. Powiedział Barbarze Hoff, że ma zamiar napisać 10 takich tekstów o różnych ludziach. Trudno pojąć tamte czasy, ale kiedy jedli w Bristolu kolację, ludzie z sąsiednich stolików wychodzili z restauracji, kiedy słyszeli, co głośno mówi Tyrmand. Niedługo potem zamordowano syna Piaseckiego, a Tyrmanda ciągano na przesłuchania.
Inną sprawą były jego przyjaźnie z Amerykanami, szczególnie z ambasadorem USA. Tworzono siatkę TW wokół takich ludzi jak Tyrmand czy Andrzej Trzaskowski. Donosili Kazimierz Koźniewski czy wspomniany Roman Waschko. Po latach okazało się, że ambasador Thomas Donovan był amerykańskim szpiegiem. SB już wtedy o tym wiedziała, dlatego w 1960 roku zamontowano w mieszkaniu Tyrmandów podsłuchy. Tyrmand, ten barwny motyl PRL, od tamtego czasu przestał pojawiać się na imprezach, grono przyjaciół malało, a grupa wrogów rosła. Przestano wydawać mu książki, odmawiano wydania paszportu.
Zobacz wideoPolskie kino coraz częściej zachwyca się PRL-em
Z czego żył?
Z blisko 20 przekładów “Złego”. Puścili go za granicę w 1957 roku, wtedy podpisał mnóstwo umów wydawniczych, a pieniądze ulokował na zagranicznych kontach. Miał komfort, którego mu zazdroszczono: mógł obyć się bez pomocy partii, zresztą i tak by jej nie przyjął. Potem za granicą czekali na niego w kolejce z propozycjami ekranizacji książki, ale partia nie chciała Lolka puścić i filmów nigdy nie nakręcono.
Kolejnym problemem był ojciec Barbary Hoff, również inwigilowany przez SB. Tadeusz Hoff został aresztowany w jakiejś śmiesznej sprawie, a trzy dni później przyszedł telegram, że się powiesił w celi. Sprawę prowadził ten sam funkcjonariusz, który zatrzymał ojca Agnieszki Holland. Ten podczas wizyty służb w mieszkaniu niespodziewanie wyskoczył z szóstego piętra kamienicy…
W końcu Tyrmand wyjeżdża i odnajduje się dosyć szybko w USA. Po kilku miesiącach publikuje w “New Yorkerze” tekst o Ameryce.
Widzianej oczami człowieka zza żelaznej kurtyny. Przypływa do Stanów Zjednoczonych na stypendium, które wiąże się z objazdem kraju. I robi to, co najlepiej potrafi, czyli pisze, tworząc amerykański dziennik. Wbrew radzie agenta wysyła go do redakcji “New Yorkera”. Po jakimś czasie przychodzi odpowiedź: publikujemy. Tekst spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem, do redakcji przychodziły setki listów, reklamowano jego publikacje na nowojorskim autobusie. Miał swoje pięć minut.

W pewnym momencie został mu zatrzymany tekst o realiach komunizmu. Wtedy przesuwa się na prawo?
Nie, to raczej świat się przesunął na lewo.
Tyrmand wyrastał z tradycji europejskiego liberalizmu. Młody Polak w latach 50. walczący o wolność miał zupełnie inne zapatrywania niż robiący niby to samo Amerykanin dekadę później. Chodziło o różne wolności i prawa oraz cel. W USA trwała wojna polityczna, trwał wyścig zbrojeń i zimna wojna, wybuchła afera Watergate. W sferze kulturowej społeczeństwo stawało się bardziej konsumpcyjne, a kontrkultura była naturalnym zrywem nowego pokolenia, które doświadczało końca starego świata, końca dawnych mediów, dawnej powieści, dawnego filmu czy muzyki.
Tyrmand mówił wtedy, że Amerykanie nie doceniają tego, co mają, że zamieniają tradycję w disneyland. Ze zdziwieniem spoglądał na ludzi, którzy twierdzili, że w komunizmie wszyscy są równi. Albo na kręgi intelektualne w Nowym Jorku, w których komunizowanie stawało się modne. Reagował nerwowo i moralizował, ponieważ dla niego komunizm był czymś jednoznacznie złym.
Tyrmand nie był częścią środowiska konserwatywnego?
Był reaganistą, należał do wielu think-thank’ów, które propagowały wartości związane z rodziną. Z tą różnicą, że Tyrmand był za aborcją, a z jego książek nie wyłania się obraz tradycjonalisty chodzącego co niedzielę do kościoła. W tamtych czasach był konserwatystą wobec rzeczywistości, ale korzeniami sięgał do europejskich wartości liberalnych. Tyrmanda łatwo dzisiaj wrzucić do szufladki z hasłem: człowiek w kolorowych skarpetkach, który był ultrakonserwatystą. A to nieprawda, on nie mieści się do żadnej ramy.
Arkadiusz Gruszczyński

Kategorie: Uncategorized
Artykuł poza pominięciem żydowskiej plamy w życiorysie pomija też flirt Tyrmanda z katolicyzmem w USA.
Bardzo ciekawe. Dziękuję
Przeczytałam z zainteresowaniem artykuł o Leopoldzie Tyrmandzie. Pamiętam czasy kiedy był on popularną postacią w ówczesnej kulturze.
Uderzyło mnie jednak typowe, polskie ”przeoczenie”, które chciałabym uzupełnić.
Wprawdzie Tyrmand nie wspominał o swoim pochodzeniu, urodził się w Warszawie w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Dziadek ze strony ojca, Zelman Tyrmand, był członkiem zarządu warszawskiej synagogi Nożyków. Ojciec, Mieczysław Tyrmand, miał hurtownię skór. Matką Tyrmanda była Maria z domu Oliwenstein.
Jego rodziców podczas wojny wywieziono do Majdanka, tam został zamordowany jego ojciec. Tyrmand stracił całą rodzinę w warszawskim getcie z wyjątkiem matki i jednego wuja. Matka przeżyła wojnę i wyjechała do Izraela gdzie wyszła zamąż za Meyera Hershkoviza. Tyrmand po opuszczeniu Polski odwiedził matkę w Izraelu.
Artykuł podaje tyle szczegółów o życiu Tyrmanda. Wydaje mi się, że nie powinniśmy jego żydowstwa ukrywać.