
Prawda Was wyzwoli Jan Paweł II
Manuskrypt aktualnej publikacji przesłał autor jesienią 2011 roku do redakcji „Vox Medici” w Szczecinie, pisma Izby Lekarskiej regionu Zachodniego Pomorza. Na łamach „Vox Medici” ukazały się w ostatnich latach dwa artykuły, wspomnienia o profesorach, w których całkowicie pominięto działalność profesorów w PZPR i sposób w jaki indoktrynowali studentów. Wzbudziło to moją indygnację, napisałem artykuł uzupełniający i przesłałem go do „Vox Medici”. Pełna prawda powinna być dostępna.
Żyliśmy przecież w paskudnych czasach. Praktycznie każdy student lub pracownik naukowy doznawali okresowo powtarzających się niewybrednych nacisków. Nic nie było proste i nie było białe albo czarne. Dlatego trzeba zrozumieć warunki w jakich indokrynowano studentów, nie mówiąc o brutalnym zastraszaniu. Na szczycie Uczelni stali Rektorzy, z jednej strony ludzie nauki, wzory “cnót wszelakich” a jednocześnie zaufani ludzie PZPR i niestety w pełni jej ulegli.
Redakcja nie uważała za stosowne powiadomić mnie o swojej decyzji. Rok później wysłałem uprzejmy list do redakcji, ale odpowiedzi znowu nie było. Rozumiem że żyją dzieci i ten lub tamten zawdzięcza profesorowi karierę, ale czy to jest powód, aby niewygodne fakty ukryć i o nich zapomnieć? Niedługo już nikt nie będzie pamiętał tej czerwonej, stalinowskiej strony przeszłości Pomorskiej Akademii Medycznej (obecna nazwa Pomorski Uniwersytet Medyczny) i części jej pracowników, a to jest przecież też naszą wspólna historia. Podobna atmosfera i wydarzenia były także na innych uczelniach i dlatego artykuł ma pewna uniwersalna wartość.
Inne zasługi profesora StarkiewiczaW popularnym w kołach medycznych Pomorza Zachodniego periodyku „Vox Medici”, ukazał się interesujący artykuł „Śladami profesora Witolda Starkiewicza” (lipiec-sierpień 2011), pióra Mikołaja Radomskiego.(1) Autorowi należy się pochwała za gruntowny recherche dotyczący historii Szpitala na Pomorzanach, jak także szczegółowy opis kariery zawodowej profesora Starkiewicza.
Wyznam, że lektura owego panegiryku pozostawiła we mnie jednak, łagodnie mówiąc, pewien niedosyt i już mówię dlaczego. Otóż obok dużych osiągnięć naukowych i organizacyjnych, profesor Starkiewicz miał za sobą również inną, patrząc z niezawodowej perspektywy ważną karierę. Mianowicie w szeregach Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR), co Autor był uprzejmy z jakichś powodów całkowicie pominąć (uprzedzając ewentualną z Jego strony reakcję, iż interesowała go tylko kariera zawodowa profesora powiem, że tak nie wolno robić bo to manipulacja).
Pozwolę sobie ową „ciemną stronę mocy” profesora Starkiewicza przypomnieć. Ale zacznę pytaniem, na które właściwie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, tylko że to wcale nie oznacza, iż nie należy go zadawać: Jak mogło dojść do tego, że przedwojenny oficer wojska polskiego, zmienił (jak kameleon skórę) tradycyjne i godne najwyższego szacunku barwy, na co tu dużo mówić, czerwone i obce? Ale adrem.
W latach 50-tych ubiegłego wieku Starkiewicz należał, między innymi obok profesora Murczyńskiego, do zagorzałych stalinowców. Burzliwe oklaski i skandowanie „Niech żyje!” pod portretami Bieruta i Stalina, wystąpienia na różnego rodzaju akademiach i pochodach, gdzie głoszono hasła o przyjaźni pomiędzy socjalistycznymi narodami i potępiano imperializm, oni byli w tych spektaklach głęboko wierzącymi wodzirejami.(2)
Gdy zmarł Stalin – opowiadał mi mój ojciec doktor Andrzej Nieczajew, obaj profesorowie publicznie płakali i nosili żałobę po „wielkim wodzu”. Miałem kiedyś w ręku broszurę, wydaną chyba z okazji dziesięciolecia PAM-u. Była naszpikowana osiągnięciami i wczesno komunistycznymi frazesami w stylu „Radio Tirana”, a wewnątrz sprawozdania m.in. Starkiewicza i Murczyńskiego. Z dzisiejszej i nie tylko dzisiejszej perspektywy patrząc, piramidalne brednie.
Los różnie działał. Szczeciński lekarz, także oficer II-giej Rzeczypospolitej, który wojnę przesłużył w Anglii (po powrocie do kraju był szefem mojej matki Niny i stąd wiedzą o nim) przemiły kierownik Państwowego Zakładu Higieny doktor Golba, nagle pewnego dnia został „zdjęty” przez ubeków prosto z pracy. Jako domniemany angielski szpieg przesiedział parę lat w więzieniu, bez formalnego oskarżenia, bez wyroku. Towarzysz profesor Starkiewicz piastował wówczas stanowisko dziekana lub prorektora Akademii, ale palcem nie ruszył w obronie kolegi oficera i lekarza.
Tyle wiem z opowiadań rodziców o partyjnych zasługach Witolda Starkiewicza. Korzystając z okazji, dodam parę słów z własnych już obserwacji. Był marzec 1968 i w Warszawie trwały demonstracje studenckie, brutalnie tłumione przez milicję i Urząd Bezpieczeństwa Publicznego (niesławnej pamięci UB). Nas, studentów VI-tego roku medycyny, zwołano do auli na Pomorzanach i na polecenia Komitetu Wojewódzkiego PZPR, przemówił do nas profesor Starkiewicz, wyjaśniając stanowisko władz i prewencyjnie próbując wyciszyć nastroje studentów.
Pamiętam to „przemówienie” do dnia dzisiejszego, a szczególnie pewien passus: Wierzcie mi, znam towarzyszą Gomułkę, to dobry człowiek (ten „dobry człowiek” niewiele później prosił Kreml o zbrojną interwencję, której mu na szczęście odmówiono). Przed wojną w Warszawie wieczorami tylko okna w suterenach były ciemne. Tam mieszkali robotnicy. Na piętrach mieszkali panowie i tam było światło, bo oni się bawili. Większość studentów czuła że Starkiewicz wciska nam kit, a bardziej oświeceni wymieniali tylko spojrzenia. Następnie Magnificencja spytał, czy ktoś z audytorium pragnie zabrać głos. Sekretarze partii z pierwszego rzędu potoczyli uważnym wzrokiem po sali. Pytań nie było.
Miałem na końcu języka wstać i powiedzieć: Panie profesorze, w kraju dzieją się super ważne rzeczy, a przed Panem siedzi stu pięćdziesięciu studentów medycyny ostatniego roku, i żaden nie ma nic do powiedzenia? Ja też nie mam nic więcej do powiedzenia. Nie wstałem i nic nie powiedziałem. Chciałem skończyć studia.
Dr. Teresa Spychalska po zapoznaniu się z aktualnym manuskryptem wspomina (3): Ja osobiście, zajęta tylko “wkuwaniem” (niestety) mało rozumiałam z otaczających nas wtedy wydarzeń. Nie wychodziłam z Akademika (nie miałam TV ani radia, a radio studenckie nie informowało, zajadałam bułki że smalcem, żeby przeżyć i zajęta byłam studiowaniem. Z perspektywy lat jałowe, wręcz niegodne studenta życie, ale nie miałam specjalnie wyboru, ani też mądrzejszych współtowarzyszy.
Jedno jednak z tamtych marcowych wydarzeń pamiętam (18-go marca 1968 r): zganiają nas starsze roczniki na jakiś więc i to nie w PAM, ale chyba gdzieś na terenie stoczni – pamiętam jakąś olbrzymią halę i Prof. Starkiewicza wygłaszającego namiętne przemówienie o siłę klasy robotniczej i wymachującego czerwoną małą książeczką (z manifestem komunistycznym?) (4) Czy też książeczką Mao-Tse-Tunga?), która pomogła mu przetrwać wojnę i była drogowskazem w późniejszych latach. Było to bardzo niesmaczne i wręcz odpychające, a brzmiało wystarczająco fałszywie, żeby poczuć wstyd i zażenowanie, że oto znany profesor ucieka się do tak słabych i obcych nam argumentów.No a potem te wyjazdy: Renaty Gelber i innych… Profesor Marek Eisner pod ciśnieniem, pomówiony o przekazywanie pieniędzy na “Syjonistów” i pani Adiunkt Koszarska, lekarz w KW, bezpartyjna, ale dzięki znajomościom, ratująca Profesora przed koniecznością wyjazdu. Szkoda że pamiętam tak niewiele, ale cieszę się, że inni przekazują swoje wrażenia i doświadczenia potomnym. Bo tak trzeba, bo tylko na prawdzie buduje się wzajemne zrozumienie i zaufanie.
Atmosfera wiecu przypominała, patrząc z dzisiejszej perspektywy, Koreę Północna. Mnóstwo plakatów m.in. ”Syjonisci do Dajana” , ”Młodzież do nauki”, ”Nie chcemy syjonistycznych ideologów partii” i wiele innych, oraz spędzony tłum dający na zamówienie oklaski i burzliwe oklaski (4).

Inny obecny na tym wiecu wspomina: W marcu 68 byłem świadkiem manifestacji, a raczej hecy kierowanej ówczesne władze partyjne Szczecina w hali Stoczni Szczecińskiej. Głównym przedstawicielem środowiska naukowego był Prof. Witold Starkiewicz, był głównym agitatorempartyjnym, wydawał opinie, sądy odgrażał wrogom ludu. Oniemiałem. Nikt Go nie popierał, nikt Mu nie dał mandatu do jakiejkolwiek reprezentacji. Co mówił? Atakował wszystko i wszystkich co nie należało do PZPR.
Oficjalny Szef Rady Okręgowej Związku Studentów Polskich (ZSP) w Szczecinie dr med. Szczepan Kopyciński, nie był poinformowany o wiecu, nie był zaproszony i nie wiedział kto będzie występował w Jego imieniu. Cały czas był uziemiony w R.O. ZSP przy Klubie Kontrasty. Wydarzenia te są nagrane na taśmę filmową i są w archiwum Telewizji Szczecin. (7)
Razem ze Stankiewiczem był na trybunie jeden tylko chyba student, towarzysz Edward Czają, który wygłosił krzykliwym tonem tyradę naszpikowana frazesami “Ja w imieniu szczecińskich studentów… (chociaż nikt go do przemowy “w imieniu” nie upoważniał) potępiam wichrzycieli, kosmopolitów i chuliganów występujących przeciwko partii i klasie robotniczej…” tak to pamiętam z telewizji, bo więc był filmowany a fragmenty odtwarzane w Dzienniku telewizyjnym.
Trzeba mieć wyższy stopień zaindoktrynowania a także i obłudy, aby jako profesor i rektor wziąć czynny udział w takiej szopce! Do tego w towarzystwie intelektualnego karła i prymitywnego krzykacza Edwarda Czaji, który przy wsparciu SB szybko zrobił partyjna karierę i na początku lat 70-tych należał do partyjnego triumwiratu Parszewski-Czają-Kosmider którzy praktyczne rządzili Pomorska Akademia Medyczną. Najpoważniejsi Profesorowie, kierownicy klinik po prostu ich się bali, mieli wejścia wszędzie i o każdej porze, dyktowali Rektorom jak mają postępować.
Czaja potrafił nie zważając na Kierownika Kliniki, na odprawie przy lustrze poprawiać fryzurę, a następnie mówił do Profesora Janek możesz prowadzićodprawę. Parszewski w pracy był prawie zawsze pod wpływem alkoholu.Zresztą obydwaj skończyli jako kompletni degeneraci alkoholowi, częstobyli pacjentami na Izbie Przyjec Szpitala w upojeniu alkoholowym. Czaja miał wypłynąć w rejs PLO na kilka miesięcy jako lekarz. Atrakcyjna w tym czasie posada, nie osiągalna dla „zwykłych” lekarzy. Edward C. nie zdążył wypłynąć, bo w oczekiwaniu na swój dziewiczy rejs zapił się na śmierć w pokoju hotelowym w Gdańsku. Sic transit gloria mundi!
Zatajane karty z życia profesora KrechowieckiegoStarkiewicz nie był osamotniony. Byli inni i lepsi od niego, magnetyczną moc czarnej, służbowej „Wołgi” z kierowcą, działała jak narkotyk. Państwo zatankuje, zreperuje i oponkę nową kupi, a kierowca podwiezie, nawet jak się wieczorem w „Orbisie” kielicha strzeli. O takich przywilejach mogą tylko śnić profesorowie na zachodzie. No ale coś za coś. Profesor Krechowiecki, od czasu gdy podpisał pakt z diabłem wstępując do PZPR, sumiennie spełniał polecenia partii. Był sterowany przez KW, któremu w tym czasie przewodniczył gbur o twarzy nalanej, przysłany ze Śląska Antoni Walaszek. Walaszka pamiętamy gdy stoczniowcy chcieli w grudniu 1970 rozmawiać z sekretarzem powiedział „z hołota rozmawiać nie będę”.
W 2013 roku „Vox Medici” publikuje artykuł Haliny Teodorczyk „Nieznane karty z życia rektora prof. Adama Krechowieckiego” (5). Teodorczyk wyczerpująco opisała wiele znanych i nieznanych kart, ale kariera partyjna Krechowieckiego, jego zaangażowanie dla PZPR, służalczość wobec Komitetu Wojewódzkiego partii nie zostały wspomniane ani jednym słowem. Krechowiecki miał wiele szlachetnych cech, ale wstąpił dobrowolnie do PZPR bo był karierowiczem. Wśród wielu zdjęć towarzyszących artykułowi zabrakło zdjęcia Krechowieckiego na zebraniu POP (podstawowa organizacja partyjna), na których to zebraniach m.in. decydowano kto dostanie jaki stołek, a kogo można lub trzeba ujajać. A przecież starzy ludzie pamiętają jak jeszcze przed przyjęciem „partyjnej komunii” A. Krechowiecki był Kierownikiem Pogotowia Ratunkowego i regularnym uczestnikiem niedzielnych mszy w Kościele Garnizonowym, a w większe święta w kościele „krzyżem leżał”(6).
Wraz z awansem partyjnym i zawodowym kościół stał się dla Krechowieckiego nie miejscem modlitwy a ideologicznym wrogiem, bo mu tak kazali. 18 listopada 1965 roku w trakcie sesji Soboru Watykańskiego polscy biskupi wystosowali do wszystkich Episkopatów listy, w których zapraszali do udziału w obchodach Milenium Chrztu Polski. Wśród nich był także list biskupów polskich do biskupów niemieckich, oficjalnie nazwany „Orędziem biskupów polskich do ich niemieckich braci w chrystusowym urzędzie pasterskim”, który był próba pojednania między sąsiadującymi narodami. List ten wywołał wściekłość Gomułki i był powodem bezprecedensowych ataków komunistów na Kościół i na Prymasa Wyszyńskiego. KW PZPR zleciło Krechowieckiemu zorganizować zebranie studentów i stworzenie memoriału potępiającego ta katolicka inicjatywę. Odroczono zajęcia i obowiązkowy spend odbył się w rektoracie. Tekst listu biskupów był niedostępny, co nie przeszkadzało partyjniakom poddać go żarliwej krytyce. Sam tam byłem i nawet zabrałem głos, próbując chytrze pokrzyżować partyjne plany i własną skórę ocalić. Podkreślając że jestem patriota, powiedziałem że ”list pisali ludzie inteligentni i jeżeli go mamy krytykować to lepiej najpierw zapoznać się z treścią, abyśmy czasem nie wyszli na durniów”. Na co sekretarz POP studentów Edward Czają wykrzyknął ”kto jest przeciw (potępieniu) niech wyjdzie z sali”. Oczywiście nikt nie wyszedł, a Krechowiecki wysłał memoriał gdzie trzeba. Rudawy, ostrzyżony na jeża ubek poruszał się w tym czasie po rektoracie jak kot po własnym podwórku.
Wcześniej, na początku lat 60-tych Krechowiecki jako dziekan Wydziału Lekarskiego organizował akcję wyjazdów studentów „Na wykopki”. Jesienią przerywano na tydzień naukę i wszystkich studentów wieziono do jakiegoś PGR na prowincji aby zbierali ziemniaki. Profesor Krechowiecki miał listy studentów, doglądał aby wszyscy pojechali, a zwolnienie można było dostać tylko na osobistej audiencji. Sam na takiej audiencji byłem. Wykopki nie miały nic wspólnego z nauka ani praca naukowa, ale partia żądała i tak było.
W czasie rozruchów studenckich w marcu 1968, Rektor PAM Profesor Krechowiecki siedział w pokojiku technicznym przy portierni akademika na ulicy Ku Słońcu, pilnując wraz z Edwardem Czają aby studenci nie opuszczali budynku, a on nie musiał się w „komitecie” tłumaczyć. Prym wodził E. Czaja, przez cały czas wychodził i wchodził, wrzeszczał mówiąc o studentach i obecnych zastraszał. To było nawet dla Krechowieckiego za wiele i aby dystansować się od tego prymitywa przez dwie godziny opowiadał o Konkursie Chopinowskim, który wygrała Marta Argerich (7). Równocześnie była to mowa trawa, bo umysły młodzieży były zafascynowane zagadnieniami demokracji, wolności słowa, zgromadzeń, prawdy w prasie a on tu o Konkursie Szopenowskim…
Na podwórku Akademika trwała demonstracja studentów Politechniki Szczecińskiej i PAM. Rektor próbował wszystkich uspokoić, oczywiście bez skutku. Studenci ruszyli pod pomnik Mickiewicza, zostali brutalnie rozpędzeni, pobici a aresztowanym grożono relegacją ze studiów. Podobno wg relacji demonstrujących Prof. Krechowiecki osobiście wstawił się za nimi w KW PZPR i MO, a sprawa zakończyła się na połajankach w Jego gabinecie na Rybackiej.
Wiemy z drugiej strony jak bardzo był uległy wobec ówczesnych władz. Korzystał ze swoich uprawnień, dysponując miejscami przyjęć na studia, z wymysłów władz PRL, jak miejsca dla dzieci z PGR, zielonych Garnizonów itp. Miejsca te zapełniał swoimi ludźmi podobno za niezłe gratyfikacje, przekazywane przez osoby trzecie spoza środowiska szczecińskiego.
Ponadto w tym czasie były oficjalnie tzw. miejsca rektorskie. Za pozycję i pewne dochody płacił służalczym podporządkowaniem partyjnym bonzom z KW PZPR, oraz brakiem twarzy i kręgosłupa. Krążyła opowieść o możliwości przyjęcia na studia bez matury. Inną postawę w tym czasie przyjął Rektor Politechniki Szczecińskiej Prof. Prowans, który zmuszony do podjęcia decyzji relegowania studentów i do uległości zrezygnował z zajmowanegostanowiska. Takie to były czasy.
Parę tygodni później jest 1 mają. Znów Krechowiecki jest przy akademiku na Ku Słońcu. Jego Magnificencja dogląda formowania pochodu pierwszomajowego (8). Tym razem jeździł swoją „Wołgą”, wskakiwał, wyskakiwał z samochodu, zachowywał się jak afrykański kacyk, studenci maszerowali a on przyspieszał ich i równał szeregi, a sekretarze sprawdzali listy obecności. Nieobecność groziła utrata miejsca w akademiku, albo skreśleniem z listy obiadów. Sam tam byłem, pełen wątpliwości co do „jedynej słusznej drogi”, ale jako już podpadnięty za wystąpienie na wiecu o biskupach grałem taktycznie. Przyznaję był to szczyt moralnej obłudy, chwyciłem jakiś sztandar i tak demonstrowaliśmy przed trybuną, gonieni jak stado bydła, nasze poparcie dla wiodącej roli partii na drodze do socjalizmu.
Szły lata i społeczeństwu nie wystarczała już ideologią garnka zupy. Nadszedł znamienny rok 1968. Partia zdecydowała się wszcząć antysemicką nagonkę i tysiące niewinnych niczemu ludzi, setki naukowców i studentów, zmuszono do emigracji. Z przyczyn rasowych wyrzucono wówczas m.in. z Kliniki Pediatrii PAM-u, powszechnie lubianego docenta Jerzego Gelbera, który do partii nie należał. Docent Gelber opiekował się mną, gdy byłem dzieckiem. Nie chciał wyjeżdżać, zmuszono go do opuszczenia Polski. Wyjechał razem z córką Renatą, moją koleżanką z roku, która obecnie jest profesorem patologii w Stanach Zjednoczonych. Profesorowie Starkiewicz i Krechowiecki nie wystąpili w obronie kolegi, dalej wiernie trzymali się linii partii.
Owe czasy, patrząc z dzisiejszej perspektywy, dziwne były, szalone. We mnie zaś dojrzewało przekonanie, że socjalizm niech sobie jak chcą budują, ale już beze mnie. Wówczas emigrowała, na różne sposoby, wielką ilość inteligencji, ludzi wykształconych, odważnych, przedsiębiorczych. Pamiętam, że Klinika Chirurgiczna w Szpitalu na Unii Lubelskiej zaczęła świecić pustkami, większość chirurgów wyjechała z Polski, głównie do Niemiec.
Wielki udział w rujnacji państwa i upodleniu społeczeństwa, mieli ludzie pokroju Starkiewicza i Krechowieckiego. Trudno ich nawet nazywać oportunistami, to zbyt łagodne określenie. Dla kariery i przywilejów stali się dobrowolnie narzędziem i częścią „dyktatury ciemniaków”. Udziału w wiecu można było po prostu odmówić np. zsyłając się na stan zdrowia, ale oni chcieli.
Większość profesorów była bezpartyjna, np. profesor Stojalowski używał „Dzieła zebrane Stalina” jako podstawkę do rzutnika. Profesor Miętkiewski mógł napisać w indeksie „zdał z polecenia partii” i nic się nie stało.
Państwo „profesorów Starkiewiczów i Krechowieckich” było z definicji moralnym bankrutem i musiało paść. Szkoda tylko, że zanim padło, odebrało mojemu pokoleniu możliwość bycia wolnymi ludźmi i czerpaniu z tego radości.Wspomnień o ludziach znanych (nieznanych również!) szanowny panie Radomski i pani Teodorczyk, o ich osiągnięciach i cechach charakteru, nie można gwoli wiarygodności publicysty jak również uczciwości wobec niezorientowanego Czytelnika, traktować wybiórczo.
- Vox Medici, lipiec-sierpień 2011. Mikołaj Radomski „Śladami profesora Witolda Starkiewicza”
- XXV-lecie Pomorskiej Akademii Medycznej. Wydawnictwo własne PAM, Szczecin 1973
- Wspomnienia. Dr.med. Teresa Spychalska, Karlsruhe, Niemcy 29.09.2011.
- The Szczecinian sz-n.com; /http://sz-n.com/2013/03/march-1968-in-szczecin/
- Vox Medici styczeń-luty 2013 Halina Teodorczyk „Nieznane karty z życia rektora prof. Adama Krechowieckiego” str. 16-18.
- Personal communication Dr. Barbara Rojek, 1966.
- Personal communication. Maks Mikée. 2020-05-06.
- Mail Dr. Jozef Zylinski 2014-02-19
Dr.med.hab, Igor Nieczajew-HansonAbsolwent Pomorskiej Akademii Medycznej rok 1968Section Editor, Aesthetic Plastic Surgery Journal, New YorkSzef, Lidingö-kliniken, SztokholmFormer Chariman of Government Relations Committee, Board of International Society of Aesthetic Plastic Surgery
Kategorie: Uncategorized