Uncategorized

Jerozolima – śladami „króla w masce”

Nadeslala Ela Sidi

elasidi

Nigdy nie lubiłam szpitali. Już sam ich zapach: połączenie woni lekarstw z gotującym się jedzeniem i środkami dezynfekcyjnymi przyprawiał mnie o mdłości, biel ścian nastrajała depresyjnie a szpitalne prześcieradła, nawet w dziale noworodków, przywodziły na myśl pośmiertne całuny przygniecione ciepłymi jeszcze ciałami. Nie przypuszczałam, że nadejdzie dzień, kiedy nie tylko zechcę pójść w odwiedziny do szpitala, ale będę usilnie kogoś prosiła o wpuszczenie do środka poza godzinami przyjęć. Jakiż szpital wart jest takiego zachodu? Tylko ten jeden: wyjątkowy, sekretny i prawie królewski, bo gdyby był wybudowany w XII wieku, a nie w XIX może miałby szansę gościć, jako pacjenta, uwielbianego przez krzyżowców, króla Jerozolimy, nieustraszonego Baldwina VI zwanego też „Królem w masce”. Przez 120 lat swego istnienia szpital straszył swymi pacjentami mieszkańców Jerozolimy i chyba do dziś straszy, gdyż świeci pustkami  i nie ma już w nich ani jednego chorego. Ostatni z nich opuścił go w 2000 roku, pozostawiając, przez ostatnie 10 lat, prawie idealnie samotnym i zapomnianym. Jego kuchnie i pralnie od lat odpoczywają bezczynne, a jedyną woń medykamentów, nostalgicznie przypominających dawne czasy, daje się wyczuć w dnie, kiedy jerozolimskie matki przychodzą tu ze swymi niemowlakami na szczepienia.

DSC05634

 

sz[pital caly

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Szpital „Jezus Hilfe” (zwany tak od napisu nad wejściem), założony w 1887 roku, z dala od miasta, a obecnie w jego centrum, w jednej z najdroższych dzielnic Jerozolimy – Talbiyeh – otoczony jest przed okiem wścibskich przechodniów potężnym, grubym murem i szerokim pasem drzewostanu. Kiedyś były tu najpiękniejsze ogrody Jerozolimy, wypielęgnowane rękoma chorych, dziś rzadko tylko podcinane przez kogoś krzaki i drzewa rozrastają się swobodnie, a poplątane gąszcze przypominają sporych rozmiarów, dziki zagajnik.

W latach „świetności”, sale szpitala zapełnione były niezwykłymi chorymi cierpiącymi za życia męki piekielne. Od zawsze byli oni pariasami społeczeństwa, a ich zniekształcone ciało, jak wierzono – naznaczone piętnem grzechu i szatana – budziło powszechne przerażenie i agresję. W średniowieczu musieli oni kołatkami i krzykiem obwieszczać zdrowym zagrożenie, jakim byli, nie pozwalano im zbliżać się do studni, wchodzić do kościołów, gospód, karczm i przebywać w towarzystwie zdrowych. W czasie przed odkryciem, w 1964 roku, koktajlu antybiotykowego tylko nieliczni lekarze, duchowni i siostry mieli odwagę opiekować się „Nieczystymi”, „Umarłymi za życia” – jak nazywano kiedyś trędowatych – i narażać się na zarażenie chorobą charakteryzującą się martwicą tkanek, cuchnącymi, otwartymi ranami niosących ze sobą bruzdy, trwałe oszpecenie, utratę kończyn i śmierć.

 

szpital dziedziniec

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W pustym szpitalu dla trędowatych, o olbrzymich, kamiennych salach zamykanych wyłącznie z zewnątrz, o wysokich sufitach i zakratowanych oknach otwierających się na niebo i zieloność ogrodu, miejscowi artyści malują czasami obrazy, wystawiając je na pokaz przygodnym miłośnikom sztuki; głosy młodzieży oprowadzanej przez starszą panią, córkę miejscowego lekarza, za życia pracującego z chorymi, zastrzykiem młodości budzą na nowo w starych ścianach życie, a nieliczni zabłąkani zwiedzający – przeważnie interesujący się sekretną sławą i architektonicznym pięknem zabytkowego budynku – szukają tutaj chwili spokoju i kryjówki przed hałaśliwym miastem.

Kiedy wchodzę do szpitala boczną, żelazną bramą pomalowaną na zielono, drzwi do zabytkowego budynku zamknięte są na głucho. Mała tabliczka informuje mnie, że właśnie mam pecha, czyli trafiłam na dzień, w którym nie ma zwiedzania. Przez jakiś czas waham się czy nie zadowolić się widokiem sal przez oko i przyjechać tu innego dnia, ale nie potrafię tak szybko pożegnać się z tym miejscem. Od pierwszych chwil czuję się przez nie uwiedziona.  Jakby za sprawą jakiś czarów wraz z przekroczeniem granicy starych murów zniknęło w jednej chwili znane mi, na co dzień napięcie odczuwalne w usztywnionym karku i skulonych ramionach. Rozglądam się dookoła. Ani żywej duszy.  Gdyby nie głośny świergot ptaków i ruch w konarach drzew miałabym wrażenie, że jestem na cmentarzu, albo może raczej, w ogrodzie mojej wymarzonej posiadłości, do której przez przypadek zapomniałam klucza, (co mogłoby – znając mnie – być bardzo prawdopodobne).  Niespodziewanym zrządzeniem losu, stojąc na ogrodowej ścieżce, w towarzystwie najstarszych w Jerozolimie dębów, wśród cedrów, pini, fig, granatów i cyprysów, patrząc się na zabytkowy budynek czuję się jakbym nie była w dawny szpitalu dla trędowatych, tylko w jakiejś romantycznej samotni czy w oazie spokoju pozwalającej, oderwać się od stresującej rzeczywistości i uspokoić. W tym azylu dla poszkodowanych przez los ludzi jest mi dobrze i bezpiecznie.
Niezauważona przez nikogo, zadziwiając sama siebie odwagą, bądź też bezczelnością (chyba powoli staję się Izraelką?) okrążam budynek. Wyobrażam sobie goniące się roześmiane siostry w białych czepkach na głowie – młodziutkie, pełne życia i energii – obserwowane spod zdeformowanych powiek trędowatych uprawiających grządki z warzywami…, widzę, patrzącą na lilie wodne zakochaną parę: jego – lekarza – działacza społecznego, pasjonata wierzącego w cuda medycyny i ją – nieśmiałą, dobrą, marzycielkę w białym fartuszku…
Przez okna zaglądam do sali jadalnej personelu… Nie zdążono jeszcze  tu sprzątnąć porcelanowych filiżanek ze stołu, choć herbata w dzbanku pewnie już wystygła – nie widać, bowiem wychodzącej z czubka pary… Gdzie się wszyscy podziali?…

Przez okno

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wzdrygam się na głośne kichnięcie gdzieś w dali za moimi plecami. Czyżbym zaczynała mieć omamy słuchowe? A może po prostu nie jestem tu sama? Obracam się powoli. Jestem trochę zażenowana podglądaniem i boję się, że ktoś mnie na tym złapał. Na szczęście za mną nie ma nikogo. Odgłosy życia dochodzą zza dodatkowego muru, skrytego wśród drzew, w wewnątrz ogrodu. Wystaje z niego dach niedużego domu mieszkalnego. Przez przegapioną przeze mnie otwartą furtką z tabliczką: „Szkółka drzew i krzewów ” widzę pochylonego nad workiem z ziemią mężczyznę. Chyba nie wie, że tu jestem, lub jeśli mnie widział „zwiedzającą” zamknięty teren nie daje tego po sobie poznać.
– Dzień dobry – odzywam się wesołym głosem.
– Dzień dobry – odpowiada ogrodnik przerywając pracę i obrzucając mnie zainteresowanym spojrzeniem.
– Czy możesz mnie wpuścić do szpitala? Bardzo chciałabym go zobaczyć, chociażby przez pięć minut (mówię do niego na „Ty”, bo tak wszyscy do wszystkich mówią w Izraelu, co momentalnie zmniejsza dystans i sprawia, że Izraelczycy od pierwszego zdania wypowiedzianego do kogoś nieznajomego czują się jakby rozmawiali z dobrze znaną i bliską im osobą). – Masz do niego klucz? – dodaję trochę nerwowo.
– Mam, ale nie mogę cię wpuścić. Dzisiaj się nie zwiedza.
– Ale ja przyjechałam specjalnie aż z Tel Awiwu – próbuję zmiękczyć serce ogrodnika niezbyt przekonywującym argumentem zważywszy na to, że z Jerozolimy do Tel Awiwu jest zaledwie 45 minut jazdy samochodem, dodając do tego owe „kobiece tryki” o których już Wam pisałam we wstępie, a które wszyscy znacie, więc nie będę się powtarzać…
Mężczyzna nie odpowiada. Nadal mi się przygląda… Wyszczerzam, więc zęby, wspominając stryjenkę-nieboszczkę, która gdy mnie zobaczyła po latach rozłąki, przejściach przez wszystkie odcienie rudości na mojej głowie i ostatecznego „wypłowienia” w cenie 80 szekli (ach! Jak tanie kiedyś było bycie „naturalną blondynką”) powiedziała z rozbrajającą szczerością: „gdyby nie te twoje końskie zęby, to bym cię w ogóle nie poznała!
– Bardzo mi na tym zależy! – wracam do rzeczywistości i prób wproszenia się tam gdzie mnie nie chcą (zaznaczam: zwykle tego nie robię!!!).
Widocznie coś w moim głosie czy wyglądzie wzbudza jego sympatię, bo nieznajomy, idąc po następną sadzonkę, rzuca mi przez plecy:
– Jeśli poczekasz, przyjdzie tu ktoś o drugiej i może cię wpuści.
Rozpływam się w podziękowaniach i nie słysząc żadnej odpowiedzi, poza przyjacielskim uśmiechem – idę znów pospacerować po ogrodzie, zrobić kilka zdjęć i lepiej przyjrzeć się szpitalowi. Kiedy wracam na kamienne schody prowadzące do bocznego wejścia jest już druga.
Wysoki mężczyzna w szydełkowej jarmułce wchodzi właśnie przez bramę. Jest niezwykle punktualny jak na Izrael, gdzie czas często traktowany jest umownie, a każda uroczystość rozpoczyna się z wiadomym wszystkim opóźnieniem. Idąc w moim kierunku przystaje, co chwilę przypatrując się uważnie drzewom i stosowi wyciętych krzewów.
„Szalom” – 50 letniego z wyglądu mężczyzny, przyjmującego obecność mojej osobę na „swoim” terenie ze stoicki spokojem i bez najmniejszych oznak zdziwienia – wypowiedziane jest spokojnym, miękkim i zrównoważonym głosem.
– Czy mogę w czymś pomóc? – mężczyzna zwraca się do mnie życzliwie wzbudzając tym mój optymizm.
– Tak! – przytakuję uszczęśliwiona, powtarzając prośbę o umożliwienie zobaczenia szpitala wraz z informacją, że „przyjechałam po to z daleka”. Mężczyzna słucha mnie uważnie. Nie odpowiada od razu. Widać, że się namyśla. Obserwujemy siebie nawzajem przez dłuższą chwilę stojąc w milczeniu. Cisza nie krępuje nas. Mam wrażenie, że musimy razem ją odczekać i nie ma, po co się spieszyć. Bez zbędnych słów, zostaję wprowadzona do środka.

grajek

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pierwsza niespodzianka czeka mnie już w momencie przekroczenia drzwi wejściowych. Budynek rozbrzmiewa muzyką fortepianową, jakby był salą koncertową, a nie szpitalem dla chorych o gnijących palcach. Czyżby mieszkały w nim jakieś wybitnie muzykalne duchy? „Pooglądaj na razie to, co chcesz, a ja wrócę za chwilę z kluczami do sal. Jak będziesz wychodziła” – zatrzaśnij za sobą drzwi – objaśnia mi rzeczowo pan w kipie, wytrącając z zadumy, po czym znika w jakimś zakamarku. Idę za dźwiękiem muzyki. W pustej sali grajek w zielonej koszulce i krótkich spodniach siedząc niedbale na krześle gra na pianinie. To mój znajomy ogrodnik. Nie zauważyłam, kiedy tu wszedł i nie mam pojęcia czy koncert ten jest na moją cześć czy stanowi tylko stałe, popołudniowe zajęcie tego pana, (co wydaje się bardziej prawdopodobne biorąc pod uwagę stan ogrodu).  Muzyka idealnie pasuje do nastroju tego miejsca i sekretnych pacjentów, których podobizny wiszą na ścianie. Ich obecność czuć w każdym kącie budynku, o wiele bardziej w nieuporządkowanych, górnych salach, zwykle niedostępnych dla zwiedzających, niż w przygotowanej wystawie na parterze, choć i tu w zachowanych przedmiotach zobaczyć można tych, którzy mieszkali w szpitalu dla trędowatych dziesiątki lat temu.
Z dziwnym uczuciem śnienia na jawie samotnie stąpam po śladach setek stóp, które przede mną przemierzając kamienne posadzki wygięły je w wielu miejscach, myszkuję na piętrze, parterze, oglądam wyjście na mostek prowadzący do ubikacji usytuowanych na zewnątrz, zawieszonych nad ziemią jak dziecięce domki na drzewach; starą kuchnią, pralnię – w czasach powstania jedną z najnowocześniejszych – a nawet podziemia z kotłownią. Czuję się jak mała dziewczynka, której pozwolono wejść do zakazanego miejsca i odkryć w nim skarb. W nienaruszonych zębem czasu salach, nadal pozostały żelazne łóżka okryte białą pościelą, stare kufry, zapomniane kapelusze, listy, pożółkłe gazety i telegram o narodzinach dziecka, które dzisiaj pewnie jest już dziadkiem.
Trudno mi uwierzyć w realność całej sytuacji: istnienie opustoszałego, jednego z najpiękniejszych w Jerozolimie budynków w europejskim stylu, z dwoma kondygnacjami dzielonymi od siebie żelaznym pomostem, z wewnętrznym dziedzińcem i olbrzymim ogrodem zajmującym wraz ze szpitalem 4 hektary najdroższej w stolicy Izraela ziemi.
Kiedy nasycam się już błądzeniem po korytarzach i otwieram drzwi prowadzące do ogrodu nie ma, kto mnie żegnać. Grajek już sobie poszedł, pan „od kluczy” zawieruszył się gdzieś i nie słyszy mojego nawoływania. Chłonąc spokój murów, jeszcze chwilę rozkoszuję się ciszą  i na odchodnym wołam po polsku:
„Dziękuję św. Łazarzu, patronie trędowatych! ”Szalom”! – dodaję po hebrajsku. „Szalom”! – odpowiada mi echo – raczej radośnie niż smutnie – po czym znów milczy jakby mnie tam nigdy nie było…
Wychodzę w sam środek ponad siedemset tysięcznego, hałaśliwego miasta czekającego mnie tuż za murem.

sala

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.