Uncategorized

W sprawie Holocaustu mamy poczucie bezkarności, którą chętnie mylimy z niewinnością

Przyslala Rimma Kaul


Krematorium w Oświęcimiu (zaaranżowana fotografia, 1945 r. lub później) (Fot. BE&W)Polacy i Holocaust – niewygodny temat? Bardzo. Boli? Owszem. I tak powinno być.

Czy można przeoczyć, że „Medaliony” Zofii Nałkowskiej mówią przede wszystkim o Zagładzie? Czy nasza wiedza o wymordowaniu niemal wszystkich polskich Żydów – wpisana w polską kulturę, w ufundowaną na niej społeczną świadomość – odpowiada historycznym realiom? Czy nie jest jeszcze jednym fantazmatem, którym karmimy narodowy narcyzm i poczucie niewinności?

A jeśli patrzyliśmy na Zagładę, jeśli dziś o niej świadczymy, to czy wobec przemysłowej skali żydowskiej śmierci istnieje niewinny świadek? Czy byliśmy i jesteśmy niewinnymi świadkami? Czy figura niewinnego świadka, patrzącego bezsilnie na okrucieństwa eksterminacji Żydów – od lat wbudowywana w polską kulturę – nie jest formą zakłamywania rzeczywistości? Czy stając na scenie historii w kostiumie oburzonej niewinności, nie zmieniamy tragedii w farsę?

Drzazga

Pytam o to po lekturze trzech książek, które wyszły spod ręki Maryli Hopfinger i Tomasza Żukowskiego („Zagłada w Medalionach Zofii Nałkowskiej”, „Lata czterdzieste. Początki polskiej narracji o Zagładzie” i „Opowieść o niewinności”). Te tworzące zwarty tryptyk tomy mówią o obrazie Zagłady, który nosimy w głowie i w sercu. O obrazie sprokurowanym, utartym na gładką masę, skłamanym. I o tym, który tkwi w nas jak drzazga, ćmi tępym bólem, ropieje, ale tylko chwilami potrafimy go sobie uświadomić.

Ogniwa tryptyku są obszerne, 1200 stron z przypisami, maczkiem. Są też rzetelne, dokładne, dogłębne. Niełatwo przez ten tryptyk się przebić. Również dlatego, że trzeba przebijać się przez to, z czym zmaga się dziesięcioro współautorów tych książek – przez wdrukowane w naszą kulturę i pracujące w nas kanony myślenia podszytego narodową pychą, pogardą wobec Żydów, resentymentem.

Tym formatującym kanonom myślenia łatwo ulec. Podbijają nam bębenka, oliwią tryby hipokryzji i bezduszności, dają przyzwolenie na okrucieństwo i pazerność, utwierdzają w poczuciu bezkarności, którą tak chętnie mylimy z niewinnością. Są ramą kultury stygmatyzującej i wykluczającej, przesiąkniętej antysemityzmem, nienawistnej. To dlatego tak bardzo potrzebujemy rzeczowego „sprawdzam”.

Nazwać, opisać

Książki, o których mowa, to gorąca humanistyka – czytanie na ostro, bez brania jeńców, bez zbędnego dzielenia włosa na czworo. Nie ze wszystkim się zgadzam. Nie wszystko do mnie przemawia z równą siłą. Mam wrażenie, że niekiedy jest to czytanie z kluczem (dobrze dobranym, to prawda), czytanie pod tezę (celnie postawioną, nie przeczę), ale rozumiem też, że bez tego wyostrzenia konturów trudno uderzyć pięścią w stół, trudno powiedzieć „sprawdzam” retorycznej maszynerii, która rządzi naszym widzeniem Zagłady. Bez wyrazistych tez, bez ich ostrych krawędzi trudno też unaocznić – powtarzam za Tomaszem Żukowskim – „pejzaż, w którym zapisała się przemoc”.

Jeszcze trudniej w tym pejzażu – w realnym pejzażu Polski, ale też naszego mentalnego świata – rozpoznać to, co stanowi jego podglebie, a są nim nie tylko wykluczające, przemocowe normy i wzory polskiej kultury, ale również te pokłady popiołów, na których stoją nasze domy, i te sterty szutru ze spalonych ciał, które metodycznie przesialiśmy w poszukiwaniu przeoczonego przez oprawców złotego zęba, zaręczynowego pierścionka, obrączki. Nie chcemy o tym pamiętać, jednak to właśnie ta glina stworzenia obrócona w popiół wypalonych zwłok, rozgrzebana, zmieniona w ludzki szlam, jest tym, co zostało. I trwa – w zaciętym milczeniu, w martwej, grobowej ciszy. Żyjemy wobec tej głuchej pustki po zamordowanych – zadomowieni w niej, urządzeni na rozkopanych grobach.

Jak pisze Maryla Hopfinger: „Trzeba coś z tym doświadczeniem zrobić, zmierzyć się z nim. Objąć świadomością, nazwać, opisać”. Tak, to jest nasza powinność. Tu i teraz. Dlatego z tych trzech książek, o których mowa, wybieram kilka ważnych, ostro zarysowanych wątków i będę za nimi podążał.

Gość w dom

W osnowę polskiej kultury wpleciona jest figura Żyda jako gościa. To wyobrażenie mamrocze w nas, że Żyd to przybysz, którego przyjęliśmy pod swój dach – ktoś nie stąd, nie swój, ktoś inny i obcy, kto mieszka z nami na prawach sublokatora.

Naprawdę? Aleksander Wat i Antoni Słonimski są tu przybyszami? Baczyński jest egzotycznym gościem? Hanna Krall jest sublokatorką? A te wszystkie wątki naszego imaginarium – na wskroś polskie, często arcypolskie – które zawdzięczamy polskim Żydom?

Czym byłby „Pan Tadeusz” bez Jankiela? Czym „Wesele” bez Racheli? Albo „Kolumbowie” bez „Kolumba”?

To również są obce wątki?

A to, że żyjemy w polszczyźnie ukształtowanej w znacznej mierze przez Żydów piszących po polsku, tworzących literaturę tej miary, co poezja Leśmiana albo proza Schulza? Czy Leśmian i Schulz, czy Tuwim, Różewicz, Lem, Herling-Grudziński, Huelle i tylu innych – również są w polszczyźnie tylko sublokatorami? Czy oni też pozostają jedynie naszymi przypadkowymi gośćmi? I co właściwie znaczy to pewne siebie „naszymi”?

Jak długo pozostaje się gościem? Ile pokoleń musi minąć? Czy Chopin był w Polsce jedynie gościem? A Matejko? Albo Wincenty Pol? Też byli tylko gośćmi? Tylko sublokatorami? Czy w ich przypadku drugie pokolenie to dość, żeby uznać ich za Polaków? Czy wystarczy, że tu się urodzili, że wpisali się w polską kulturę? Wystarczy. Dlaczego więc polskich Żydów ten reset nie dotyczy? Dlaczego tak wielu z nich wolało żyć wśród nas na aryjskich papierach? I dlaczego czuję się jak szmalcownik, kiedy o tym piszę?

Gra w milczenie

Pierwsze ogniwo tryptyku Hopfinger i Żukowskiego dotyczy „Medalionów”. Wydaje się, że dobrze je znamy, że szkolny magiel wszystko z nich wycisnął. Prawda jednak jest taka, że prześlepiliśmy kwestię kluczową, fundamentalną dla wpisanego w nie sensu, dla roli, jaką mogłyby odegrać w polskiej kulturze, dla ich krytycznego potencjału. Prześlepiliśmy mianowicie, że książka Nałkowskiej dotyczy przede wszystkim eksterminacji Żydów.

Nasze czytanie kończyło się na słynnym motcie: „Ludzie ludziom zgotowali ten los”. Tak, ludzie ludziom, ale siedem na osiem ogniw „Medalionów” mówi o losie, który zgotowano ludziom dlatego, że byli Żydami. Czy można to było przeoczyć? Owszem. Czytając „Medaliony” – przez lata również w szkole jako lekturę obowiązkową – usunęliśmy z pola widzenia to, co jest w nich na samej powierzchni. Nie podjęliśmy kwestii radykalnej odmienności żydowskiej śmierci, polskich postaw wobec dokonującej się Zagłady, naszej obojętności, cichej akceptacji, współudziału, a kwestie te Nałkowska stawia dobitnie i bez niedomówień.

Innymi słowy, włożyliśmy wiele wysiłku w takie ustawienie ram lektury, by nad głównym tematem „Medalionów” zaległo milczenie. Jak rzecz ujmuje Żukowski: „Żeby utrzymać milczenie, wokół Medalionów musi toczyć się kulturowa gra, dzięki której niewidoczne stają się wątki, zdawałoby się, pierwszoplanowe i wnioski narzucające się z siłą oczywistości”.

Na czym ta gra polega? Na stosowaniu dwóch chwytów: uniwersalizacji i podmiany. Uniwersalizujemy śmierć Żydów w czasie Szoa, argumentując, słusznie, że każda okrutna śmierć jest taka sama, że mordowani byli również ci Polacy, którzy nie mieli żydowskich przodków. To prawda. Chętnie jednak zamykamy oczy na przemysłową skalę eksterminacji w ramach Zagłady i na jej społeczne zaplecze – fundowane przez ideologiczny, zabarwiony religijnie antysemityzm, przez klasowy resentyment, ale też przez zwykłą ludzką zawiść i chciwość.

Jeszcze chętniej zamykamy oczy na radykalną samotność ofiar Szoa, na ich skrajne uzależnienie od pomocy ze strony tych, na których nie ciążył nazistowski wyrok. Owszem, niektórzy z nas pomagali – myślę o nich z najwyższym szacunkiem. Przede wszystkim jednak możemy się poszczycić gorliwym donosicielstwem, polowaniami, okradaniem i mordowaniem tych, którzy się ukrywali.

Żydowska śmierć

W czasie Zagłady, w jej trybach, Żydzi umierali śmiercią osobną. Zacieranie wyjątkowości „ostatecznego rozwiązania”, zrównanie losu wszystkich ofiar, sugestia wymienności doświadczeń polskich i żydowskich to formy przemocy – wobec zamordowanych, wobec ich milczących popiołów.

Krok dalej jest to, co Henryk Grynberg nazywa „przywłaszczeniem żydowskiej śmierci” („Prawda nieartystyczna”). Mowa o podmianie tożsamości ofiar Zagłady, o jej polonizacji. Skoro każda śmierć jest taka sama, skoro mordowani Żydzi byli obywatelami Polski, skoro więc byli Polakami… i tak dalej. Mordowani byli jednak – metodycznie, miejscowość po miejscowości, rodzina po rodzinie – nie dlatego, że byli Polakami, ale ze względu na swoje korzenie. W naszej zbiorowej pamięci – podszytej tchórzem, w znacznej mierze życzeniowej, utrzymywanej w stanie narodowego wzmożenia – chętnie maskujemy żydowskie pochodzenie większości ofiar hitleryzmu.

Chętnie wchodzimy w buty ofiar. I szybko zapominamy, kto je przed nami nosił.

Urealnienie

Jan Karski w raporcie sporządzonym na początku 1940 r. pisał o postawie „szerszych mas społeczeństwa polskiego”: „Stosunek ich do żydów jest przeważnie bezwzględny, często bezlitosny”. Gen. Stefan „Grot” Rowecki w meldunku do Londynu we wrześniu 1941 r. nalegał: „Proszę przyjąć jako fakt zupełnie realny, że przygniatająca większość kraju jest nastawiona antysemicko. (…) Antysemityzm jest obecnie postawą szeroko rozpowszechnioną”. I dotyczy to wszystkich grup polskiego społeczeństwa – łącznie z inteligencją, klerem i niepodległościowym podziemiem.

Ta antysemicka postawa wpisywała się nie tylko „w logikę ostatecznego rozwiązania”, ale również w jego realizację – przez odmowę pomocy i „uszczelnienie gett”, przez proceder „systematycznego rabunku, który uniemożliwiał ucieczkę i przeżycie”, przez „naganianie ofiar” (Calderón Puerta, Żukowski).

Mimo to podtrzymujemy fantazmat ukazujący Polaków jako bezradnych świadków. Idziemy w zaparte. Również dlatego, że konstruowanie tego fantazmatu łączy się z fundowaniem wyobrażenia o naszej niewinności. Jej rękojmią ma być bezsilność, z jaką Polacy patrzyli na okrucieństwa nazistów. Rękojmią są też heroiczne – nierzadko płacone śmiercią lub skazujące na ostracyzm – gesty Sprawiedliwych.

Przypominając o nich, budujemy pomnik szlachetności i odwagi wszystkich Polaków – wbrew okupacyjnym realiom, wbrew prawdzie. Usuwamy z pola widzenia skwapliwe przejęcie żydowskiego mienia, spychamy w zapomnienie przemoc wobec tych, którzy decydowali się na ucieczkę z gett i transportów.

Stawką tego zapomnienia jest, po pierwsze, nasze dobre mniemanie o sobie, „troska o autowizerunek – heroiczny, martyrologiczny, chrześcijański, zawsze pozytywny, wykreowany z perspektywy narodowo-katolickiej” (Hopfinger), ale również, po drugie, utrzymanie w grze antysemickich uprzedzeń i stereotypów. To one dostarczają wyjaśnień i uzasadnień, uśmierzają poczucie winy.

Nie jestem pewien, czy nasz antysemityzm rzeczywiście jest tożsamościowy, czy faktycznie pozostaje – jak pisze Elżbieta Janicka – „prawidłowością strukturalną etniczno-religijnej definicji polskości”. Nie mam jednak wątpliwości, że Zagłada nie wstrząsnęła nami do głębi, nie przeorała naszej mentalności. Nie powstrzymała inercyjnego powielania figur dyskursu antysemickiego i antysemickich zachowań. Wpisała się bowiem w horyzont naszych oczekiwań, w nasz sposób myślenia o rzeczywistości, o miejscu Żydów w porządku świata.

Ramy modelujące to myślenie i stojące za nim wyobrażenia pozostały w znacznej mierze nienaruszone. Nadal strzegą naszych interesów – nie tylko symbolicznych. Nadal pobłażamy uprzedzeniom, nie chcąc przyjąć do wiadomości, że to właśnie w Zagładzie antysemicka inklinacja kultury „urealnia się w sposób ostateczny” (Janicka).

Archipelag Szoa

Emblematem Szoa są dziś obozy koncentracyjne, przez ich pryzmat widzimy wymordowanie niemal wszystkich polskich Żydów. Taka optyka akcentuje przemysłowy charakter zbrodni, jej masowość. Zarazem jednak usuwa Zagładę z przestrzeni naszego życia, umiejscawia ją w zonie eksterminacji – ogrodzonej kolczastym drutem, zmienionej w muzeum.

Bełżec, Oświęcim, Majdanek – to nazwy, które wryły się nam w pamięć. I powinno tak być. Ale jest też zaplecze fabryk śmierci, jest rozległy archipelag Szoa, który tworzą obozy przejściowe, tymczasowe getta, rowy wzdłuż dróg i torów, leśne doły, bezimienne grzebaliska.

To tysiące miejsc – bliskich, na wyciągnięcie ręki. Widzimy je z okien naszych domów, patrzymy na nie, jadąc do pracy, łapiemy oddech w cieniu ich drzew.

Te miejsca przesiąknięte krwią, te drzewa, które wyrosły z ciał zamordowanych – jeśli umiemy je dostrzec – przypominają, że Zagłada wydarzyła się nie tylko gdzieś tam, za drutami kombinatów eksterminacji, ale również i przede wszystkim tutaj – na oczach naszych rodziców, dziadków i pradziadków. W najlepszym razie przy ich milczącej zgodzie. Często jednak za sprawą ich czujnego spojrzenia, które sprawiało, że w każdym schronieniu było się o jeden donos od żydowskiej śmierci. Zwłaszcza po utworzeniu gett, po pierwszych deportacjach, gdy już było wiadomo, że przestrzeń po Żydach i to, co zostawili, można przejąć, że ich – jak to ujął Kazimierz Wyka – „klucze i kasa” mogą pozostać w polskich rękach („Życie na niby”).

Klucze i kasa, korzyści, jakie Polacy odnieśli, nie były kwestią pojedynczych przypadków. Miały ogromną skalę społeczną i stało za nią „tchnienie małostkowej nekrofilii” („Życie na niby”). Nie chcemy o tym pamiętać. Zasłaniamy się niewiedzą. Gramy jednak nie o pamięć i nie o wiedzę, ale o spokojny sen. I śpimy snem sprawiedliwych – pośród dołów śmierci, w jej martwym echu.

Martwych obcowanie

Pamiętanie – jako akt żywej pamięci, jako forma „uwagi i czułości” – ma w sobie coś z magicznego rytuału, coś z misterium. Jest praktyką, która pamięciowe ślady – również te poddane kulturowej obróbce, skatalogowane i zarchiwizowane – potrafi „przenieść na powrót w porządek bliskości, wspólnoty i opłakiwania” (Żukowski). Rzecz w tym, że w odniesieniu do Szoa realną pamięć coraz natrętniej zastępują wyobraźniowe konstrukty, myślowe klisze, figury retoryczne – zasłaniające rzeczywistość, rozmywające jej namacalną realność. Ta atrapa to pamięć skłamana – pompowana frazesem, dudniąca pustką. Jest dusznym majakiem, wydmuszką bez treści. Żyjemy nią, nie czując pod stopami ziemi.W sprawie Holocaustu mamy poczucie bezkarności, którą chętnie mylimy z niewinnością

Obraz Zagłady wpisany w naszą zbiorową wyobraźnię stracił namacalność konkretu. Staliśmy się „świadkami uwolnionymi od ciężaru uczestnictwa” (Żukowski). Dzieje się tak również dlatego, że realni świadkowie zostali zamordowani. Świadectwem są ich rozwiane popioły. I martwa cisza, w którą tak trudno się wsłuchać.

Ta grobowa cisza sprawia, że w pamiętaniu o Szoa szczególny status mają świadkowie świadków – ludzie, przedmioty, miejsca. Doświadczenie milionów ofiar Zagłady jest konkretne, oczywiste i zarazem niewyobrażalne. Nie wiemy, czy można je wyrazić. W świecie ocalonych, w świecie żywych zjawia się jako etyczne zobowiązanie – wołanie bez słów. I może dlatego dzisiaj najbliżej prawdy Szoa pozostaje to, co trwa zapisane w realnej przestrzeni naszego życia, w krajobrazach naszej codzienności, w jej topografii.

Nie lekceważę słów i obrazów wychodzących naprzeciw tamtej katastrofie. Sądzę, że trzeba o nie walczyć. Ich krytyczna siła może okazać się zbawienna. Ale trzeba też walczyć o „konkret Oświęcimia i Holocaustu – twardy, dotkliwy, bolesny, bez którego prawda nie może być nazwana właściwym imieniem” („Prawda nieartystyczna”).

Zgorzel

Dzisiaj ten konkret to miejsce Zagłady, które – powtarzam za filozofem Georges’em Didi-Hubermanem – „żyje wciąż nieprzerwaną pracą śmierci” („Kora”, przeł. Tomasz Swoboda). Praca śmierci trwa również w naszej kulturze. W jej wzorach i normach – stygmatyzujących, wykluczających, eliminacyjnych. W jej pogromowym potencjale. Przypominają o tym ślady po Żydach, które utrzymujemy w stanie upokorzenia, zbezczeszczone kirkuty, rozgrzebane szczątki zamordowanych. Ich milczące świadectwo. I sztych szpadla.

Jak pisał Herbert: „na taką miłość nas skazali/ taką przebodli nas ojczyzną”. Nie wyrzekam się tej miłości. Przeciwnie. Wiem jednak, że jest w niej rana – zadawniona, od lat zmieniająca się w zgorzel, śmiertelna. Można ją uleczyć. Wcześniej jednak trzeba nazwać rzeczy po imieniu, powiedzieć prawdę. I stawić jej czoło.

Stanąć w obliczu prawdy o Zagładzie to – jak mówi Didi-Huberman – „patrzeć mimo wszystko”, mimo „wymazania wszystkiego”. To wziąć odpowiedzialność „za obojętność, za brak sprzeciwu, za przyzwolenie, za pośrednie sprawstwo, za bezpośredni udział w zbrodni” (Hopfinger). To również wsłuchać się w milczenie popiołów, w ciszę otchłani pod naszymi stopami. Ale też w zgiełk polskiego piekła, w jego upiorną codzienność, w której „patriotyczna histeria karmi się odpieraniem zarzutów o współudział w Zagładzie” (Żukowski) i niezmordowanie napędza tryby „machiny dyskursywnej produkującej żydowską śmierć i polską niewinność” (Janicka).

Niewygodne? Bardzo. Boli? Owszem. I tak powinno być, bo trzeba, koniecznie trzeba – powtarzam za Żeromskim („Sułkowski”): „rozrywać rany polskie, żeby się nie zabliźniły błoną podłości”.

W sprawie Holocaustu mamy poczucie bezkarności, którą chętnie mylimy z niewinnością

Paweł Próchniak – ur. w 1966 r., historyk literatury, krytyk literacki. Profesor Uniwersytetu Pedagogicznego im. KEN w Krakowie, kieruje Pracownią Antropologii Słowa w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie. Przewodniczący jury Nike.


Szkic powstał na kanwie trzech książek opublikowanych przez Wydawnictwo IBL PAN: „Zagłada w Medalionach Zofii Nałkowskiej. Tekst i konteksty” (red. Tomasz Żukowski, 2016); „Lata czterdzieste. Początki polskiej narracji o Zagładzie” (red. Maryla Hopfinger i Tomasz Żukowski, 2018); „Opowieść o niewinności. Kategoria świadka Zagłady w kulturze polskiej (1942-2015)” (projekt i red. Maryla Hopfinger, Tomasz Żukowski, 2018). Współautorami tych książek są obok Maryli Hopfinger i Tomasza Żukowskiego: Aránzazu Calderón Puerta, Katarzyna Chmielewska, Helena Datner, Elżbieta Janicka, Bożena Keff, Ewa Koźmińska-Frejlak, Wojciech Wilczyk i Anna Zawadzka. Tytuł – „Wyborcza”


Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.