Uncategorized

Naiwne jest myślenie, że skoro fizyka nie wyjaśnia pochodzenia praw przyrody, to znaczy, że wyjaśnia je religia

Jan Hartman

Mało kogo dziwi, że w naszej niby to racjonalnej epoce na uniwersytetach nadal wykłada się teologię. Dobrze, że nie astrologię!Wbrew pozorom nie jest to problem światopoglądowy ani kwestia osobistych przekonań. Nie jest to również temat dla oldskulowych spekulacji. To zagadnienie najwyższej wagi politycznej bynajmniej nie dlatego, że tak wiele zależy od odpowiedzi na pytanie, czy Bóg istnieje, lecz dlatego, że wciąż żyjemy w świecie urządzonym w taki sposób, jak gdyby to w ogóle była „kwestia”, wobec czego systemy prawne i instytucjonalne powinny zachowywać w dziedzinie wiary religijnej pełną szacunku powściągliwość i neutralność. Bo przecież „nie wiadomo, jak jest” i być może siła wyższa jednak istnieje. I co wtedy? Lepiej nie okazać się wrogiem Pana Boga, gdyby akurat wyszło w końcu na to, że istnieje

Moralność i wychowanie

Ta bojaźliwa powściągliwość, wsparta prawami człowieka, na czele z wolnością słowa, wolnością wyznania i sumienia, sprzyja tworzeniu w łonie nowoczesnego społeczeństwa przyczółków archaicznej religijności, skąd prowadzona jest walka o maksymalne poszerzenie pola, na którym – jak przed wiekami – rządzić będzie religia i jej prawa.Na tej zasadzie swoją potęgę wciąż utrzymuje Kościół katolicki. Nie jest on traktowany jako jeszcze jedna anachroniczna monarchia absolutna bądź teokratyczna dyktatura, lecz jako byt polityczny, którego uprzywilejowana pozycja w świecie demokratycznym opiera się na traktowanej całkiem serio hipotezie, iż „być może Bóg istnieje”, przy czym słowo „Bóg” oznacza tu bóstwo czczone przez chrześcijan. Zarówno zwykli ludzie, jak i elity gotowi są traktować tę kwestię tak, jak gdyby miała ona naturę empiryczną, a więc była podobna do całkiem zrozumiałego na gruncie nauki pytania o istnienie życia pozaziemskiego. Niestety, Pan Bóg nie jest żadną formą życia pozaziemskiego i nie trzeba się obawiać ani tego, że zostanie „odkryty”, ani tego, że zostanie „wykluczony” jako niezwykle mało prawdopodobny.

Brak rozeznania w filozoficznych zagadnieniach niezwykle sprzyja utrwaleniu postśredniowiecznych stosunków politycznych, które w wielu obszarach życia publicznego krajów Zachodu panują po dziś dzień. Dla konserwatystów jest czymś bezcennym, że tak poważne osoby jak profesorowie fizyki (nie mówiąc już o politykach) nie bardzo wiedzą, co właściwie może znaczyć pytanie „Czy X istnieje?” ani co należy rozumieć przez słowo „Bóg”, gdy rozważa się tzw. zagadnienie istnienia Boga.Trudno w to uwierzyć, lecz życie duchowe tzw. warstw oświeconych naprawdę niewiele się zmieniło od XVIII wieku, czyli od czasów francuskich encyklopedystów, Davida Hume’a i Immanuela Kanta. To wtedy utrwalił się znany do dziś podział ról pomiędzy naukę i religię. Pospolita racjonalność, właściwa sferze świeckiej, powierzona została niepodzielnemu panowaniu nauki. Oznaczało to, że do wypowiadania się w sprawach przyrody i w ogóle tego, co widzialne, powołani są naukowcy, a zwykli obywatele, jeśli chcieliby cieszyć się godnością ludzi rozumnych (oświeconych), powinni przyswajać sobie wiedzę naukową i do nauki się stosować w sprawach życiowych, medycznych, technicznych i gospodarczych. Natomiast sprawy wyższe, sprawy ducha, powinny należeć do instytucji religijnych. W jej pieczy powinna też pozostawać moralność (prywatna i publiczna) oraz wychowanie.

Obie dziedziny – świecka i religijna – powinny wzajemnie szanować swoją autonomię i swoje prerogatywy w zakresie powierzonych sobie spraw.

Wczesnonowożytna, lecz przywoływana do dziś (również w Polsce) idea rozdziału Kościoła od państwa odwołuje się właśnie do tego oświeceniowego konsensusu, mającego pogodzić liberałów z konserwatystami. Został on pięknie uzasadniony w pracach pobożnego, choć świeckiego Kanta, a jako że przynosi on gwarancje uprzywilejowanej pozycji Kościoła (katolickiego lub też dominującego w danym kraju Kościoła protestanckiego), entuzjastycznie popierają go również największe autorytety duchowne

Ustrój zmodyfikowanej feudalnej dwuwładzy zaleca między innymi Jan Paweł II w swojej encyklice „Fides et ratio” z 1998 r. Korzenie tego ustroju sięgają jeszcze chrześcijańskiego Rzymu, przy czym aż do czasów oświecenia Kościół zaledwie tolerował tymczasową władzę państwa ziemskiego, a dziś się z nią pogodził, jakkolwiek pod warunkiem, że w każdym przypadku będzie to państwo narodowe narodu katolickiego, a Kościół będzie odgrywał w nim zwierzchnią rolę jako autorytet w sprawach ducha i moralności.

Plan wyższego majstra

A jednak w praktyce nowoczesna demokracja liberalna dawno już rozstała się z tym postfeudalnym podziałem ról, przypisującym instytucjom religijnym niezbywalną rolę publiczną i związany z tym niemały kawał władzy. W ustrojach konstytucyjnych, gwarantujących równość wszystkich osób i zrzeszeń nie ma podstaw do przyznawania uprzywilejowanej pozycji jakiemukolwiek wyznaniu. Mimo to w niektórych krajach, jak np. w USA, zachowała się w systemie prawnym i obyczajach życia publicznego uprzywilejowana pozycja już nie tyle któregoś z wyznań, ile czegoś, co można nazwać wiarą w Boga w ogóle – w relacji do (równie zbiorczo potraktowanego) braku wiary. To również jest koncept osiemnastowieczny, a streścić go można w formule: są różne religie, lecz Bóg jest jeden. Znaczyłoby to tyle mniej więcej, że religie różnią się jedynie sposobami oddawania czci ponadwyznaniowemu Bogu, w związku z czym należy się im wszystkim podobny szacunek w życiu publicznym i jednakowe traktowanie. Konserwatyści całego świata do dziś wyznają tę ideę, będącą udoskonaleniem siedemnastowiecznego postulatu tolerancji religijnej, czyli powstrzymywania się od prześladowań fałszywie wierzących mniejszości.

W świecie urządzonym przez oświecenie nie ma już fałszywie wierzących, bo każda wiara w jednego Boga jest jednakowo prawdziwa. Prawdziwa nie w sensie obiektywnej prawdy naukowej, lecz czegoś, co można nazwać prawdą moako że w tym oświeceniowym konserwatyzmie pobrzmiewa protekcjonalny ton, zakochani w średniowieczu tradycjonaliści bardzo go nie lubią. Nadal jednak polubowna formuła dualistyczna trzyma się zadziwiająco dobrze, a dzieje się tak dlatego, że w umysłach ludzi wykształconych niewiele zmieniło się od XVIII w. Nadal poddają się one bez sprzeciwu dualizmowi ducha i materii, a co za tym idzie wiary i rozumu.To wprost zadziwiające, że współcześni naukowcy, łącznie z fizykami, dość zgodnie i raczej bezkrytycznie deklarują owo dualistyczne wyznanie metafizyczne. Jest w tym jakaś naiwność, lecz niepozbawiona pychy. Przyrodnicy myślą, że cały świat to świat fizyczny, więc jeśli są w nim jakieś rzeczy tajemnicze, jak pochodzenie praw przyrody albo inna stała Plancka, to musi być jakiś wyższy majster, który to wszystko zaplanował.

A ten majster to przecież ten Bóg, o którym mówi Kościół! Naiwne jest myślenie, że całą swą cudowność i swą zmyślność przyroda musi zawdzięczać jakiejś genialnej istocie, która to wszystko wymyśliła. Naiwne i jakże zarozumiałe jest myślenie, że skoro fizyka nie wyjaśnia pochodzenia praw przyrody, to znaczy, że wyjaśniają je religia i teologia.

Czyżby nie istniała dyscyplina wiedzy zajmująca się wyjaśnianiem natury poznania przyrodoznawczego i odkrywanych przez naukę regularności w obrębie badanych zjawisk? Taka nauka istnieje i ma się znakomicie, lecz profesorowie, których horyzonty wyznaczone są przez dualizm nauka – religia, zwykle nawet nie wiedzą o istnieniu takich dyscyplin jak teoria nauki i ontologia. Sądzą, że wiedza to po prostu nauki przyrodnicze, a cała reszta to kwestia wiary. Duchownym różnych wyznań ta pozytywistyczna ignorancja, a raczej zatrzymanie w rozwoju cieszących się szczególnym szacunkiem społecznym przyrodoznawców jest, rzecz jasna, na rękę. Dzięki temu w szerokich kręgach społeczeństwa utrzymuje się przekonanie, że nauka nie wyklucza, a nawet na swój sposób potwierdza istnienie inteligentnego projektu, a więc w konsekwencji – istnienie Boga.

Dlatego mało kogo dziwi, że w naszej niby to racjonalnej epoce na uniwersytetach nadal wykłada się teologię. Dobrze przynajmniej, że nie astrologię!

Nie jest na rękę stronom oświeceniowej umowy o podziale kompetencji kulturowych pomiędzy rozum i wiarę, aby większa liczba ludzi orientowała się, o co chodzi w zagadnieniu istnienia Boga. I właśnie dlatego trzeba o nim pisać. Bo doprawdy niewiele jest równie upartych przesądów i sofizmatów, jak wszelkiego typu dowody na istnienie Boga. Dopóki nie dezawuujemy manipulacji i nonsensów związanych z posługiwaniem się słowem „Bóg”, dopóty archaiczny system polityczny, oparty na „rozdziale” Kościoła od państwa, czyli gwarantujący osobliwy eksterytorialny status oraz przywileje instytucji religijnych, na czele z Kościołem katolickim, będzie pokutował w świecie, a instytucje religijne będą naruszać prawa obywatelskie, narzucając państwom swoje porządki, pod pretekstem, iż są one oczywiste, naturalne czy uniwersalne. Bylibyśmy znacznie bardziej odporni na tę dość niewybredną retorykę, gdybyśmy wiedzieli, co to jest „Bóg” i jego „istnienie”

Otóż, jak wiadomo, istnieje mnogość mitycznych postaci wielkich duchów, które – zgodnie z wierzeniami ich wyznawców – stworzyły świat i w pełni go kontrolują. Słowo „Bóg” nie jest bynajmniej zbiorczą nazwą obejmującą wszystkie tego rodzaju postacie; w nauce, a ściśle w religioznawstwie, taką nazwą ogólną jest raczej słowo „bóstwo”. Podobnie jak słowo „Bóg” nie jest nazwą ogólną ani nazwą jednostkową, której odpowiednikiem w innych językach czy kulturach jest „Allah” itp., taką nazwą nie jest również „Aton”, „Ahura Mazda” ani „Jahwe” – wszystkie te słowa związane są z różnymi kontekstami mitologicznymi i wszystkie te legendarne istoty mają wiele cech, które je od siebie odróżniają, jakkolwiek mają też wiele innych, które je łączą. I tak na przykład Bóg jest jednością trzech osób, a Jahwe jest jeden w jednej osobie. Aton przejawia się przez Słońce, Bóg przez swego Syna, a Jahwe przez Torę.Jednakże istotniejsze są podobieństwa. Pierwsze jest takie, że każdy z tych wielkich duchów, będących postaciami z różnych mitologii, jest jedyny – jego konkurenci albo nie istnieją, albo ich imiona są innymi (być może fałszywymi) imionami tego jedynego prawdziwego. Wyznawca Boga powie o wyznawcy Allaha, że on nazywa słowem „Allah” Boga. Zwykle jednak będzie się wzdragał przed powiedzeniem tego samego o wyznawcy Zeusa. Prędzej już uzna, że Zeus nie istnieje (jest postacią z mitologii), w przeciwieństwie do Boga, który „istnieje naprawdę”.

Mniejsza o to, dlaczego tak jest, lecz faktem jest, że chrześcijanom jakoś jest bliżej do Arabów niż do Greków. Drugie podobieństwo polega zaś na tym, że każdy z tych duchów jest wszechmocnym i wszechwiedzącym stwórcą świata. Trzecie – że jest osobą, czyli istotą w jakiś sposób podobną do człowieka. Przede wszystkim podobną w tym, że posiada rozum i wolę. Tzw. problem istnienia Boga nie dotyczy tego, czy istnieje Bóg (bo to nie interesuje muzułmanów, hinduistów itd.), ani tego, czy istnieje Allah, Kriszna, Ahura Mazda itd. Problem dotyczy tego, czy istnieje duch, który stworzył świat mocą swojej woli i umysłu. Należy więc mówić nie tyle o problemie istnienia Boga, co istnienia Stwórcy świata.Świat w ogóle nie musi mieć żadnej przyczyny ani racji istnienia. Z tego, że jego elementy, czyli rzeczy i zjawiska, mają przyczyny, nie wynika, że całość czy wszystko, cały byt ma jakąś przyczynę. Można jednakże utrzymywać, że świat ma rację swojego istnienia, czyli generalną przyczynę w samym sobie – sam przez się utrzymuje się w istnieniu. W jaki sposób? Nie wiadomo, ale ten sam problem ma Bóg czy też Stwórca. Bóg, podobnie jak Allah, też ma rację bytu w samym sobie i sam, o własnych siłach utrzymuje się w istnieniu.

Dowód Absolutu

Tak naprawdę istnieje wiele systemów metafizycznych, które nie zakładają istnienia Stwórcy. Niektóre z nich odwołują się do filozoficznej idei Absolutu – bytu doskonałego, niczym nieuwarunkowanego, nieskończonego i pierwotnego. Tyle że ten Absolut nie jest żadnego rodzaju obiektem, konkretną rzeczą, a tym bardziej osobą. Dlaczego? Ano dlatego, że osoba ma świadomość, a świadomość z natury rzeczy jest ograniczona. Ma też wolę, a to zakłada posiadanie emocji. Osoba ma ponadto swoją biografię, wyobrażenia na swój temat, myśli i rozterki, niespełnione pragnienia i potrzeby, w ogóle mnóstwo cech, które stanowią o tym, że jest ograniczona i słaba. Nie, zdecydowanie Absolut nie jest osobą, choć tak wielu filozofów usiłowało przekonać władze religijne swoich państw czy społeczności, że gdy mówią o Absolucie i nazywają go Bogiem (bądź odpowiednio: Haszem albo Allahem), to ma to coś wspólnego z wiarą. Niestety, to tylko kamuflaż.

Wszystkie tzw. dowody na istnienie Boga odnoszą się nie do żadnej osoby, lecz do Absolutu. Wyjątkiem są co najwyżej anegdotyczne argumenty w rodzaju piękna zachodu słońca albo moralnej wzniosłości ludzkich uczynków i charakterów. Poważne rozumowania są dwojakiego rodzaju i żadne z nich nie mówi o osobie Stwórcy, a tym bardziej o jej konkretnym wariancie zwanym Bogiem. Jedne odwołują się do pojęcia racji i pojęcia konieczności, inne zaś do rzekomej równoważności pomiędzy: udowodnić istnienie czegoś i udowodnić, że musimy uznawać tezę o istnieniu tego czegoś.Przykładem pierwszego typu rozumowań są tzw. dowody Tomasza z Akwinu na istnienie Boga. Mówią one o tym, że świat nie jest konieczny i nie musi istnieć, więc ma swoją podstawę i rację bytu poza sobą – w bycie koniecznym, który w przeciwieństwie do rzeczy w świecie nie może nie istnieć, bo istnieje z mocy własnej natury. Człowiek nie musi istnieć i nie ma w naturze człowieka niczego, co wymuszałoby jego istnienie, podczas gdy istotą Boga jest właśnie to, że jest samym Bytem jako takim, czyli że jest Istnieniem. Nie chodzi przy tym o to, że tworzymy sobie pojęcie bytu koniecznego i oświadczamy, że zgodnie z jego definicją musi on istnieć i kto mówi, że nie istnieje, ten nie zna definicji. Chodzi o to, że skoro świat nie musi istnieć, a istnieje, to jest coś koniecznego i pozaświatowego, dzięki czemu ten świat jednak istnieje. Niestety, w odniesieniu do Boga, Zeusa i innych tego rodzaju postulowanych bytów to nieprawda. Istnienie wiecznego osobowego Stwórcy wcale nie jest mniej dziwaczne niż istnienie przypadkowego, pozbawionego koniecznej racji świata; kto się dziwi, że istnieje świat, powinien tak samo się dziwić istnieniu Boga. Popularne „no przecież ktoś musiał ten świat stworzyć” odnosi się również do Zeusa i innych: skąd się taki wziął?

To samo tyczy się pozostałych argumentów Tomasza – one też są wadliwe. Powiada on na przykład, że skoro wszystko ma swoją przyczynę, a więc i każda przyczyna musi mieć przyczynę i tak w nieskończoność, to musi istnieć Przyczyna Pierwsza. Niestety, nie musi. Przyczynowość może być lokalna albo być tylko środkiem wyjaśniania zjawisk, a nie ich wewnętrzną naturą. A nawet wtedy, gdyby przyczynowość miała się okazać jakąś fikcją rozumu, a nie czymś obiektywnym, to jeszcze nie znaczy, że trzeba by się uciekać do bajecznej postaci wprawiającej w ruch mechanizm świata. Jak trwoga, to do Boga, ale bez przesady!

Ezoteryka

Drugi typ rozumowań zmierza do wniosku: „musimy uznać istnienie Boga”, zakładając, że to znaczy to samo, co udowodnić istnienie Boga. Prototypem tego rozumowania jest tzw. dowód ontologiczny Anzelma z Canterbury z XII w., pół tysiąca lat później na nowo wymyślony przez Kartezjusza. W skrócie chodzi o to, że jeśli Bóg jest najdoskonalszym bytem, to muszę myśleć o nim jako istniejącym, bo w przeciwnym razie, to znaczy, myśląc o nim jako czymś jedynie wyobrażonym czy domniemanym, wciąż mógłbym pomyśleć coś doskonalszego – mianowicie pomyśleć go jako istniejącego. Niestety, ta sztuczka nie działa, bo jest to opowieść nie o Stwórcy, lecz o tym, jak być spójnym i konsekwentnym, gdy założy się, że jest coś takiego jak najdoskonalsza rzecz, jaką mogę pomyśleć.

No i z całą pewnością nie jest to opowieść o żadnej istocie posiadającej wolę i uczucia, wydającej rozkazy i wyroki, rozdającej łaski itp.

Osoby prowadzące spory o istnienie Boga zwykle nie zastanawiają się, co to znaczy udowodnić, że coś istnieje. Otóż znaczy to jedną z dwóch rzeczy: zaobserwować to coś lub przynajmniej zaobserwować efekty działania tego czegoś (np. nieznanej wcześniej planety) albo w poprawny sposób skonstruować (zdefiniować) jakiś obiekt matematyczny. Bóg, Allah ani żadne inne bóstwo, by tak rzec, nie nadaje się do dowodzenia. Nie jest bowiem bytem obserwowalnym ani obiektem matematycznym. Wobec warunków znaczeniowych stawianych słowu „Bóg” z góry wykluczony jest jakikolwiek dowód istnienia. Próżne debaty!Dyskutanci deklarujący się jako wierzący mają też skłonność do stawiania żądania, aby dowodzić nieistnienia Boga. Otóż obowiązek dowodzenia spoczywa wyłącznie na kimś, kto postuluje istnienie czegoś, czego nie znajdujemy w doświadczeniu. Poza tym nie można dowieść nieistnienia czegokolwiek, chyba że w trywialnym sensie wykazania, że postulowany obiekt jest sprzeczny (np. stanowi doskonałą jedność, lecz jednocześnie jest troisty). Jeśli krasnoludki są niesprzeczne, to nie ma procedury, której wykonanie mogłoby nas upewnić, że nie istnieją.

Moglibyśmy sprawdzić wszystkie kąty, ale wpierw musielibyśmy udowodnić, że nie istnieją inne kąty, których jeszcze nie znamy. Z dowodem nieistnienia Boga jest jeszcze gorzej, bo jego siedziba, czyli niebo (jest bowiem bóstwem uranicznym, podobnym do Uranosa), z zasady jest poza naszym obserwowalnym światem. Bardzo nieładnie jest wymagać niemożliwego! Na szczęście postacie takie jak Aton czy Bóg mają to do siebie, że ich charakterystyki zawierają sprzeczności. Na przykład Bóg jest doskonały i zdolny do cierpienia. Jest prosty, lecz troisty, niematerialny, lecz posiada ciało. W tym akurat przypadku nie mamy więc kłopotu ani pola do dyskusji. Bóg nie istnieje – chyba że jako bohater legend opowiadanych w kościołach i na lekcjach religii.

Wszystko to jednak jest swego rodzaju wiedza ezoteryczna. Życie publiczne opiera się na prostych obrazach i emocjach. Sprawa jest zupełnie trywialna: ludzie boją się siły wyższej, a jednocześnie mają nadzieję, że siła wyższa przysporzy im powodzenia. Człowiek nie jest tak bardzo wyrafinowany, jak to lubi o sobie myśleć. Dlatego mieszanina baśni i sofizmatów, którą jest publiczny dyskurs o Bogu czy Allahu, może przez całe stulecia służyć za polityczny smar, dzięki któremu wciąż jeszcze działają niektóre mechanizmy ancien régime’u.

Naiwne jest myślenie, że skoro fizyka nie wyjaśnia pochodzenia praw przyrody, to znaczy, że wyjaśnia je religia

Kategorie: Uncategorized

2 odpowiedzi »

  1. Z tą wartością wiedzy nabytej filozofowie przesadzają. Bo większość ludzkości nawet nie rozumie jak działa telefon, rakieta i pole elektromagnetyczne, bo większość wiedzy nie jest nabyta przez doświadczenie, ale od innych ludzi, którzy to doświadczenie podobno nabyli. Czyli wierzą im na słowo, bo nie mają rzetelnych narzędzi poznania które umożliwiają im zapoznać się z faktami przez bezpośrednie doświadczenie, ani metod jak ten proces poznania wykonać.
    A to słowo któremu wierzą jest często manipulacją umysłów na rzecz interesów grupy albo i ludzi pojedynczych.
    Wiara w prawdy objawione nie rozróżnia między prorokami nauk stosowanych a prorokami drugiego nadejścia mesjasza.
    Człowiek pozbawiony naukowej metody poznania nie zdoła ustalić który z tych proroków jest prawdziwy a który fałszywy, jeśli w ogóle. Oboje przecież przewidują przyszłość, którą nie można sprawdzić ”teraz”, ale dopiero w niesprecyzowanym ”potem”.

  2. Wiedza i wiara to dwie rozne rzeczy. Istnienie Opatrznosci (Boga) nie da sie udowodnic w sposob naukowy, nie mozna jego istnienia takze zaprzeczyc naukowo. A wlasciwie po co ? Sa ludzie ktorym religia nadaje sens zycia i ulatwia pogodzic sie z koncem tego zycia.Ludzie pobozni wierza ze to wlasciwie jest jedyny sposob godnie przezyc to zycie. Sa inni ktorzy obywaja sie bez religii i czuja sie wolni od wszelkich religijnych nakazow, ale oni takze maja swoja etyke , moralnosc i filozofie bytu. Wolnoc Tomku w swoim domku.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.