Avigdor Lieberman i Beniamin Netanjahu, 25.10.2012 (Fot. Bernat Armangue / AP Photo)
Prof. Daniel Bar-Tal (ur. w 1946 r.) zajmuje się psychologią społeczną i psychologią polityki. Badacz konfliktów społecznych i politycznych, procesów pokojowych, mechanizmów zbiorowej pamięci. Wykładowca uniwersytetu w Tel Awiwie.
Paweł Smoleński: Kto wygra we wtorek wybory parlamentarne w Izraelu?
Prof. Daniel Bar-Tal: Prawica, bo poza prawicą nikt inny w izraelskiej polityce dzisiaj się nie liczy. Z jednej strony mamy Likud premiera Beniamina Netanjahu, który w tych wyborach walczy przede wszystkim o to, by nie pójść do więzienia za przestępstwa korupcyjne, więc w tym celu zrobi wszystko lub prawie wszystko. Ma po swojej stronie partie religijne, ortodoksyjne i ultraortodoksyjne.
Opozycją dla Netanjahu jest blok Kahol-Lavan, czyli Niebiesko-Biali, od kolorów izraelskiej flagi, również ugrupowanie prawicowe, pełne politycznych jastrzębi i dawnych współpracowników premiera. Sondaże raz pokazują niewielką przewagę Likudu, raz Biało-Niebieskich, lecz zasadniczo każde z tych ugrupowań może liczyć na mniej więcej 30 miejsc w 120-osobowym Knesecie.
Języczkiem u wagi jest partia Avigdora Liebermana, świecka, ale też nacjonalistyczna i prawicowa, która może liczyć na blisko 10 miejsc. To osobisty konflikt Liebermana z Netanjahu doprowadził do rozpisania po zaledwie kilku miesiącach przedterminowych wyborów. Powiedzieć, że obaj panowie się nie znoszą, to nic nie powiedzieć.
Słowem – w tych wyborach idzie o to, czy Netanjahu zostanie premierem, czy aresztantem.
Ma na głowie cztery bardzo poważne sprawy korupcyjne, a w trzech śledczy postulują od jakiegoś już czasu przesłuchanie premiera. Dlatego byliśmy świadkami różnych przedwyborczych trików mających wzmocnić jego szanse wyborcze.
Netanjahu obiecał np. aneksję Doliny Jordanu, czyli jednej trzeciej palestyńskiego Zachodniego Brzegu, nad którą i tak władzę okupacyjną sprawuje Izrael.
– Postarał się, by dobrze wyreżyserować okoliczności, w których w ostatni wtorek obieca nam Dolinę Jordanu. Jego służby informacyjne podgrzewały napięcie, zapowiadały, że premier wystąpi z bardzo dramatycznym i ważnym orędziem do narodu. Byłem pewien, i chyba nie tylko ja, że Netanjahu powie coś na temat jakiejś nowej odsłony naszych relacji z USA, obwieści, że razem z Donaldem Trumpem znów coś wymyślili w sprawie palestyńskiej albo irańskiej, a ich wspólne pomysły najczęściej bywają groźne. Tymczasem zapowiedział tylko, że jeśli zostanie premierem, Dolina Jordanu będzie nasza.
Obietnicę Netanjahu zlekceważono, a nawet wykpiono. Miał powiedzieć coś ważnego, tymczasem nie powiedział nic, bo jego deklaracja nie była ani istotna, ani nowa. Skoro zapowiadał, że zaanektuje Dolinę Jordanu po wyborach, znaczyło to, że nie uzgodnił swoich słów z Waszyngtonem, więc nic z tego nie będzie.

Dla jego prawicowych konkurentów, a nawet dla ewentualnych przyszłych koalicjantów, takie gadanie to gruszki na wierzbie, bo co jak co, ale nawet izraelska prawica wie, że premierowi nie można wierzyć. Dla resztek lewicy to jakieś upiorne, niebezpieczne, ale wzięte z sufitu mrzonki. Zareagowali, co oczywiste, Palestyńczycy, ale też nie tak ostro, jak by zrobili to kilka lat temu. Miał być więc wielki szum, a tymczasem więcej uwagi w programach informacyjnych poświęcono rakietom Hamasu wystrzelonym tego dnia na południowy Izrael, co końcu też, niestety, nie jest niczym niezwykłym.
Taki odbiór przemówienia był dla Netanjahu raczej kiepską przedwyborczą wiadomością. Ale cały czas wszystko jest możliwe, również jego zwycięstwo.
Dlaczego w Izraelu można w zasadzie wybierać tylko między prawicą a prawicą?
– Jeszcze pokolenie temu prawica i lewica miały w Izraelu mniej więcej takie samo poparcie: 30-40 proc. Nie było nic wstydliwego w tym, że ktoś przyznawał się do lewicowych poglądów, a nawet więcej – lewica była dumna z podjętych rozmów pokojowych z Palestyńczykami, które ukoronowały porozumienia z Oslo w 1993 r.
Minęło jednak kilka lat i przyszło do negocjacji w Camp David prowadzonych przez premiera Ehuda Baraka, politycznego spadkobiercę zamordowanego Icchaka Rabina, a ze strony palestyńskiej przez Jasira Arafata. Powagi negocjacjom dodawał osobisty patronat prezydenta Billa Clintona. Rozmowy skończyły się dramatycznym fiaskiem. Na dodatek Barak oznajmił publicznie, że Izrael nie ma z kim negocjować, Arafat nie jest godnym zaufania partnerem, prawdziwa twarz Palestyńczyków, wiarołomnych kłamców, została odsłonięta.
Czy Barak nie miał racji? Wszystko przecież wskazuje na to, że Arafat nie godził się na ustępstwa, które są istotą negocjacji, stawiał warunki niemożliwe do spełnienia przez Izrael, odrzucał najdalej idące propozycje pokojowe.
– Rzecz nie tylko w tym, czy Barak miał rację, czy nie. Izraelska opinia publiczna dostała jasny, za to bardzo niepokojący przekaz: przywódca obozu pokojowego, a więc lewicy, mówi otwarcie, że ugodowa polityka wobec Palestyńczyków jest nieskuteczna, czyli zła. A skoro tak, lewicy nie wolno ufać, bo pokój był przecież fundamentem myślenia.
Kategorie: Uncategorized