Stanislaw Obirek
Nikt z moich Koleżanek i Kolegów nie odnotował ważnej literackiej nagrody jaką otrzymała polska pisarka, więc z pewnym opóźnieniem to robię. Przyznaję, bardzo się ucieszyłem nagrodą Bookera dla Olgi Tokarczuk, która mam szczęście znać osobiście i od razu wysłaliśmy z żoną do niej emaila z gratulacjami. Nic tak nie cieszy jak zasłużone uznanie dla przyjaciół!
Wprawdzie to nie ta nagrodzona książka jest moją ulubioną lekturą laureatki, ale Księgi Jakubowe, które przyniosły jej nagrodę Nike w 2015 roku. Przypominam, że to powieść historyczna o Jakubie Lejbowiczu Franku, samozwańczym XVIII-wiecznym Mesjaszu z Podola.
Powiedzenie, że to postać kontrowersyjna to za mało, Frank, a zwłaszcza jego religijne rojenia sprowokowały skandal na skalę europejską. Niby przeszedł ze swoją grupą na chrześcijaństwo, ale tak jakoś po swojemu, że nie tylko przedstawiciele Kościoła katolickiego nie do końca byli przekonania do jego konwersji (spędził kilkanaście lat w więzieniu w Częstochowie), ale również Żydzi nie bardzo wiedzieli co z tym fantem zrobić. Tak naprawdę ta biografia to pretekst by opowiedzieć o Polsce w sposób rzadko opowiadany.
Sama Tokarczuk tak mówiła o swoim bohaterze:
Trudno go ocenić jednoznacznie, to postać ambiwalentna, kontrowersyjna. Zapamiętano go w bardzo różny sposób: zwolennicy, jako pięknego, wysokiego, charyzmatycznego mężczyznę, przeciwnicy – jako obrzydliwego garbusa, który nie potrafi sklecić zdania. Tak naprawdę to sama nie wiem, kim był Jakub Frank.
I pewnie nie jest rzeczą najważniejszą ustalenie historycznej prawdy. Zresztą historykom też trudno do niej dojść, a najwybitniejsi (jak Jan Doktór) nie wahają się zmieniać zdanie jeśli nowe dokumenty do tego skłaniają.
W kraju, w którym czyny (i to szczególnie wojenne) się liczą, warto przypominać, że „Największą moc mają jednak nie czyny cielesne, lecz te, które wiążą się ze słowem, świat bowiem został stworzony ze słowa i jego fundamenty są ze słów”. Księgi Jakubowe jak na razie zostały przetłumaczone na język szwedzki, niebawem ma się ukazać tłucznie na język hebrajski. Inne po tej nagrodzie na pewno pojawią się wkrótce.
Na razie triumfy odnoszą Bieguni, czyli jak brzmi angielski tytuł Flights. Przypomnijmy to powieść nagrodzona nagrodą Nike w 2008 roku, która teraz, dziesięć lat później jej angielskie tłumaczenie przyniosło autorce prestiżową nagrodę Bookera. To oczywiście cieszy, tym bardziej, że Tokarczuk nie cieszy się zbytnią estymą nadwiślańskich ideologów. Owszem wyraźnie ich drażni, więc teraz będzie drażnić ich jeszcze bardziej. Irytacja w pełni zrozumiała, jeśli zestawić Tokarczuk z prawicowymi idolami, których znienawidzona zagranica uparcie nie potrafi docenić.
Warto posłuchać krytyków Man Booker International Prize, którzy w kilku zdaniach potrafili uchwycić istotę prozy dla Olgi Tokarczuk:
Mnie jednak nie tylko walory literackie tej prozy intrygują. Czytając książki Tokarczuk przypominam sobie tezę, którą po raz pierwszy usłyszałem chyba od Jana Błońskiego, że literatura jest miejscem gdzie sacrum i metafizyka dochodzą najpełniej do głosu. Stąd dla mnie literatura i poezja jest miejscem tajemniczym, ciekawym i intrygującym. Pozwala wyrażać coś, co zwykle umyka dyskursywnemu rozumowaniu. Pewnie dlatego ciekawią mnie też wypowiedzi Olgi Tokarczuk na temat religii, ale też narodu, państwa, tożsamości. Odnajduję w nich duże pokrewieństwo z moim własnym myśleniem.
Zatrzymajmy się chwilę nad narodem. W nowożytnych dziejach Europy najbardziej obciążone jest pojęcie narodu. Wprawdzie akurat w Polsce przeżywa ono osobliwy renesans, ale to wcale nie unieważnia jego historycznych uwikłań, o których warto pamiętać.
Jako pierwszy zwrócił na nie uwagę bodajże Benedict Anderson w swojej klasycznej książce Wspólnoty wyobrażone. Rozważania o źródłach i rozpowszechnianiu się nacjonalizmu, w której przypomniał, że jest to pojęcie stosunkowo młode, a jego zawrotna kariera ma ścisły związek z ideologią nacjonalistyczną.
Faktem jest, że nie wszędzie przybrała ona tak zbrodniczy charakter jak w hitlerowskich Niemczech czy frankistowskiej Hiszpanii, a nawet we Włoszech Mussoliniego, to jednak gdziekolwiek się pojawiła oznaczała mniej czy bardziej brutalną politykę wykluczania „innych”. Zresztą owi inni byli arbitralnie definiowani i przeważnie byli to polityczni adwersarze.
Owszem, Anderson przyznaje, że korzenie nowożytnych nacjonalizmów sięgają XVI-wiecznych wstrząsów religijnych w Europie, a zwłaszcza wystąpień Marcina Lutra i jego oszałamiającej wręcz kariery jako religijnego przywódcy. Dodaje przy tym, że sukces reformacji był możliwy nie tylko dzięki odwołaniu się do lokalnych ambicji politycznych i użycia języków narodowych, ale również dzięki szerokiemu użyciu druku i prawdziwej rewolucji kulturowej.
Przede wszystkim to zasada cuius regio eius religio sprawiła, że również religia została wprzęgnięta w umacnianie narodowych wspólnot polityczno-religijnych. W podobnym duchu wypowiedział się Ernest Gellner twierdząc, że „nacjonalizm jest przede wszystkim zasadą polityczną, która głosi, że jednostki polityczne powinny pokazywać, że są jednostkami narodowościowymi”. Zresztą z celnych sformułowań Gellnera na temat nacjonalizmu można sporządzić poręczną antologię użyteczną w demaskowaniu uroszczeń tej ideologii. Przypomnijmy jeszcze dwa: „Nacjonalizm stwarza narody, a nie na odwrót” i „ideologia nacjonalizmu jest chora na fałszywą świadomość”. Niestety nie są ona zbyt pamiętane stąd popularność i dzisiaj populistycznych haseł mających nacjonalistyczny rodowód.
Nawet jeśli w powszechnej świadomości Polaków zadomowił się mocno mit o powszechnym dążeniu do narodowej niepodległości, to warto go skonfrontować z trzeźwą uwagą Jacoba Talmona, który w Micie narodu i wizji rewolucji pisał: „Z własnych powodów polska wieś nie była zainteresowana odbudową polskiego państwa (…). Polscy chłopi zawdzięczali swoją emancypację carowi. W sumie jakakolwiek forma nacjonalizmu była im obca. Nawet szlachta, w zaborze rosyjskim, z obawy, że jej posiadłości zostaną zabrane przez cara, w Galicji z powodu naturalnej lojalności wobec Habsburgów – jak i wiernopoddańcza hierarchia katolicka – wszyscy oni zrezygnowali z marzeń o niepodległości”.
Sceptycyzm, zwłaszcza chłopów był bardzo uzasadniony. Dwudziestolecie międzywojenne to nie była ich Polska, czemu dawali wielokrotnie wyraz, a ich protesty były, zwłaszcza przez sanacyjny rząd, krwawo tłumione. Przypomniał o tym w swojej książce poświęconej wsi właśnie Marian Pilot, pisząc, że: „Nastroje radykalizowały się w miarę, jak w starciach z policją padały kolejne ofiary. (…) 15 sierpnia 1936 roku podczas pokojowych obchodów Święta Czynu Chłopskiego, przypominającego o roli chłopów w walce o niepodległość Polski, policja zamordowała 19 chłopów. Oddziały wojska i policji spacyfikowały w tym czasie 27 wsi na Zamojszczyźnie, w Żukowie w pow. Hrubieszów zginęło 5 chłopów”.
W nowej Polsce natomiast znakomicie odnalazł się katolicki kler i nacjonalistyczni ideolodzy. I jedni i drudzy skutecznie wypromowali wtedy hasło Polak-katolik jako najpełniej wyrażające polską tożsamość. Nie trudno dociec jak się w takiej Polsce czuły mniejszości narodowe, etniczne i religijne, które łącznie przekroczyły w okresie międzywojennym 30 %.
Ideologiczny projekt Polski katolickiej i jej wyjątkowej roli historycznej trzeba konfrontować z rzetelnie uprawianymi studiami historycznymi, które nakazują ostrożność w bezkrytycznym podejściu do takich bezkrytycznych uogólnień. Jeśli do tego poczucie wyjątkowości, zwłaszcza połączone z przekonaniem o kulturotwórczej obecności na Wschodzie Europy skonfrontujemy pracami francuskiego historyka Daniela Beauvoisa, to okazuje się, że ta obecność nie była ani kulturotwórcza, ani chrześcijańska. Owszem, prowokowała krwawe konflikty.
Czyż nie ma Beauvois racji gdy pisze: „Stosunki między Polakiem i Ukraińcem przypominały najczęściej stosunki między panem i niewolnikiem. W omawianym przez nas okresie pisarz J. I. Kraszewski był jednym z nielicznych – jeśli nie jedynym – który potrafił napiętnować sposób traktowania chłopów przez swoich rodaków i pokazać, że nadużycia, które spowodowały wybuch wojen kozackich w wieku XVII i rzezie w połowie XVIII, pogłębiły się jeszcze bardziej w XIX wieku”.
Mamy więc własną wersję nacjonalistycznych schorzeń, o których nazbyt chętnie zapominamy, ze szkodą zresztą dla rozumienia tego kim jesteśmy.
Nie mogę odmówić sobie przywołania jeszcze jednej trzeźwej uwagi francuskiego historyka: „Odczarowanie pewnej pseudohistorii uważam za najpilniejszą potrzebę historyków Europy Środkowo-Wschodniej. Dlaczego schorowaną pamięć mielibyśmy przebierać w metafizykę? Walka z nacjonalistycznymi megalomaniami wymaga surowej trzeźwości i skromnego rozumu. Żadnych uniesień”.
Rozumiem więc Olgę Tokarczuk, która na pytanie dziennikarki, jakiego słowa nie używa odpowiedziała, że takim słowem jest „naród”:
Gdy mówisz ‘naród, to za słowem tym kryje się idea czy nawet ideologia, która jest dzisiaj praktycznie niemożliwa do spełniania, w każdym razie nie w jej pierwotnym, dziewiętnastowiecznym sensie. Trzeba by ją na nowo zweryfikować, na nowo zdefiniować. Co to jest naród? Ludzie, którzy mają polskie obywatelstwo? Nie, to są obywatele Polski. Ludzie, którzy mówią po polsku? Nie, to wspólnota językowa i kulturowa. Ludzie, którzy mają tzw. ‘polską krew’? Jak to zbadać? Kwestia więzów krwi jest śliska i wyjątkowo pogmatwana. Kobiety mają na ten temat w całej historii zasadniczo więcej do powiedzenia, ponieważ to one zachodzą w ciążę i rodzą dzieci. Wiedzą jak to jest. Mówić dzisiaj o ‘etnicznych Polakach’, jak to niedawno usłyszałam, to manifestować swoją głupotę. Pojęcie narodu jest pojęciem wykluczającym i jako takie uważam za etycznie wątpliwe.
Te intuicje pisarki w pełni potwierdzają dzisiejsze badania historyków, antropologów, politologów i socjologów. Wszyscy są zgodni, że to właśnie nadmierne skoncentrowanie na narodowych różnicach doprowadziło do największych w dziejach nowożytnej Europy konfliktów – by wspomnieć tylko dwa najważniejsze i najkrwawsze, pierwszą i drugą wojnę światową.
Podobnie bliskie są mi jej poglądy na temat religii i katolicyzmu polskiego formułowane przy okazji publikacji najnowszej książki Opowiadania bizarne. Od razu przyznaję, że ich jeszcze nie czytałem, ale już kupiłem i przy najbliższej okazji przeczytam i być może jeszcze w SO napiszę. Więc na razie nie o nich, ale o tzw. komentarzach odautorskich słów kilka; a ściślej o pojmowaniu religii i religijności. To mnie od dawna ciekawi i coraz mocniej podejrzewam, że właśnie w literaturze najnowsze transformacje tego wymiaru ludzkiej egzystencji są wychwytywane w sposób szczególnie intrygujący.
Ot choćby takie stwierdzenia:
Żyjemy w świecie celebrującym co roku śmierć boga, który za chwilę się odradza. I chociaż jesteśmy bardzo nowocześni, funkcjonujemy poprzez technologie, to ten stary mit, związany z ofiarą nomadycznych plemion żyjących na pustyni, żeby przebłagać jakieś bóstwo, cały czas nam towarzyszy. Już w społeczeństwie rolniczym, czasami bardzo laickim, potrzebny był ten symboliczny wymiar zabijania i odradzania się. „Kalendarz ludzkich świąt” to rzeczywiście dystopijna próba przesunięcia punktu widzenia. Mam nadzieję, że ten zabieg zaintryguje czytelnika, sprowokuje do zadania pytań i oświetli też różne bizarne wymiary tego, jak funkcjonuje religia. Wiele z tych opowiadań zmaga się z tematem potrzeby religijności, duchowości. Nawet mając dużo rezerwy względem dogmatycznych religii, które porządkują nam życie, i będąc gotowymi odrzucić ich porządki, czujemy potrzebę usensownienia świata w porządku metafizycznym. Mierzą się z nią i ateiści, agnostycy czy ludzie niereligijni.
Albo takie:
To nie jest już ten sam katolicyzm, który znałam z dzieciństwa. Przede wszystkim, dla mnie, stał się dużo bardziej płytki. Upolityczniony, więc raczej dzielący, niż łączący ludzi. Kompletnie pozbawiony metafizyki. Rytualny i powierzchowny. Patriarchalny i narodowy, czyli z definicji wykluczający. A element metafizyczny czy filozoficzny to niezbywalna część każdej religijności. Przypomina raczej korporację, która walczy o własne interesy wszelkimi możliwymi sposobami, lobbując w sejmie, wzywając na dywanik, stosując własną politykę informacyjną i tak dalej. Uczy wiernych hipokryzji i konformizmu. Wydaje mi się, że mieszcząca się w ramach katolicyzmu wiara Polaków, nawet jeśli na zewnątrz wygląda na bardzo silną, jednak osłabła. I blisko jej do religijnej popkultury, czego symbolem jest też to, o czym słyszymy w ostatnich dniach – anteny na głowie Chrystusa Króla w Świebodzinie.
W obu tych cytatach znajduję więcej przenikliwej mądrości i celnych spostrzeżeń niż w opasłych tomach teologicznych czy w sążnistych analizach socjologów religii poświęconych czy to polskiemu katolicyzmowi czy religii w ogóle.
Na koniec. Skoro nagroda Bookera była pretekstem do tego eseju, to z reporterskiego obowiązku dodaję. Tokarczuk nagrodę odebrała podczas uroczystej gali w londyńskim Victoria and Albert Museum 22 maja 2018 wieczorem. Powiedziała po prostu: Jestem bardzo szczęśliwa – po czym podziękowała tłumaczce Jennifer Croft za jej pracę nad książką – Jestem pierwszą polskojęzyczną pisarką, która wygrywa tę międzynarodową nagrodę. Wierzę jednak, że literatura jest stworzeniem, które rodzi się w jednym języku i może być przeniesiona na inny język”.
I tak pewnie jest bo przecież ileż wzruszeń dostarczają nam książki czytane w tłumaczeniu na języka polski. Gdyby nie translatorski wysiłek, pozbawieni bylibyśmy wielu arcydzieł powstałych w nieznanych nam językach.
Kategorie: Filmy i ksiazki