Uncategorized

Rozmowa z Leszkiem Leo Kantorem

Nie obnoszą się ze swoim pochodzeniem. Jeden z działaczy gminy żydowskiej opowiadał mi, że kiedy chcieli dowozić do swoich ubogich członków zupę, ci odmawiali, bo nie chcieli, by ich sąsiedzi dowiedzieli się, że są Żydami. Nie wychodzą z domów i nikt ich nie odwiedza – mówi Leszek Leo Kantor
Rozmowa z Leszkiem Leo Kantorem

Dorota Wodecka: „W poszukiwaniu utraconego krajobrazu” to kolejny po „Tam gdzie rosną porzeczki” dokument, w którym wpisuje pan w Wielką Historię losy swoje, Żydów i Polaków.

Leszek Leo Kantor*: – Tym razem chciałem opowiedzieć o zwykłych ludziach, którzy przyjechali po wojnie na Dolny Śląsk. Pogodzonych z losem, pięknych w swojej prostocie i zwykłości, którzy każdego dnia dziękując Panu Bogu, że ich ocalił, szli z Polakami do pracy o siódmej rano. Nie zajmowali się polityką, tylko tym, by ich dzieci nie były głodne i dobrze się uczyły. Budowali teatr, szkoły, placówki zdrowia. Sądząc po wzruszeniu widzów oglądających mój film we Wrocławiu i w Warszawie, ta zwyczajna opowieść działa.

Zobaczymy, jak zostanie przyjęta na świecie. Dokument będzie pokazywany w Wielkiej Brytanii, Niemczech, USA, Szwecji, w Izraelu, Rumunii i na wszystkich znaczących uniwersytetach.

Miał pan zrobić film o przekrętach, interesach polsko-żydowskich przykrywanych przez ubeków, o aferze kakaowej, kiedy kakao zwolnione z cła mieszano w Wiedniu z opiłkami złota. Po rozpuszczeniu kakao opiłki, które opadały na dno, przetapiano na sztabki złota. 

– I o Poldku Sobelu, jego ciotce i jej sklepie przy ul. Łokietka, gdzie ustalał się kurs dolara we Wrocławiu. O handlu walizkami, w których polskie złote rączki robiły rowki do przewożenia przez granicę złota i kosztowności. Chciałem o tym wszystkim opowiedzieć z należnym tej historii żydowskim humorem, ale uznałem, że najpierw trzeba przypomnieć o tych, na których Europa się wypięła. Do czasów hitlerowskich w Breslau mieszkało ponad 23 tysiące Żydów niemieckich i kilka tysięcy Żydów z paszportami polskimi, a gmina żydowska konkurowała z powodzeniem z frankfurcką. To w Breslau narodziło się nowoczesne spojrzenie na judaizm, którego prekursorem był Abraham Geiger, twórca judaizmu reformowanego, przeciwnik ortodoksji, rzecznik równouprawnienia kobiet. On wprowadził muzykę organową do synagogi i język niemiecki do modlitwy. Opowiadam o europejskim dziedzictwie Żydów, których ta Europa zamordowała. O Mendelssohnie grywającym na fortepianie w Dusznikach-Zdroju w willi swojego wuja i Edith Stein, zamordowanej w Auschwitz, którą Jan Paweł II uczynił patronką Europy. Nikt dotąd nie opowiedział o największej w Europie oazie ocalonych z Holocaustu. Po II wojnie światowej w 1946 roku przybyli tu Żydzi z obozów koncentracyjnych oraz z ziem zabranych Polsce przez ZSRR. 90 tysięcy Żydów zamieszkało w ponad 40 miasteczkach Dolnego Śląska, a 17 tysięcy w samym Wrocławiu. Chcąc nie chcąc, Wrocław odziedziczył pamięć o nich.

Na warszawskiej premierze na festiwalu „Żydowskie Motywy” pojawiły się wśród widzów opinie, że w tym filmie za mało jest o żydokomunie. Z kolei we Wrocławiu oglądający go Żydzi cieszyli się, że nie ma w nim antagonizowania i nienawiści. 

– Żydokomuna była nieszczęściem Polski i tragedią żydowską albo odwrotnie – nieszczęściem Żydów i tragedią Polaków. Bali się jej wszyscy, bo sadzano do pudła po równo – Polaków za poglądy, Żydów za wszystko. Żydzi woleli, żeby ich przesłuchiwał polski śledczy.

Ale ciągłe mielenie żydokomuny jest narracją typowo warszawską. Pewnie można by w nią wpisać naszą sąsiadkę ze Strzegomia, panią Helenę Langier, o której mówię w filmie, żonę pana Jakuba, który był woźnicą w tartaku, i mamę mojego najlepszego kolegi Szymona. Siedziała przed wojną w więzieniu w Kaliszu za rozdawanie ulotek w sprawie równości ludzi na całym świecie, a może nawet i za coś więcej, a po wojnie należała do prywatnej inicjatywy. W ich domu na podwórku przy ulicy Dzierżyńskiego 29 była malutka komórka, w której trzymali kozę. Jej żydokomuna przejawiała się również w tym, że każde dziecko, które w niedzielę przyszło do Langierów pobawić się z jej czterema chłopakami, mogło dostać szklankę kakao, które dostawała w oclonych paczkach od syjonistów z Izraela. Wtedy bez opiłków złota.

Na Dolnym Śląsku szkolono żołnierzy przyszłej armii izraelskiej. 

– Nie ma żadnych izraelskich dokumentów, które potwierdziłyby, że w Bolkowie powstał Obóz Szkoleniowy Hagany (hagana po hebrajsku oznacza samoobrona). Zachował się jedynie raport Grzegorza Smolara, który przyjechał tu jako emisariusz Centralnego Komitetu Żydowskiego w Warszawie. Władze w nim przejmowały wówczas frakcje komunistyczne. Smolar zaraportował, a był bardzo skrupulatny w raportach, że „przeszkolono 10 tysięcy żołnierzy, którzy mają być nieoficjalnie przerzuceni przez granicę do Palestyny”. Centralny Komitet Żydowski interweniował u Bolesława Bieruta, żeby uszczelnił przejścia graniczne, bo Żydzi powinni zostać w Polsce i budować socjalizm.

Wiosną 1947 roku późniejszy wysoki oficer armii izraelskiej Zvi Haramati, wtedy człowiek Hagany w Łodzi, urządził zasadzkę na Grzegorza Smolara na szosie z Łodzi do Warszawy. Z pistoletem w ręku oznajmił mu, że drugi raz nie przejedzie na żadną naradę, jeśli będzie przeszkadzał w emigracji Żydów do Palestyny. Sprawa musiała być poważna, bo Żydzi rzadko wyciągali do siebie pistolety.

Gros Żydów wyjechało wcześniej, przerażonych pogromem w Kielcach. 

– Władza otworzyła nielegalne przejście graniczne i 100 tys. Żydów opuściło Polskę bez paszportów, jedynie z podręcznym bagażem. Po drugiej stronie czekała na nich agencja żydowska zajmująca się przerzucaniem Żydów do Palestyny, Ameryki, Kanady, Australii. Czechosłowacka straż graniczna brała po 10 dolarów od osoby, nie wypisując żadnych kwitów. Rząd czechosłowacki naciskał organizacje żydowskie w USA i żądał, by zapłaciły milion dolarów za krótki, transferowy pobyt na ich terenie. Koniec końców oddychanie tamtym powietrzem i użycie czechosłowackiej wody kosztowało tylko 250 tysięcy dolarów.

Za punkty przerzutowe odpowiadał major Wojska Polskiego Michał Rudawski, który otrzymał polecenie od ówczesnego wiceministra obrony narodowej, by ułatwiać Żydom przekraczanie granicy, prowadzić dokładną ich statystykę i nie pozwalać na wywóz kosztowności. Michał Rudawski opuścił Polskę w 1968 roku i wyjechał z rodziną do Szwecji.

W kilku miastach na Dolnym Śląsku żyją dziś pojedyncze rodziny. Po niektórych cmentarzach żydowskich nie ma śladu. 

– Chciałem zrobić ten film i dla tej garstki, co została. Mają prawo do dumy. Mam nadzieję, że uczyniłem nim świat trochę lepszym. I kiedy moje wnuki przyjadą do Wrocławia na grób swojej babki położyć kamyczek, to nikt im nie wleje.

Przyznawanie się do żydowskich korzeni jest w modzie. 

– Wśród mądrych Polaków studiujących na wyższych uczelniach. Wątpię, czy na Nadodrzu również. Żydzi wrocławscy nie obnoszą się ze swoim pochodzeniem. Jeden z działaczy gminy żydowskiej opowiadał mi, że kiedy chcieli dowozić do swoich ubogich członków zupę, ci odmawiali, bo nie chcieli, by ich sąsiedzi dowiedzieli się, że są Żydami. To starzy ludzie. Nie wychodzą z domów i nikt ich nie odwiedza.

<podzial_strony>

Może to samotność z wyboru? Mogą przychodzić do siedziby gminy. 

– Tak? Wdrapywać się po tych trzęsących się poniemieckich schodach, które się niebawem zawalą? Po co? Do kogo? Wrocławska gmina żydowska jest mało widoczna, niewiele robi dla tej garstki starych Żydów. Zaraz mi pani powie, że Wrocław ma odremontowaną synagogę, że kultura żydowska przeżywa tutaj renesans, ale ja wolałbym, żeby wrocławscy Żydzi nie umierali w samotności.

Kiedyś zapytałem na większym zebraniu szefa centralnej gminy przybyłego z Warszawy, dlaczego z cmentarza na ul. Lotniczej nie można uprzątnąć zgniłych liści i walających się puszek i szklanek po świecach, a on mi odpowiedział, że nie ma takiej potrzeby, bo przecież liście znowu napadają. Jak to możliwe, że gmina nie jest w stanie uporządkować porządnie cmentarza?

Kiedy w maju dokręcaliśmy tam ujęcie, byłem świadkiem oburzającej sceny. Dwoje młodych ludzi z plecakami chciało wejść na teren nekropolii, a facet przy bramie wejściowej zawarczał do nich, że muszą zapłacić po 5 złotych! Zapytałem go, dlaczego mają płacić za wejście na cmentarz, na co mi odszczekał, że cmentarz jest prywatną własnością gminy żydowskiej! Tak wygląda codzienna promocja kultury żydowskiej we Wrocławiu. Swoją drogą, na premierze mojego filmu nie było nikogo z władz gminy.

Kręcąc film, wrócił pan znów do Strzegomia. Odważył się pan wejść do dawnego mieszkania? 

– Nie. Bałem się emocji. Wszedłem tylko na schody. Na klatkę wyjrzeli mieszkańcy. Chcieli wiedzieć „co wy tu kamerujecie”. Pani z parteru też wyszła. Powiedziałem jej, że w jej obecnym mieszkaniu mój tato razem z panem Ledermanem z Wilna, biegłym w czytaniu Tory, i jego żoną Idą, gotującą najlepszą rybę po żydowsku, otworzył pierwszą w Strzegomiu bóżnicę.

Kiedy nastała wolna Polska, nie miał pan dość sił, by wjechać do miasta. 

– Usiadłem w przydrożnym rowie i patrzyłem na panoramę miasta, której nie widziałem ponad dwadzieścia lat. Pracując nad monodramem, a potem nad dokumentem „Tam gdzie rosną porzeczki”, oswoiłem znowu to miejsce. Na premierę w domu kultury, który stoi vis-a-vis okien sypialni moich rodziców przyszli burmistrz, radni, nauczyciele i ksiądz i miejscowi, którzy ubrali się wyjątkowo elegancko. Dla mnie, wygnanego Żyda, i dla mojej opowieści o naszym wspólnym mieście. Surrealizm, prawda?

Pamiętali pana rodziców? 

– Podszedł do mnie mężczyzna, jeszcze starszy ode mnie, i powiedział: Panie Kantor, mój ociec pracował u pana ojca i każdy spalony motor elektryczny w Strzegomiu wozili do niego do przewijania”. Myślałem wtedy, że znów czuję się w Strzegomiu jak u siebie, że już emocjonalnie przerobiłem i wyjazd, i powrót, że ostygłem. Przecież nawet porzeczki mogłem znów zrywać z tamtejszych krzaków.

Co się stało, że ma pan teraz łzy w oczach? 

– Kiedy w miasteczku ogłoszono konkurs „Śladami Leszka Kantora”, mama Kasi Kurek, dziewczynki, która ten konkurs wygrała, wygrzebała w archiwum zdjęcie zrobione przed wojną przed moją kamienicą, kiedyś Wilhelmstrasse, dzisiejsza ulica Paderewskiego 33. Bawią się na nim niemieckie dzieci. Stały się one mnie, polskiemu Żydowi ganianemu przez świat, bardzo bliskie. Moje doświadczenie przestało mieć tylko wymiar osobisty. Myślę o dzieciństwie wszystkich dzieci. I żydowskich, i polskich, i niemieckich, tych ze zdjęcia również. Sądząc po objętości pni drzew, bawiły się przed tą kamienicą góra pięć lat wcześniej, zanim ja w niej zamieszkałem. I jeździłem na ich pozostawionych w piwnicy sankach. Głupio mi o tym wszystkim mówić, bo pomyślą, że na starość zostałem Korczakiem.

Do kogo teraz można mieć żal za przeszłość? 

– Ja nie mam żalu do nikogo, bo summa summarum myśmy wygrali ten mecz.

Wyrzucili nas z Inką z Polski za pięć dwunasta, kiedy jeszcze nie zdążyliśmy rozpocząć pracy zawodowej, nawiązać głębszych niźli studenckie więzi społecznych.

Weszliśmy w Szwecji w krąg ludzi o podobnych doświadczeniach, nie czuliśmy się outsiderami. Po śmierci mamy, która nie przeżyła wydarzeń marcowych, ściągnąłem do siebie ojca i brata.

Nie spotkał nas los doktor Aliny Margolis Edelman, która po wyjeździe z Polski żyła we Francji w biedzie, pogardzie i samotności. Dziękuję Bogu, że ominęła mnie ta dotkliwa samotność emigranta, której nie jest w stanie zrekompensować żaden dobrobyt.

Wyjazdy z Polski to doświadczenia kilku generacji Żydów. Rozmawiacie o nich bez bólu? 

– Kiedy ja siedzę we Wrocławiu, w Aszkelonie odbywa się Polish Jews Reunion. Po raz pierwszy zorganizowałem go w 1989 roku z Kubą Inbarem z Warszawy i Michałem Pączkiem z Wrocławia, kiedyś szefem żydowskiego klubu studenckiego przy ul. Świdnickiej 28. Przyjeżdżają ci, którzy wyjechali z Polski w latach 1956-1969. Na tych spotkaniach, na które zjeżdżamy się co trzy lata, panuje radość ponownego spotkania. Natomiast powroty do Polski nawet na krótko, żeby przejść się po ulicach młodości, popatrzeć na swój dom czy szkołę, przeważnie są smutne. Dla mnie dotkliwie bolesne, chociaż spotyka mnie teraz w Strzegomiu i we Wrocławiu tyle dobra. Bo jednak te zapamiętane z dzieciństwa porzeczki musiałem posadzić w ogrodzie w Sztokholmie.

* Leszek Leo Kantor: (ur. 1940 w Charkowie) jest dyrektorem Międzynarodowego Festiwalu Filmów Dokumentalnych „Człowiek w świecie” i szefem Międzynarodowego Forum Kultury w Szwecji. W 2007 roku otrzymał jedną z głównych nagród Federacji Artystów Szwedzkich za działania antyrasistowskie i antynazistowskie w dokumencie filmowym. W 2009 za monodram „Wyjechać ze skrzypcami” dostał nagrodę wojewody dolnośląskiego na wrocławskim Międzynarodowym Festiwalu Teatru Jednego Aktora. 

** Filmy z Międzynarodowego Festiwalu Filmowego „Żydowskie Motywy” będzie można obejrzeć w ramach 16. Festiwalu Kultury Żydowskiej, który rozpocznie się 7 czerwca. Pełny program na simcha.art.pl

Cały tekst: http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,16104132.html#ixzz33tKY1xP8

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.