Ciekawe artykuly

Pandemia koronawirusa obnazyla dyktature idiotow

 Dowód w  ośmiu punktach 

Przyslala Rimma Kaul

 


 

Żyjemy w systemie, który nie tylko nie potrafił przygotować nas na gromadzące się na horyzoncie czarne chmury, ale wręcz ściągnął nam je na głowy. Pandemia koronawirusa SARS-CoV-2 jest tego dowodem. Jest też prologiem katastrofy, która nadejdzie, jeśli nadal pozwolimy ciemniakom rządzić światem.

 

Na zdjeciu
Aktywiści ekologiczni w maskach symbolizujących koronawirusa. Seul, Korea
Południowa, 30 marca 2020. (Fot. Lee Jin-man / AP Photo)

 

 

Tylko nie udawajmy, że nic nie zapowiadało tego, co się stało. Wszelkich znaków na niebie iziemi było aż nadto, żeby ujrzeć zbliżających się na horyzoncie jeźdźców apokalipsy. Było ich co najmniej ośmiu.

 

 

1. Epidemiolodzy wiedzieli, co się święci

We wrześniu 2019 r. w piśmie naukowym „Biosafety and Health” ukazała się publikacja uczonych z Chin (w tym, uwaga, z Instytutu Wirusologii Chińskiej Akademii Nauk w Wuhanie), Wielkiej Brytanii i USA pod wiele mówiącym tytułem „Human-animal interactions and bat coronavirus spillover potential among rural residents in Southern China” (interakcje ludzko-zwierzęce oraz możliwość rozprzestrzenienia się koronawirusa pochodzącego od nietoperzy wśród mieszkańców terenów wiejskich południowych Chin).

Jej autorzy rozważali możliwość przeniesienia się na ludzi odzwierzęcych koronawirusów – podobnych do koronawirusa SARS, który blisko dwie dekady temu przeskoczył z nietoperzy na ludzi (choć nie bezpośrednio) i zaatakował głównie mieszkańców Azji Południowo-Wschodniej.

Na początku XXI wieku, przypomnijmy, świat wyglądał inaczej niż dziś. Sieć połączeń lotniczych nie była aż tak rozwinięta jak tuż przed obecnym atakiem koronawirusa SARS-CoV-2 i wybuchem pandemii wywoływanej przezeń choroby COVID-19.

A mieszkańcy Europy nie latali tak masowo na narty do Włoch czy na zakupy do Nowego Jorku, bo akurat dostali urlop i nie mieli co ze sobą zrobić.

Pierwszą epidemię SARS udało się stłumić właściwie w zarodku w latach 2002-04 kosztem blisko 8 tys. zakażonych, z których jedna dziesiąta zmarła.

Czytaj także:

Wirus SARS-CoV-2 nie zginie latem

Autorzy publikacji przebadali w latach 2015-17 blisko 1,6 tys. mieszkańców terenów wiejskich południowych Chin. Aż 17 proc. badanych przeszło w tym okresie ostre choroby układu oddechowego lub miało objawy grypopodobne. Wszyscy mieli bliski kontakt ze zwierzętami – hodowlanymi i dzikimi: drobiem, zwierzętami mięsożernymi, gryzoniami lub ryjówkami albo nietoperzami.

Trzeba było kilku kolejnych lat, aby jeden z wirusów powodujących wymienione wyżej schorzenia zmutował na tyle, że zaczął się rozprzestrzeniać drogą kropelkową (jedną z najłatwiej zakaźnych) bezpośrednio z człowieka na człowieka.

  1. ONZ też wiedziała

Tego samego miesiąca – czyli znowu we wrześniu 2019 r. – ukazał się zamówiony przez sekretarza generalnego ONZ raport pod wymownym tytułem „A World at Risk” (zagrożony świat). Przygotowali go eksperci komisji monitorującej gotowość świata – chodzi o gotowość na pandemię choroby zakaźnej.

Już we wstępnie współprzewodniczący komisji dr Gro Harlem Brundtland, była premier Norwegii i była dyrektor generalna WHO, oraz Elhadj As Sy, sekretarz generalny Międzynarodowej Federacji Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca, ostrzegają:

„Jeśli przeszłość rzeczywiście można uznać za prolog, to świat stoi przed realną groźbą szybko rozprzestrzeniającej się i zabójczej pandemii patogenu wywołującego chorobę układu oddechowego. W jej wyniku umrze 50-80 mln ludzi. Światowa gospodarka straci 5 proc. wartości.

Pandemia tej skali będzie katastroficzna. Wywoła panikę, niestabilność i zagrozi bezpieczeństwu światowemu. Nie jesteśmy na nią gotowi”.

Czytaj także:

Jak bardzo śmiertelny jest tak naprawdę koronawirus SARS-CoV-2?

Na sprawdzenie się prognozy dotyczącej gospodarki trzeba jeszcze poczekać. Podobnie nie wiadomo, czy sprawdzi się prognoza liczby ofiar.

Ale niektóre szacunki wskazują, że zanim COVID-19 wygaśnie, SARS-CoV-2 może zainfekować 20-70 proc. ludzkości. Załóżmy więc, że zainfekuje około połowy z nas, jak niesławna grypa hiszpanka z lat 1918-19 (na Ziemi żyło wtedy 1,5 mld ludzi). Zakażeniu ulegnie więc blisko 4 mld z ponad 7,6 mld ludzi mieszkających dziś na świecie. Jeśli śmiertelność infekcji sięga około 1 proc. zakażonych, to aż 40 mln ludzi umrze. Do tego trzeba doliczyć chorych na inne przypadłości – zakaźne i przewlekłe – którzy staną się ofiarami śmiertelnymi „chwilowo” niesprawnego systemu opieki zdrowotnej.

Czy przywódcy świata przeczytali raport komisji, a przynajmniej jego wstęp?

Powinni, 20 września 2019 r. szeroko opisał go amerykański magazyn „Foreign Policy”, który chyba czytają – przynajmniej podsuwane im przez asystentów streszczenia.

  1. Szlachetne zdrowie w pogardzie

Koronawirus SARS-CoV-2 jest niebezpieczny, ale nie dlatego, że jest bardzo śmiertelny (umiera, powtórzmy, prawdopodobnie nie więcej niż 1 proc. zakażonych). Jest niebezpieczny, bo jest nowy i bardzo zakaźny. Jedna zakażona osoba (często jeszcze bez objawów albo przechodząca COVID-19 łagodnie) zakaża zapewne dwie-trzy inne.

Oznacza to, że gdybyśmy puścili chorobę prawie na żywioł, jak chcieli zrobić Brytyjczycy, liczba zakażonych podwajałaby się lub nawet potrajała co kilka dni. Wykładniczy wzrost zachorowań szybko zalałby niczym tsunami każdy system opieki zdrowotnej (tak się stało we Włoszech i w Hiszpanii).

Walka toczy się więc o to, żeby spłaszczyć fale (tę obecną, a także kolejne, które prawdopodobnie nadejdą) infekcji. Pozwoli to utrzymać przy życiu służbę zdrowia i w efekcie część chorych (na COVID-19 i inne choroby). Spłaszczenie fali zachorowań da nam też czas na zyskanie populacyjnej odporności na koronawirusa SARS-CoV-2. A zyskamy ją albo kiedy infekcję przejdzie spory odsetek populacji, albo kiedy zostaniemy zaszczepieni (jeśli naukowcy stworzą szczepionkę, a to potrwa blisko półtora roku).

Czytaj także:

Uczony, który w Chinach dowodzi walką z koronawirusem: “Popełniacie błąd w USA i Europie”

Spłaszczyć fale zachorowań możemy na dwa sposoby – albo stosując kwarantanny całych populacji, albo przeprowadzając masowe testy na obecność koronawirusa i „chirurgicznie” izolując zakażonych (by zdrowi mogli normalnie pracować). Polska i większość innych państw na razie stosują tę pierwszą metodę. Tę drugą praktykują Tajwan czy Korea Południowa.

Obecną pandemię nakręca też panika, strach przed nieznanym wcześniej zagrożeniem, który prowokuje nas do nieracjonalnych zachowań. Kiedy oswoimy nową chorobę, której pandemia potrwa zapewne co najmniej dwa lata – kolejną w panteonie zagrożeń czyhających na nasze zdrowie i życie – będzie łatwiej.

Z niedawno opublikowanych badań, a także wcześniejszych danych WHO, wynika na przykład, że

każdego roku tylko z powodu zanieczyszczenia powietrza umiera 9 mln ludzi na całym świecie. W Polsce – blisko 50 tys.

Wiemy o tym, podejmujemy nawet czasem działania, żeby zmniejszyć smog, ale jednak żyjemy, specjalnie o tym nie myśląc.

Czytaj także:

Umieramy z powodu pandemii… smogu

A szkoda, bo zanieczyszczenie powietrza to także już pandemia – ostrzegają naukowcy. Co więcej, nie jest to pandemia nowego wirusa. To problem, który znamy od dawna i, co ważniejsze, wiemy, jak mu zaradzić.

Czemu więc nic tak naprawdę nie robimy, żeby smog nie zabijał rocznie aż 9 mln ludzi, w tym 50 tys. w Polsce?

  1. W pogardzie też służba zdrowia

Od dawna wiemy również, że polski system opieki zdrowotnej jest w zapaści. Przeznaczamy nań za małe środki i nie potrafimy go efektywnie zorganizować. Opłacamy lekarzy i szczególnie pielęgniarki, ratowników oraz położne tak marnie, że wyjeżdżają do bogatszych państw Europy.

Średni wiek pielęgniarek pracujących w naszym kraju wynosi 52 lata, a położnych – 50 lat.

Czytaj także:

Pielęgniarki i położne: Jest źle, będzie gorzej?

To przepis na szybką katastrofę.

Jeśli nie nauczymy się bardziej cenić pracy pielęgniarki i naukowca (na badania naukowe Polska przeznacza rocznie ze środków publicznych jedynie 0,75 proc. swojego PKB) niż pracy piłkarza czy innego dostarczyciela rozrywki, w tym rzekomych gwiazd telewizji i internetu, nie liczmy na to, że zbudujemy zdrowe i nowoczesne społeczeństwo.

Pandemia koronawirusa SARS-CoV-2 to zresztą dobra okazja – jak każda katastrofa – żeby przemyśleć dotychczasowy model społeczny, który charakteryzuje się m.in. rosnącymi nierównościami w obrębie populacji i pomiędzy nimi.

Żyjemy w świecie, którego fundamenty opierają się na fałszywej idei wmawiającej nam, że „chciwość jest w porzo”.

  1. Historia nas niczego nie nauczyła

Z wielu badań naukowych, których wyniki opublikowano w ostatnich latach, wyłania się spójny obraz upadku dotychczasowych cywilizacji zbudowanych przez ludzi po wybuchu pierwszej rewolucji rolniczej blisko 11,5 tys. lat temu. Uczeni pokazują, jak kolejne społeczności i kultury rosły, aż napotkały naturalne granice wzrostu. Najczęściej te granice wyznaczały zmiany klimatu i przeludnienie, w wyniku których duże wspólnoty rolnicze – które rozrosły się w czasach prosperity – nie były w stanie się wyżywić i ginęły.

Tak upadały starożytne imperia.

Czytaj także:

Imperium asyryjskie zabiła susza

Bardzo ciekawym casusem jest słynne miasto Çatalhöyük w południowej Anatolii. Publikacja na temat jego upadku ukazała się tygodniku „PNAS” w czerwcu 2019 r.

Çatalhöyük było jednym z pierwszych miast, które pojawiły się po wybuchu rewolucji rolniczej na Bliskim Wschodzie. Jego mieszkańcy uprawiali pszenicę, jęczmień i żyto. Hodowali głównie owce i kozy, a w końcowym okresie istnienia miasta – również bydło. Dietę rolniczą uzupełniali dzikimi roślinami i zwierzętami. U szczytu rozwoju, który przypadł 8,7-8,5 tys. lat temu, w Çatalhöyük żyło od 3,5 do 8 tys. ludzi.

Jak na ówczesne czasy było to miasto niezwykle zatłoczone.

Nagromadzenie ludzi na małej przestrzeni doprowadziło, jak wykazali autorzy publikacji, do rozprzestrzenienia się chorób zakaźnych, także odzwierzęcych, oraz wzrostu poziomu przemocy.

Zęby kilkunastu procent przebadanych szczątków nosiły ślady próchnicy – to efekt diety opartej na węglowodanach. Morfologia kości nóg z młodszych warstw wskazuje też na to, że w późniejszym okresie istnienia miasta jego mieszkańcy więcej chodzili. Na pola oraz po drewno na opał – podejrzewają badacze. Prawdopodobnie degradacja pobliskiego środowiska, a może też zmiany klimatu, zmusiły ludzi do przeniesienia upraw i hodowli na dalsze tereny.

Czytaj także:

Tłok, choroby i przemoc. A potem nieuchronny upadek. Jak rewolucja rolnicza zmarnowała nam życie

Dlatego, jak sądzą uczeni, Çatalhöyük upadło. Jego mieszkańcy wyeksploatowali do reszty lokalne środowisko naturalne i skończyło im się jedzenie.

Podobnym przykładem w czasach obecnych jest Syria. Tocząca się już od blisko dekady wojna domowa w tym kraju została uznana przez naukowców za pierwszą wojną klimatyczną XXI wieku.

  1. Zachłanność nas rozbestwiła

Choć żyjemy w XXI wieku, to ciągle mamy mózg rabusia z epoki kamienia łupanego, który zmusza nas do zachłanności – tłumaczył sześć lat temu na łamach „Wyborczej” i cztery lata temu w książce „Nagi umysł” prof. Bogusław Pawłowski, kierownik Katedry Biologii Człowieka na Uniwersytecie Wrocławskim.

Uczony wskazywał na gwałtowny wzrost liczby ludzi.

Jeszcze w połowie XX wieku na całym świecie żyły 3 mld ludzi, dziś, jak pisałem, jest nas już przeszło 7,6 mld.

W Syrii liczba mieszkańców wzrosła od połowy ub. wieku do wybuchu wojny domowej z 4 do 22 mln.

Czytaj także:

Byliśmy, jesteśmy, NIE będziemy. Bo jest nas po prostu za dużo

Prof. Pawłowskiego niepokoił też równie gwałtowny wzrost gospodarczy i rosnące nierówności. – Szacuje się, że każdego roku przejadamy o połowę więcej zasobów, niż Ziemia jest w stanie odbudować – ostrzegał.

Naukowiec nie miał wątpliwości, że „ten ekspres musi się wykoleić”. Wśród scenariuszy czekającej nas katastrofy wymienił pandemię choroby zakaźnej.

– Jest nas tak dużo i tak łatwo się ze sobą komunikujemy (popatrzmy choćby na siatkę połączeń lotniczych każdego dnia), że prędzej czy później pojawi się jakiś nowy mikrob, który to wykorzysta – mówił.

  1. Wciąż nie bierzemy na poważnie krytycznych zagrożeń

Obecna pandemia jest dość łagodna. Powtórzmy: choć koronawirus SARS-CoV-2, który ją wywołał, jest mocno zakaźny, to nie jest szczególnie śmiertelny. To nie wścieklizna zabijająca 100 proc. zakażonych, ebola (40-90 proc.), ptasia grypa H5N1 (50 proc.), ospa prawdziwa (20-50 proc.), pierwszy SARS (10 proc.) czy hiszpanka (3-5 proc.).

Ludzkość atak koronawirusa przeżyje (choć nie przeżyją go wszyscy ludzie).

Łatwo można sobie jednak wyobrazić skalę katastrofy, gdyby zamiast pandemii COVID-19 dotknął nas… brak prądu.

Wbrew pozorom ten czarny scenariusz jest dość prawdopodobny. Na tyle, że zagrożenia z nim związane rozważają tak poważne instytucje jak amerykańskie Narodowe Akademie Nauk. Według ich raportu z 2011 r. zagrożenie może przyjść ze strony Słońca.

Czytaj także:

Spaleni Słońcem. Czym mogą grozić słoneczne burze magnetyczne?

Burza magnetyczna w atmosferze naszej gwiazdy i spowodowany przez nią tak zwany koronalny wyrzut masy spowodowałby takie „przepięcia” w ziemskiej magnetosferze, że zniszczeniu uległaby znaczna część systemu przesyłania energii. Jak kostki domina padałyby kolejne linie wysokiego napięcia i transformatory. Jeśli nawet prąd dałoby się wytworzyć, to nie byłoby go jak przesłać. Zanim system zostałby naprawiony, ludzie straciliby dostęp nie tylko do elektryczności, ale także do bieżącej wody. Świat stawałby na nogi przez blisko rok.

Czy jesteśmy na to przygotowani?

  1. Żyjemy na kredyt i łudzimy się, że nigdy go nie będziemy musieli spłacić

Tak zwany rozwój ludzkości oparty na rolnictwie oraz spalaniu paliw kopalnych doprowadził nie tylko do uzależnienia od dostaw prądu, ale też do globalnego ocieplenia oraz, co gorsza, do katastrofy ekologicznej – a więc do podważenia fundamentów całej ziemskiej biosfery. Po raz pierwszy w trwającej blisko 4 mld lat historii życia na Ziemi jeden gatunek tak mocno wpływa na wszystkie inne. Biolodzy od lat alarmują, że spowodowaliśmy szóste wielkie wymieranie. Ta antropogeniczna zagłada przebiega sto-tysiąc razy szybciej niż wcześniejsze normalne, niekatastroficzne tempo wymierania gatunków.

W publikacji w tygodniku „PNAS” z 2015 r. ostrzegali przed tym naukowcy z USA. Porównali oni Ziemię do baterii, którą ludzkość coraz szybciej rozładowuje.

Ziemska biosfera, tłumaczyli, akumuluje za pomocą fotosyntezy energię słoneczną, przekształcając ją w energię wiązań chemii organicznej.

Dzięki temu cała będąca podstawą naszego bezpieczeństwa żywnościowego przyroda rośnie i co roku zbiera w swojej biomasie 2 zettadżule (ZJ) energii netto. „Zetta” to przedrostek jednostek miary oznaczający 10^21, czyli po polsku tryliard.

Innymi słowy – 2 ZJ to roczne oprocentowanie kapitału obecnej biomasy Ziemi.

Gdybyśmy żyli w sposób zrównoważony, to nie powinniśmy – jako ludzkość – pobierać w ciągu roku z ziemskiej baterii więcej energii niż owe 2 ZJ.

A ile pobieramy?

Czytaj także:

Więc chodź, zafoliuj mi świat. Antropocen, epoka człowieka, epoka plastiku

Jak szacują autorzy publikacji, jeszcze przeszło 2 tys. lat temu, kiedy urodził się Jezus – a na Ziemi żyło 250 mln ludzi (tylko albo aż, bo jeszcze 12 tys. lat temu, przed wybuchem rewolucji rolniczej, ludzka populacja nie przekraczała kilkunastu milionów osobników) – biosfera naładowana była do 35 ZJ. W roku 2000 – już tylko do 19 ZJ.

Te 16 ZJ, przejedzonych przez ludzkość przez ostatnie 2 tys. lat, to nie tylko dające się wydobyć paliwa kopalne, ale także lasy, stepy, mokradła oraz gatunki zwierząt, które już wymarły albo które zostały przez nas ostro przetrzebione.

Zamiast żyć z procentów, żyjemy więc z kapitału, który Ziemia gromadzi od swoich narodzin 4,5 mld lat temu.

Rozładowujemy ziemską baterię w takim tempie, że – szacują autorzy – zostanie w niej energii ledwie na najbliższy tysiąc lat. W nierealnym scenariuszu optymistycznym, w którym 7,2 mld ludzi żyjących na Ziemi w momencie publikacji mogłoby zjeść całą resztę ziemskiej przyrody.

Powtórzmy.

Jeśli będziemy przejadać zasoby biosfery w takim tempie jak przez ostatnie 2 tys. lat, to w najlepszym przypadku wystarczy nam jedzenia na najwyżej kolejny tysiąc lat.

Realnie rzecz biorąc, ziemska bateria wyczerpie się zaś wcześniej.

***

Podsumowując: albo sami się opamiętamy, albo dalsza historia Ziemi potoczy się bez nas.

Czytaj także:

Szósta zagłada. Te liczby porażają – to mord na ziemskiej bioróżnorodności

Bo planeta nie tylko przetrwa ludzi, ale też na pewno odrodzi biosferę, którą my z taką bezmyślnością – niegodną gatunku, który sam nazwał się Homo sapiens – niszczymy. W końcu życie na Ziemi odradzało się po pięciu wcześniejszych zagładach. Jak szacują naukowcy, wymarło aż 99 proc. gatunków, które kiedykolwiek na naszej planecie żyły. My jeszcze należymy do 1 proc. szczęśliwców.

Mimo to uparcie podcinamy gałąź, na której siedzimy. Ta dyktatura idiotów robi się nie do zniesienia. Dosłownie.

W tej sytuacji pandemia koronawirusa SARS-CoV-2 i wywołanego przezeń zapalenia płuc COVID-19 brzmi niczym ostatni dzwon alarmowy. Ten dzwon bije ludzkości.


Wiecej w linku ponizej

Pandemia obnażyła dyktaturę idiotów

1 odpowiedź »

  1. Z boską pomocą moc moralna Gazety Wyborczej obali rządy idiotów i poprowadzi Polską w światłą przyszłość.
    I cały świat dołączy się do hallelujah za bioróżnorodnością i tak na wieki, amen.
    (To ironia – przypis autora).

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.