Uncategorized

„Białe miasta” Josepha Rotha

Białe miasta* – pod tym bajkowym tytułem Joseph Roth zebrał wrażenia z podróży po południowej Francji. Jak zawsze u Rotha pełno tu celnie wypatrzonych szczegółów i mocnych obrazów, ale też dużo marzeń – o słonecznej krainie, dla której historia była łaskawa.

Małgorzata Łukasiewicz

Joseph Roth

Marsylia

Spoza masztów nie widać morza. W porcie nie pachnie solą ani wiatrem, lecz terpentyną. Na powierzchni wody unosi się oliwa. Łodzie, barki, tratwy, pokłady stykają się tak szczelnie, że można by suchą nogą przespacerować się przez basen portowy, gdyby nie ryzyko utonięcia w occie, oliwie i mydlinach. Czy to niezmierzona brama do niezmierzonych mórz świata? To raczej niezmierzony magazyn artykułów użytkowych kontynentu europejskiego. Znajdują się tu beczki, skrzynie, belki, kółka, heble, kadzie, drabiny, obcęgi, młotki, worki, płachty, namioty, wozy, konie, silniki, auta, węże gumowe. Czuć odurzający kosmopolityczny smród, który powstaje, gdy tysiące hektolitrów terpentyny składuje się obok tysięcy cetnarów śledzi; gdy nafta, pieprz, pomidory, ocet, sardynki, skóry juchtowe, gutaperka, cebula, saletra, spirytus, worki, podeszwy butów, płótno, tygrysy bengalskie, hieny, kozy, koty angorskie, woły i kobierce smyrneńskie wydzielają swoje ciepłe wyziewy; i gdy na koniec wszystko, żywe i martwe, spowija lepki, tłusty i zawiesisty dym węglowy, jednoczy wszystkie wonie, zatyka wszystkie pory, przesyca powietrze, obrasta kamienie i wreszcie tak potężnieje, że może stłumić dźwięki, tak jak już przyćmił światło. Spodziewałem się tu bezmiaru horyzontu, najbłękitniejszego błękitu morza, soli i słońca. Ale morze w porcie składa się ze ścieków o ogromnych buro-zielonych okach tłuszczu. Wchodzę na pokład wielkiego parowca pasażerskiego, w nadziei, że złowię tu leciutki zapach owej dali, którą statek przebył. Ale pachnie tu jak w domu przed Wielkanocą: kurzem i wietrzonymi materacami, lakierem do drzwi, wilgotnym praniem i krochmalem, przypalonymi potrawami, zarżniętym wieprzkiem, wyczyszczonym kurnikiem, żółtą pastą do mosiądzu, środkiem na robactwo, papierem ściernym, naftaliną, zaprawą do podłóg, przetworami.

W tej chwili w porcie stoi ponad siedemset statków. To całe miasto złożone ze statków. Chodniki są z łódek, jezdnie z tratw. Mieszkańcy tego miasta noszą niebieskie kurtki, mają brązowe twarze i stwardniałe, wielkie, szaroczarne dłonie. Stoją na drabinach, świeżym lakierem powlekają na czarno kadłuby statków, taszczą ciężkie wiadra, toczą beczki, sortują worki, zarzucają żelazne haki i zbijają skrzynie, kręcą korbami i na żelaznych rolkach ciągną towary w górę, polerują, heblują, czyszczą i robią nowy nieporządek. Chciałbym wrócić do starego portu, gdzie stoją romantyczne żaglowce i warkoczące motorówki i gdzie się sprzedaje świeże, jeszcze ociekające wodą małże, po trzydzieści centymów sztuka.

Wynająłem łódź, ale nie można ruszyć z miejsca. Nasze wiosła są zaklinowane jak ramiona pasażera w przepełnionym tramwaju. Obojętne, w jakim kierunku się zwrócimy, natrafiamy na drewno, barki, beczki, łańcuchy, potężne, chrzęszczące i zardzewiałe łańcuchy, które rosną w nowoczesnych morzach. Nie ma niebezpieczeństwa. Nie możemy utonąć. Na tę grubą warstwę oliwy dałoby się zapuścić nawet bez łodzi. Ale mogłyby nas zdusić dwie drewniane kładki, które powoli, acz nieubłaganie zbliżają się do siebie, aby połączyć się w wielką platformę. Więc machamy, chociaż nikt nas nie widzi, wołamy, chociaż nikt nas nie słyszy, wymykamy się z chaosu tego wspaniałego porządku i szukamy ratunku wśród niebezpieczeństw otwartego morza i wzburzonych fal.

Mam za sobą monotonny śpiew wody, przed sobą już kolorowe miasto, a nad sobą wielką chmurę zgiełku.

Kocham zgiełk Marsylii, przodem galopują ciężkie dzwony wież, nacierają ochrypłe syreny parowców, z wyżyn błękitu kropi melodia ptaków. Potem nadciągają zastępy codziennych odgłosów, wołania ludzi, klaksony pojazdów, brzęk naczyń, echo kroków, stukot kopyt, szczekanie psów. To uroczysta parada dźwięków.

Z bieli miasta powoli wyłaniają się szare smugi ulic, zygzaki krętych i spiesznych schodków, sylwetki ludzi, kolorowe chorągwie prania wywieszonego nad ulicą, brunatne kadzie drzwi, wąskie wstęgi rynsztoków, szare stragany ulicznych handlarzy, ciemne góry muszli, barwne szyldy sklepów, złote okna, w których pławi się słońce i aksamitna zieleń drzew.

Kocham piękną, ruchliwą, próżną i bezcelową krzątaninę na ulicach. Większość ludzi nie oddaje się swoim obowiązkom, lecz sprawom pobocznym. Egzotycznie odziany cudzoziemiec, którego przygnało tu z odległych brzegów, włącza się w stroju ze swoich rodzinnych stron w ruchliwy nurt ulicy i czuje się jak w domu. Nie zmienia ubioru, kroku ani gestykulacji. Stąpa jak po swoim terenie, niesie na podeszwach butów rodzinne strony. Nie ma nic tak egzotycznego, co wzbudziłoby sensację. Chodnik należy do całego świata, do pasażerów siedmiuset statków ze wszystkich krain.

Przybywają tu jeźdźcy z Turkiestanu, w szerokich, ściągniętych u kostek szarawarach, które zakrywają krzywe nogi. Za nimi drobni marynarze chińscy w śnieżnobiałych mundurach, jak dzieci w niedzielnych ubrankach; wielcy kupcy ze Smyrny i Konstantynopola, tak majestatyczni, jakby mieli na sprzedaż nie dywany, lecz królestwa; greccy handlarze, którzy nie umieją zawrzeć transakcji w czterech ścianach, lecz wyłącznie pod gołym niebem, aby tym bardziej sprowokować Pana Boga; mali kucharze okrętowi z Indochin, pomykający o zmierzchu lekkimi stopami, szybko i bezgłośnie jak nocne zwierzęta; greccy duchowni o długich brodach z konopi; miejscowi mnisi, niosący przed sobą własną tuszę jak obce brzemię; czarne zakonnice, z których każda w barwnej ciżbie wygląda jak mały, odosobniony kondukt żałobny; biali cukiernicy – przyjazne widma Południa – sprzedający kandyzowane orzechy; żebracy z sakwą i kijem wędrownym, które nie są rekwizytami nędzy, lecz insygniami godności; mądrzy Żydzi algierscy, wysocy, żylaści, dumni, jak kołyszące się wieże; wędrowni pucybuci, chłopcy i dorośli mężczyźni, przedstawiciele kwitnącego interesu i zarazem sztuki.

Myślę, że długo trzeba się uczyć, aby z ową macierzyńską czułością przesuwać welurową szmatką po nosach trzewika i wydobywać ze skóry wszystkie niuanse, od smętnie wilgotnego matu aż po najpromienniejszy, najczarniejszy suchy połysk. Szczotka furkocze z prawej ręki do lewej. Blaszana puszka z pastą wiruje w powietrzu jak piłka. Jej wieczko odskakuje automatycznie i z łagodnym brzękiem ląduje w skrzynce na przybory.

A gość tymczasem siedzi wysoko na szerokim drewnianym tronie; i nawet jeśli w nim samym nie ma nic królewskiego, to zaraz będzie miał przynajmniej trzewiki jak król…

„Frankfurter Zeitung”, 15 października 1925

Książka Josepha Rotha Białe miasta, ukazala się w listopadzie 2020 roku nakładem wydawnictwa Austeria w tłumaczeniu Małgorzaty Łukasiewicz.

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.