Wywiad przeprowadzila i przyslala
Marysia Stauber
Zuzanna Ginczanka (Szoszana Gincburg) uważana była za jedną z najzdolniejszych poetek dwudziestolecia międzywojennego. Wywiad o niej przeprowadziła ze swoją mamą Lusią, ostatnią,żyjaca przyjciółką Ginczanki -Maria Stauber
Szoszana i Sulamitka
Z Lusią Stauber rozmawia Maria Stauber
archiwum prywatne Ludwiki Karwowskiej-Stauber
RÓWNE
Z Zuzanną Ginczanką znałyście się od dziecka jeszcze z Równego?
Tak, Zuza była o rok starsza. Moja rodzina, po- dobnie jak i jej, uciekła z Kijowa po rewolucji październikowej. Mój ojciec miał w Polsce in- teresy z tartakami, co w sowieckiej Rosji było niemożliwe. Zatrzymali się przy przygranicz- nym Równem, gdzie moja mama spotkała burmistrza, którego znała z Kijowa z czasów rewolucji, i on obiecał załatwić nam prawo po- bytu w Polsce, a to nie było łatwe. Tam z Zuzą Gincburg, późniejszą Ginczanką, chodziłyśmy do tego samego francuskiego przedszkola, bo w dobrych kijowskich rodzinach uważano, że trzeba znać język francuski. W Równem ludność była bardzo zróżnicowana: dużo Żydów, uciekinierów jak i my z ZSRR, bo byliśmy tuż przy granicy, Ukraińcy i całe pułki wojska, które mieszkało w koszarach, po drugiej stro- nie rzeki Uście. Administracja była polska, powsiach polskie dworki. Były więc różne szkoły i gimnazja: polskie, żydowskie, rosyjskie, bardzo dobra hebrajska szkoła Tarbut. Ja w domu mówiłam z mamą po rosyjsku, podobnie było u Zuzy, bo mama po polsku mówiła słabo i śmiała się, że za dużo tam „pści i brzci”, a w ogóle Dostojewskiego i Gogola to oni nie mieli. Języka jidysz nie znałam, chociaż mama czasem jakieś żydowskie powiedzonka rzucała. Święta żydowskie obchodziliśmy dyskretnie albo wca- le, jak to zasymilowani Żydzi. Kiedy podrosłam, mama zdecydowała, że pójdę do polskiego Państwowego Gimnazjum imienia Tadeusza Kościuszki, które miało bardzo dobrą opinię, ale trudno było się tam dostać. Udało się, zdałam egzamin. Gimnazjum bardzo mi się po- dobało, były ciekawe lekcje, miałam tam dużo przyjaciół, a do szkolnych imprez to ja robiłam dekoracje, takie Murzynki z tacą. Naprzeciw szkoły był piękny park Lubomirskich. Pałac się już dawno spalił i książę mieszkał w Pałacyku na Górce. Bardzo się przyjaźniłam z siostrami Anielewskimi, których ojciec był adwokatem Lubomirskiego. Biegałyśmy najpierw do nich, a mieszkały w samym parku, potem do mnie, gdzie mama serwowała zawsze coś do jedzenia. Andzia i Hela miały bardzo jasne włosy i mama nazywała je albinoskami, a ja zawsze pomiędzy nimi, brunetka. W liceum spotykałam Zuzę, która była o klasę czy dwie wyżej. W szkole panowała duża tolerancja wobec wszystkich nacji, nie było żadnych konfliktów. Profesorowie zabawnie spolszczali nasze nazwiska: Gelmontówna, Gincburżanka. Miałyśmy osobno lekcje o historii Żydów, natomiast w tym czasie reszta klasy z księdzem religię. Pamiętam księdza Syrewicza, który potem w czasie wojny bardzo pomagał, wystawiał Żydom metryki kościelne, a z tym można było przeżyć. Budynek szkoły znajdował się tuż obok więzienia, przy Dubieckiego gdzie często wisiały obwieszczenia o karze śmierci, robiło to na mnie duże wrażenie. Do dziś pamiętam nazwisko skazanego: Soroka.To więzienie ciągle tam stoi, natomiast wasz szkolny budynek objęła policja.
Czy w gimnazjum przyjaźniłaś się z Zuzą?
Często do niej wpadałam, miała pokoik nad składem aptecznym swojej babci Sandbergowej, przy 3 Maja. Panowała tam niesłychana atmosfera, jak z Wokulskiego, dużo towarów, wszystko można było dostać, lekarstwa, kosmetyki, wodę kolońską, nasiona, a nawet bombki i zabawki. Na galeryjce kręciło się stale pełno za- chwyconych dzieci. W fotelu drzemał mąż bab- ci Chaisiwy Abraham, który wkrótce zmarł. On kazał trzymać na wypadek wojny worki z cukrem, który już zupełnie zżółkł. Babcia Zuzy, niesłychanie energiczna osoba, urzędowała za srebrną kasą z klawiszami, a obsługująca klientów sprzedawczyni wołała do niej ich szy- frem: „Trzy miakkij znak dla siebia”. My z Zuzą na pięterku gadałyśmy i dokuczałyśmy sobie, przezywając się naszymi imionami z metryk: „Te Szoszona. Te Szulamitka”. Czasem Zuza czytała mi swoje wiersze, które drukowano już w szkolnej gazetce „Echa szkolne”. Była bardzo zdolna, pięknie pisała. Kiedy Zuza miała 10 lat, jej mama Cunia pojechała nawet do Warszawy pokazać jej wiersze Tuwimowi. Cunia, czyli Cecylia Sandberg – pamiętam ją – mała kobietka z wielkimi piersiami, wyszła drugi raz za mąż za Czecha, który pracował w browarze, bo Zuzy ojciec gdzieś od dawna przepadł, i oni jeszcze przed wojną wyjechali do Hiszpanii.
Pamiętasz w Pampelunie, na katolickim cmentarzu, w Zaduszki odnalazłyśmy w cmentarnianym komputerze ich nazwiska: „Walter i Cecylia Roth”, bo grób już zlikwidowano.
Przyjeżdżała też do babci Sandbergowej na wakacje jej druga córka Anna Nogid, wysoka blondyna, która mieszkała z mężem w Wilnie. Elegancka kobieta, ona po stroje jeździła do Paryża. Razem z jej córką, kuzynką Zuzy – Lidką Nogid chodziłyśmy często na basen i na po- bliskie jezioro Basowy Kąt. Tam narodziła się moja pasja do pływania. Mimo mego zaawanso- wanego wieku, aż wstyd się do niego przyznać, ja przynajmniej cztery baseny do dziś codzien- nie muszę przepłynąć. To mnie trzyma przy ży- ciu. Lidka Nogid – kuzynka Zuzanny wyjechała przed wojną do Paryża i podczas wojny w Casa- blance, w Maroku spotkała swojego przyszłego męża Maurice’a. Po powrocie do Francji on bardzo się wzbogacił na handlu cukrem.
Lidkę spotykałyśmy tu we Francji często w jej pałacach i eleganckich mieszkaniach, ale niezbyt lubiła wspominać tamte czasy.
Wracając do gimnazjum: w waszej szkole było dużo poetów. Byli, byli poeci, jak na przykład Czesław Jan- czarski, ale też dużo dzieci wojskowych – syn i córka generała Knolla, która była ze mną w klasie, córka Andersa, Lala Tomilin, córka rosyjskiego, białego generała, mieszkali na Hallera. Z okazji świąt narodowych maszero- waliśmy wszyscy pod trybuną w mundurach przysposobienia wojskowego. Zuza wpierwszym rzędzie, a ja tuż za nią. Na innych zdjęciach widać też obie Anielewskie, Blumkę Fra- dis, Zoję Chmielewską, która wyszła potem za profesora Andersa, Zygę Piotrowskiego i starszych: Tadeusza Błażejowskiego, Izaaka Gasko, Walę Szuszkiewicz, Ukrainkę, przyjętą ze specjalnej listy dla ubogich. W szkole byli i biedni, i bogaci. Ojciec Pawła Segała był chirurgiem i u nich był nawet telefon. Jego zastrzelili potem Niemcy w trakcie operacji. Rozpoznaję też na zdjęciach naszą nauczycielkę Hofmanową, ten pan z wąsem był od gimnastyki – Piotr Soroka.
Czy pamiętasz jeszcze, jak wyglądało wasze stołeczne miasto?
Mama moja, kijowianka, nie znosiła Równego, uważała, że to dziura prowincjonalna, nie ciekawe miasto, i dla niej, szczególnie po nagłej śmierci ojca, to była kompletna degradacja. Równe przecinała z góry na dół jedna długa ulica 3 Maja. Było kino Zafran przy 13. Dywizji, kawiarnia Eduard, parę hoteli: San Remo, Warszawa, Wiktoria, Bristol przy głównej ulicy. Ze stolicy przyjeżdżały zespoły, różne szansonistki. Odbywały się święta i parady, i co roku Targi Wołyńskie, wielkie wydarzenie. Dumą Równego była nowoczesna poczta, którą zaprojektował przyjaciel mojej siostry, architekt Misza Ptic. Mieliśmy nawet korty tenisowe, basen, boiska i ślizgawki. Wkoło Równego były już łąki, pola uprawne. Do okolicznych wsi jeździło się na wczasy. Babcia Sandbergowa wynajmowała dom w pobliskim Nowym Stawie koło Klewania i znajomi tam się do Zuzy zjeżdżali.
Koleżanki z Gimnazjum im. Tadeusza Kościuszki.Pierwsza od prawej Lusia Gelmont w środku Ginczanka. Równe 1933
WARSZAWA
W 1935 roku 18-letnia Ginczanka wyjechała do Warszawy. Czy jeszcze się z nią widywałaś?
Pojechałam do niej jeszcze, będąc w gimnazjum. Mieszkała w centrum i zaprosiła mnie do kawiarni. Na tę okazję pożyczyła mi swoje buty, mocno za ciasne czółenka. Ona była tam bywalczynią, wszystkich znała. Była bardzo zgrabna, ładna, jedno oko miała zielone, drugie brązowe. Zawsze kręciło się koło niej pełno młodych ludzi. W następnym roku dostałam stypendium w Szkole Pielęgniarskiej przy Szpitalu na Czystem i zaczęłam w Warszawie studiować. Wtedy poznałam Izaaka Horowitza, którego ojciec był bogatym lwowskim przedsiębiorcą – Mojżesz Horowitz budował w Warsza- wie dom przy Wilczej 71, który do dzisiaj stoi. Izaak był bardzo we mnie zakochany i koniecznie chciał się ze mną ożenić, ku wielkiemuniezadowoleniu swojego ojca, który dla swojego syna widział bogatszą synową. Dla swojej córki Guty też chciał tylko bogatego męża, a że kandydaci się nie nadawali, nikogo nie wpuszczano do domu i Guta była sama. Ślub mój i Izka odbył się w Warszawie, w sierpniu 1939 roku, ale bez udziału rodzin. Po Równem chodziły plotki, że wyszłam za bogacza.
Lusia Gelmont, Janczarski i rodzina Anielewskich. Równe 1936
A gdzie w Warszawie mieszkaliście?
Dom na Wilczej był już skończony i tam zamieszkaliśmy. Nasze okna wychodziły na Emilii Plater. Obok nas mieszkał znany malarz Roman Kramsztyk, który właśnie przyjechał z Paryża. Niedługo potem wybuchła wojna, Niemcy bombardowali Warszawę i uciekliśmy z Izkiem jego czerwonym, małym steyerem, bo udało mi się załatwić benzynę, która była wtedy na wagę złota.
LWÓW
Dokąd uciekaliście?
Jak wszyscy, na wschód, do Lwowa, gdzie pomimo poprzednich konfliktów zamieszkaliśmy z teściami i Gutą w pięknym domu przy Jabło- nowskich 8A. Nasze mieszkanie na drugim piętrze, po lewej stronie, to był od strony ulicy salon, dwa pokoje, w środku korytarz, kuchnia, łazienka od podwórka. Taki klasyczny rozkład.
Czy spotkałaś we Lwowie Ginczankę?
Ginczanka przyjechała w 1939 roku do Lwowa z Równego, gdzie spędzała wakacje. Był nakaz pracy i dostałyśmy posadę w Zarządzie Uzdrowisk, bo obie mówiłyśmy po rosyjsku. Ona dość krótko. Naczelnym lekarzem tego biura był Jerzy Muszkatenblit-Jakubowski, który potem mi wielokrotnie pomógł. Wystawiałyśmy tam putiowki i skierowania na urlopy dla pracujących. Nie wszyscy jednak jeździli wtedy na wczasy. Kierunkiem był raczej Sybir. Od wejścia Rosjan atmosfera była przygnębiająca, bo wprowadzili terror polityczny, dokonywali masowych aresztowań, wywózek, grabieży majątków. Zuza wyszła niespodziewanie za mąż za Michała Wien- ziehera. On był grubo starszy, jakoś zupełnie do siebie nie pasowali. Ja zaczęłam w 1940 roku studiować medycynę na lwowskim uniwersyte- cie, bo nie obowiązywał już numerus clausus.
A czy widywałyście wtedy wasze rodziny?
Jeździłam na wszystkie wakacje do mamy do Równego, mieliśmy kontakt z rodziną z Kijowa, bo było wtedy jedno państwo radzieckie. Babcia Zuzy, Sandbergowa, przyjechała do niej do Lwowa i bardzo ją namawiałyśmy, żeby we Lwowie została, ale nie chciała. Wtedy, za „pierwszych Sowietów”, Zuza zapisała się we Lwowie do Związku Literatów Zachodniej Ukrainy.
Widziałam we Lwowie pałacyk hrabiego Bielskiego, gdzie odbywały się zebrania tego Związku. To był zwykły pokój z osobnym wejściem na parterze. Hrabia zajmował całość pałacu, po którym chodził ze strzelbą na wypadek, gdyby mieli tu wejść Sowieci. Ale wkrótce ich zabrali: Wata, Broniewskiego, innych i hrabiego Bielskiego również. Znalazł się on zresztą z Watami na jednym posiołku. Tak mi tu w Paryżu opowiadał Andrzej Wat.
W czerwcu 1941 roku Niemcy wkroczyli do Lwowa, Rosjanie uciekli, zabijając w ostatniej chwili więźniów w Brygidkach. Pierw- szego dnia wezwano wszystkich mężczyzn Żydów do pracy, mój Izaak i jego kuzyn Lipawski stawili się i więcej nie wrócili. Wieść się rozeszła, że wszyscy zostali zamordowa- ni. Potem zabrano też matkę Horowitza i jego siostrę do getta. Zuza zamieszkała ze mną na Jabłonowskich. Na dole pod nami, na pierwszym piętrze mieszkał Władysław Bień- kowski z żoną Zosią, którą potem wywieźli do Ravensbrück. U niego kręciło się zawsze dużo uciekinierów z Warszawy. U nas też był prawdziwy kołchoz. Pamiętam, że mieszkał Marian Eile, Blumka Fradis – kuzynka Horowitzów z Równego, nasza koleżanka z gimnazjum. Przez chwilę pomieszkiwał też Marek Stauber, który stale zmieniał mieszkania. Zuza najchętniej spała w wannie, bo mówiła, że tam jest jej najcieplej. My nie nosiłyśmy opasek i miałyśmy nansenowskie paszporty, bo byłyśmy uciekinierkami z Rosji sowiec- kiej. Były to bardzo piękne, białe dokumenty ze złotymi literami, i kiedy przyszła ukraińska policja, wywiesiłyśmy je na drzwiach. Nie wiedzieli, co to za dokument, myśleli, że jacyś cudzoziemcy, i zostawili nas w spokoju. Ukraińcy wracali jeszcze na skutek donosu Chominowej, naszej dozorczyni z parteru, ale Zuza uciekła.
Po wojnie odbył się proces jej i jej syna. Ty też zeznawałaś.
Pewnie zeznawałam, ale słabo to pamiętam. Chominowa na pytanie: „Czy znaliście jakieś osoby, które ukrywały się w waszym domu we Lwowie?” odpowiada: „Znałam tylko jedną Żydóweczkę ukrywającą się u Horowiczów, która potem gdzieś z Horowiczami wyjechała”. To może mówiła o mnie. Ale nikt z Horowitzami nigdzie nie wyjeżdżał, bo ich już dawno nie było.
WARSZAWA – KRAKÓW
Kiedy wyjechałaś ze Lwowa?
Dość szybko zdecydowałam się pojechać do Warszawy, bo we Lwowie zrobiło się bardzo niebezpiecznie, ludzie mnie tu znali i nanse- nowski paszport następnym razem by mnie nie uratował. Pamiętam, że była przed moim wyjazdem wielka dyskusja, czy mam farbować włosy i Władek Bieńkowski zdecydował, że ab- solutnie nie. Pojechałam z moimi kruczoczar- nymi włosami. Miałam też fałszywe papiery. Z domu de Fabre – Francuzka. Odprowadzał mnie z ramienia organizacji ruchu oporu na dworzec Marek Stauber, mój przyszły mąż. To było bardzo niebezpieczne kręcić się tam po godzinie policyjnej, ale on tych, co wyjeżdżali, odprowadzał.
Jak Ci się żyło w Warszawie jako tak zwanej Aryjce?
Sama się dziwię, jak to właściwie było możliwe. Miałam jakieś niesłychane szczęście. Najważ- niejsze było nie mieć „strachu w oczach”. Zna- lazłam sobie pokój u młodej córki lekarza – Hali na ulicy Odolańskiej. Jej mąż, oficer, nie wrócił z frontu, potem okazało się, że zginął w Katyniu. Dostałam pracę w fabryce lokomotyw przy Kolejowej jako kreślarka, ale głównie rozwoziłam piwo na rowerze, bo przydzielili mi rower. To było bardzo ważne – praca, mieszkanie. Mia- łam też dwa pieski. Żydówka z pieskami?
Oczywiście trzeba było uważać, być ostrożnym. Kole- żanki nie wiedziały, kim jestem. Przychodził do mnie z wizytą Adolf Rudnicki, Nacht Samborski, oni też się nie ukrywali. Udało mi się ściągnąć z Równego na fałszywych papierach moją siostrzenicę, która w Warszawie utrzymywała się z wróżenia. Mamę też chciałam ściągnąć, ale nie chciała z Równego wyjeżdżać nie mówiła po polsku, a siostra była w ciąży. Siostrzenica opowiedziała mi o Równem, co się tam dzieje. Getto było otwarte, nosiło się tylko filcowe, żółte łaty jedną na sercu, drugą na plecach, żeby było łatwiej celować. Oczywiście nie przyznawałyśmy się do pokrewieństwa.
W listopadzie 1941 roku wyprowadzono spod parku Lubomirskich pochód 17,5 tysięcy Żydów, szli kilka kilometrów koło nowej dzielnicy Grabnik do pobliskich Sosenek, gdzie wszystkich zastrzelono. Wtedy ponoć po drodze zmarła, czy raczej ją zastrzelono, babcia Zuzy. Według spisu ofiar Holokaustu w Yad Vashem, Chaja Sandberg miała 74 lata, kiedy zginęła w Równem. W tymże spisie figuruje Ginczanka jako Sosanna (Shoshana) Ginzburg – córka Shalom i Tzirel. Te hebrajskie imiona niezbędne były przy rejestracji w księgach synagogalnych, potem można je było zmienić na bardziej swojskie, lokalne. Zginęła też z mężem w Wilnie Chana Khana Nagid (czyli ciotka Zuzanny, Anna Nogid), w sumie 39 osób z rodziny Ginczanki. Wiadomości te podał ich kuzyn Avraham Shoket, który przeżył wcielony do Armii Czerwonej i po powrocie nikogo nie odnalazł. W lipcu 1942 roku odbyła się w Równem druga akcja likwidacyjna, tych, którzy pozostali w getcie, między innymi i nasza rodzina. Rozstrzelano ich w pięknych lasach kostopolskich koło Równego. Tam jest bardzo dużo takich miejsc straceń, często wcale nie oznakowanych. W samej Ukrainie Einsatzgruppen z pomocą Ukraińców rozstrzelały wtedy 1,5 miliona Żydów i cała ta ziemia to jeden wielki grobowiec. Po długich poszukiwaniach odnalazłam w głębi lasu mały, pamiątkowy kamień ostatnich 5 tysięcy Żydów rówieńskich.
Teraz dopiero dużo o tym myślę. Wtedy niewiele się wiedziało. Z Mokotowa widziałam wielką łunę w czasie powstania w getcie, ale nigdy tam nie chodziłam. Ciotka Hali mówiła, że naresz- cie Żydki się palą. Musiałam milczeć. Martwiłam się bardzo, co się dzieje z moją rodziną.
Potem wybuchło powstanie warszawskie, ja tego dnia jechałam z pracy na rowerze i poszła mi dętka, słyszałam wkoło wybuchy, ale postanowiłam na samej obręczy dojechać. Na Mokotowie w porównaniu ze Śródmieściem powstanie było stosunkowo spokojne. Powierzono mi wyciąganie z kanałów młodych ludzi, którzy przechodzili z innych dzielnic.
A Zuzanna, czy miałaś od niej jakieś wiadomości z Krakowa?
Ja w Krakowie nie bywałam. Marek tam się u niej w mieszkaniu na trasie Lwów–Warszawa czasem zatrzymywał. Natomiast w Warszawie spotkałam Blumkę Fradis, którą zatrzymano i kazano się nazajutrz zgłosić na gestapo z pa- pierami. Miała prawdziwe rumuńskie papiery, ale odradzaliśmy jej wracać na gestapo. Wtedy dałam jej adres Zuzy w Krakowie, ona tam pojechała. Zuza mieszkała u kobiety, która nazywała się Librowiczowa po drugim mężu i sama była Żydówką, ale chowała innych. Kiedy w Warsza- wie skończyło się powstanie i wyprowadzano ludność do Pruszkowa, a stamtąd do Oświęcimia, ja szłam z małą walizeczką w tym tłumie, ale od razu zdjęłam opaskę powstańczą, inni koledzy też tak zrobili. Gdzieś koło Dąbrówki stojący po bokach ludzie zaczęli krzyczeć: „Uciekajcie, uciekajcie” i szpaler się rozstąpił, wtedy ja skoczyłam w bok, uciekłam. Za mną następni. Okoliczna ludność traktowała nas jako powstańców życzliwie, bardzo nam pomagała. Po jakimś czasie wróciłam do spalonej Warszawy, choć to było niebezpieczne, i poszłam na Odolańską do mieszkania zabrać ciepłe rzeczy. Mokotów nie był zniszczony. W naszym nietkniętym mieszkaniu znalazłam rolkę negatywu jakiegoś Niemca, który robił zdjęcia spalonej Warszawy, grupek Polaków. Po wojnie oddałam ten negatyw do Instytutu Historii. Zastałam też kartkę od Marka Staubera, że jest w wojsku. Karol Kuryluk, jego znajomy, zabrał go ze Lwowa wojskowym samolotem, bo miał miejsce. To był ostatni moment, żeby ze Lwowa wyjechać. Marek w Lublinie wstąpił do wojska, bardzo chciał walczyć z Niemcami i doszedł do granicy niemieckiej. Co prawda był dyplomowanym dermatologiem, ale przydzielili go wtedy do oddziału saperów. Po wojnie został ordynatorem oddziału dermatoligicznego w Szpitalu MSW na Wołoskiej. Ja też skończyłam po wojnie medycynę i pracowałam w klinice internistycznej aż do naszej emigracji z Polski w listopadzie 1969 roku.
Wracając do tamtych czasów: kiedy się dowiedziałaś o śmierci Ginczanki?
Wojna jeszcze trwała, kiedy ja dość lekkomyślnie ze spalonej Warszawy ruszyłam do Krakowa. Tam dowiedziałam się, że Zuzę i Blumkę zabrano, że zginęły. Ktoś w tym mieszkaniu dał mi jej wiersz *** [Non omnis moriar] na małej brudnej kartce. Chyba Zuza prosiła, żeby mi to dać, a może po prostu uważali, że będę wie- działa, co z tym zrobić. Zaniosłam ten wiersz Kurylukowi do „Odrodzenia” i on tam go wydrukował. To jest chyba jedyny wiersz Zuzy, który się uchował z jej wojennych wierszy.
Miałam tu, w Paryżu, koleżankę Martę Garlicką i kiedyś niespodziewanie dogadałyśmy się, że Marta też wychowała się w kulcie Ginczanki. Jej mama bowiem siedziała z Zuzą i Blumką w jednej celi na Montelupich i stale po wojnie córkom o tym opowiadała. Zaprzyjaźniły się i Krystyna Breza, siostra pisarza Tadeusza, dzieliła się z nimi swoimi paczkami. Opowiadała, że Zuzannę ciągnęli za włosy, potem je wyprowadzili i rozstrzelali. Wojna się już prawie kończyła. To był koniec grudnia 1944 roku. Zuza miała 27 lat.
Tak. Jak przyjechałam do Krakowa, już nie żyły. Ruszyłam z powrotem do Warszawy. Po drodze w Częstochowie widziałam rozpłaszczonych jak naleśniki przez radzieckie czołgi, leżących na ziemi Niemców. To był mój ostatni dzień wojny.
Paryż, 9 lutego 2014
***Zuzanna Ginczanka
Non omnis moriar…
Non omnis moriar – moje dumne włości,
Łąki moich obrusów, twierdze szaf niezłomnych,
Prześcieradła rozległe, drogocenna pościel
I suknie, jasne suknie zostaną po mnie.
Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica,
Niech wiec rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera,
Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla,
Donosicielko chyża, matko folksdojczera.
Tobie, twoim niech służą, bo po cóż by obcym.
Bliscy moi – nie lutnia to, nie puste imię.
Pamiętam o was, wyście, kiedy szli szupowcy,
Też pamiętali o mnie. Przypomnieli i mnie.
Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze
I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo:
Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze –
Niechaj piją noc całą, a o świcie brzasku
Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota
W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.
O, jak będzie się palić w ręku im robota,
Kłęby włosia końskiego i morskiego siana,
Chmury rozprutych poduszek i obłoki pierzyn
Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;
To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym
I uskrzydlonych nagle w anioły przemieni.
- http://www.czaskultury.pl/?mod=archiwumspis&id=479
- I więcej o Ginczance:
- http://wyborcza.pl/magazyn/1,142463,17084041,Wiersz_jest_cudemWyjasnienie_na_marginesie__Zuzanny.html
- http://pl.wikipedia.org/wiki/Zuzanna_Ginczankahttp://culture.pl/pl/tworca/zuzanna-ginczanka
- http://culture.pl/pl/tworca/zuzanna-ginczanka
- http://culture.pl/pl/artykul/sana-saneczka-gina-piekno-i-pietno-zuzanny-ginczanki
Kategorie: Uncategorized
Bardzo Paniom dziękuję za ten wywiad. Też jestem fanem Zuzanny Ginczanki i zawsze palę jej świeczkę na 1 XI 🙂 Jan Hartman
Marysiu,Lusiu,
pieknie opisane wspomnienia,wzruszajace.
Moj ojciec tez byl w Rownym w tym czasie jako mlody student na praktyce,wspminal cieplo…
Sle Wam duzo serdecznosci,ciepla i zdrowia
Ewa L. (londyn)
Czy znala Pani rodzine Goldbergow z Rownego -i mojego Ojca Michala Moshe Goldberg