Heniek Grengras
SEMIPOŁATYNSK (obecnie Semej).
Godzinę przed tym, zanim pociąg dojechał do Semipołatyńska, obudziła nas konduktorka. Ogarnęliśmy się nieco i przygotowaliśmy do wysiadki. Gdy dojechaliśmy na miejsce było jeszcze ciemno i zimno. Wszyscy wsiadali do pociągu, wysiadających prawie nie było. Postanowiliśmy poczekać na dworcu aż się rozwidni, w bufecie kupiliśmy gorącą zupę-gęsty, rosyjski „borszcz”. Rano wyszliśmy do miasta. Dookoła ulice szerokie, domy wysokie-dworzec był w samym centrum.
Adres Rotenbergów mieliśmy zapisany po rosyjsku na papierze, tak, że mogliśmy pokazywać przechodniom czego szukamy, a oni grzecznie nam odpowiadali. Idziemy jedną z głównych ulic, ulicą Specjalistów, dom towarowy otwarty, ale wszystko można kupić tylko na kartki przydziałowe. Przed sklepem kolejka, pytam dlaczego nie wchodzą? Okazuje się, że czekają na towar, podobno mają przywieść cukier.
W końcu doszliśmy do celu. Okazało się, że pod podanym adresem jest mały domek. Sprawdzamy numer, wszystko się zgadza, pukamy, drzwi otwiera Marysia Rotenberg. Była tak zaskoczona naszym widokiem, że z wrażenia o mało nie zemdlała!
Myślała, że jesteśmy w Krasnojarsku, a tu taka niespodzianka! Wchodzimy do środka, w małym pokoju, na łóżeczku, stał malutki Heniu urodzony na „uczastku”! Dudek, mąż Marysi, był już w pracy, a tato Kremler z synem Zygą poszli na bazar sprzedawać makaron i farfelki.
Skąd brali makaron i farfelki? Otóż Dudek pracował jako robotnik w fabryce wyrabiającej makaron i tam zobaczył, jak inni robotnicy zabierają do domu kawały ciasta przylepione do ciała pod koszulą. Postanowił zrobić tak samo i oklejał się ciastem w fabryce i i tak przenosił do domu. Tu wałkowali je, robili z niego makaron i farafelki, a później tato Kremler z synem nosili makaron zapakowany w gazetę (innego papieru nie było), na targ.
Wracam do spotkania z Marysią.
Ucałowaliśmy się i zaczęliśmy opowiadać, co działo się od czasu naszego rozstania. Marysia natychmiast zagrzała „łapsze”-makaron z mlekiem.
Zaczęła szybko organizować nam nocleg, powiedziała ze będziemy w nocy spali w łóżku Kremlera i Zygi (tak się spało, w dwójkę), a oni pójdą na noc do znajomych.
Po jakimś czasie „tato” Kremler z Zyga wrócili, przynieśli melona i sól (sól było wtedy trudno zdobyć), a wieczorem wrócił Dudek. Po powitaniu zaczął się rozbierać, a Marysia ostrożnie zdejmowała ciasto z brzucha, tym razem miał je też przylepnie na nogach. Następnego dnia poszliśmy z Marysią do domu oddalonego o jakieś 500 metrów, było tam ogłoszenie, że szukają lokatora. Otworzyła młoda kobieta, pokazała nam kąt z dość wąskim, pościelonym łóżkiem, i wymieniała kwotę za jaką chce je wynająć. Powiedziała, że nazywa się Wala. Jej mąż był na froncie, a ona sama wychowywała dwóch synów, miłych blondynów, jeden miał 5, drugi 7 lat. Koło południa przynieśliśmy nasza walizkę i rozpakowaliśmy się, a Wala poczęstowała nas herbatą i opowiedziała, że nie pracuje, ale dostaje małą zapomogę od państwa.
Nazajutrz poszliśmy się zameldować, tam też dostaliśmy kartki na chleb i cukier. Dudek zaproponował obym poszedł poszukać pracy do fabryki szyjącej mundury dla wojska.
Poszedłem tam, to było w odległości pól godziny marszu. Była to fabryka ewakuowana z miasta Charkowa, nazywała się Szwiennaja Fabryka Bolszewicka Ukrainy. Personel administracyjny ewakuowany był razem z fabryką, składał się z Rosjan, Ukraińców i wielu Żydów. Pracownikami przeważnie były młode kobiety. Fabryka składała się z trzech budynków leżących nad rzeką Irtysz, w jednym były biura administracji, w drugim magazyn materiałów i „zakrojony cech”-oddział gdzie wykrawano z materiału poszczególne części mundurów. Te wycięte części przenoszono do budynku gdzie były maszyny do szycia, i tam kobiety zszywały je ze sobą. Zgłosiłem się do biura. Obejrzeli dokumenty i powiedzieli, że mogę pracować jako „gruszczyk”- tragarz. Moja praca miała polegała na przenoszeniu bali materiałów z magazynu, który był na parterze, na drugie piętro, gdzie był „zakrojony cech”.
Nazajutrz stawiłem się do pracy. Poznałem trzech mężczyzn, naczelnika i jego dwóch zastępców, to byli Żydzi z Charkowa, władali świetnie żydowskim, i dziwili się, że odpowiadam im po niemiecku. Wytłumaczyłem, że rozumiem wszystko po żydowsku, ale nie umiem mówić, bo u nas w domu rozmawiano po polsku, a ja uczyłem się niemieckiego w szkole.
Były dwa magazyny, jeden duży na parterze, a drugi mniejszy, na drugim piętrze obok „zakrojonego cechu”.
Wykrojnia to była olbrzymia hala, w której były stoły, na których kładło się materiał, warstwę na warstwie, aż ułożono 50, na to nakładano wykrój z wyrysowanymi elementami koszuli albo spodni, a potem, maszyną elektryczną wykrawano formę z materiału.
Po rozkrojeniu pakowano wszystkie wykrojone części, wiązano je, przychodził tragarz, brał na plecy i przenosił jakieś 100 metrów do do szwalni. Moja praca polegała na przeniesieniu z magazynu trzech beli materiału (jedna bela miała 35 metrów) zielonego sukna na 2 piętro. Trzeba było wchodzić po stromych, drewnianych schodach, zrzucić i ułożyć materiał w magazynie „zakrojonego cechu”, później zejść i znowu wrzucić na plecy trzy bele i wejść po schodach. Było nas trzech tragarzy, pracowaliśmy 12 godzin na dobę, z dwoma przerwami na posiłek w stołówce na pierwszym piętrze. Była tam też stołówka dla I.T.R. (inżynierski techniczny zespół),ale my jedliśmy w stołówce dla robotników. Dostawaliśmy zupę, 200 gram chleba, kaszę jaglaną i kwas chlebowy. Oprócz tego miałem kartki na chleb- 400 gr dla mnie i 200 gr dla Lusi ( w myśl zasady-„nie pracujesz nie jesz”).
W czasie roboty co godzinę robiliśmy przerwę na „przykurkę”, czyli palenie machorki.
Wracałem do domu skonany, a moja lewa noga była spuchnięta.
Jeszcze w 1938 roku miałem operację ślepej kiszki, i w wyniku komplikacji, miałem skrzep krwi w lewej nodze. Ta noga bardzo mi dokuczała, ale nie było rady , o godzinie 7 rano musiałem iść do roboty. Na szczęście moi pracodawcy dowiedzieli się z moich opowiadań ze jestem „gramotny” to znaczy, że umiem czytać i pisać i dzięki temu zostałem przeniesiony na etat „towarowieda”. Teraz moim zadaniem było przyjmowanie materiałów w magazynie cechowym, wydawanie ich kierowniczce krojczych, po skończonej zmianie zbierałem materiał, który pozostał, liczyłem, spisywałem protokół i zanosiłem do magazynu cechowego. W czasie doby (pracowaliśmy na 2 zmiany po 12 godzin), produkowaliśmy około 3.000 sztuk ubrań, w dzień były szyte koszule, w nocy spodnie. Pracowaliśmy na zmiany, jeden tydzień w dzień, a następny w nocy.
Dudek Rotenberg też zaczął pracować w tej fabryce. Był tragarzem, przenosił towar z cechu do szwalni.
Szliśmy razem do roboty, zabieraliśmy z domu jedzenie, bo to w stołówce było marne. Wynagrodzenie jakie dostawaliśmy było bardzo małe w porównaniu z cenami na bazarze. Nasza wypłata wystarczała na 4 kilogramy chleba.
Ceny w sklepach, gdzie kupowaliśmy kartkowe przydziały chleba, cukru itd., były niższe, ale te przydziały starczały nam na tydzień, później musieliśmy kupować na „czarnym rynku” czyli na bazarze. Skąd ludzie mieli pieniądze na zakupny na bazarze? Było takie przysłowie: „Stalin daje prace, ale zarobek człowiek musi sam znaleźć”…
Opowiem teraz, jak żyliśmy przez te 3 lata w Semipolatyńsku. Semipolatyńsk leżał po dwóch stronach rzeki Irtysz, która wpadała do morza Północnego. Rzeka była szeroka i głęboka, pływały po niej statki. Nie było mostów, trzeba było się przeprawiać promami z brzegu na brzeg, a w zimie, kiedy rzeka zamarzała, jeździło się saniami po lodzie. Klimat był dość surowy, zimy ostre, z mocnym wiatrem a lata gorące, z burzami piaskowymi.
Do wojny mieszkańcy to byli w 60 procentach Rosjanie, a reszta Kazachowie, ale teraz było tu tysiące uchodźców. Byli tacy jak my, czyli zwolnieni z obozów w 1942, i wysiedlone rodziny oficerów polskich z 1940 roku. Oni byli osiedleni w tak zwanej „Świnobazie”. Istniała tam „delegatura polska”, której kierownikiem był człowiek wyznaczony przez rząd w Londynie.
Delegaturę rozwiązano po wyjeździe armii gen. Andersa do Teheranu, a Rosjanie stworzyli nowe struktury z Polaków, którzy mieli poglądy komunistyczne. To byli tacy ludzie jak np. Wanda Wasilewska i gen. Berling. Stworzono Związek Patriotów Polskich. W Semipolatyńsku na przewodniczącą komitetu ZPP Rosjanie wyznaczyli Rosjankę, ajej zastępcą był dr Zelenfreund. Komitet pomagał uchodźcom. Światowy Kongres Żydów przysyłał z Ameryki żywność i ubrania i to rozdzielano wśród nas.
Przez te trzy lata zmieniliśmy z Lusią trzy razy mieszkania, ale zawsze pomagaliśmy, aż do powrotu jej męża, Wali z dwojgiem dzieci.
Nasze trzecie i ostatnie mieszkanie w Semipolatyńsku było w dużym domu, przy którym była nawet „bania” czyli łaźnia z sauną. Naszą gospodynią była Maria Jakowlewna, starsza kobieta. Straciła męża, jej syn był na froncie, a córka była z zawodu inżynierem, pracowała na statku pływającym po Irtyszu . Maria Jakowlewna była dla nas dobra jak matka, więc pomagaliśmy jej, aż do naszego wyjazdu.
Toczącej się wojny nie odczuwaliśmy bezpośrednio, front był bardzo daleko. O tym, co się dzieje wiedzieliśmy z radia „Moskwa” i z gazet .
Spotykaliśmy się wieczorami u Marysi, słuchaliśmy radia i rozmawialiśmy.
Brat Lusi, Janek napisał w liście, że całą grupą, razem z Tamarą przeszli do wojska polskiego, i przeszli cały front. Brali udział w walkach pod Lenino.
I tak żyliśmy, aż 9 maja 1945,kiedy ogłoszono koniec wojny! Wyszliśmy wszyscy z fabryki na demonstrację skończenia wojny. Nie mieliśmy pojęcia, co będzie dalej… Cdn
Zredagowala Anna Karolina Klys
Wszystkie czesci KLIKNIJ TUTAJ
(zdjęcie ze zjazdu Związku Patriotów Polskich z roku 1946 w Semipolatynsku, ja siedzę pierwszy z lewej strony)
Kategorie: Uncategorized
A moja mama z kolei ratowala sie sporzadzaniem cukierkow I sprzedawala na targu! Cukier udalo jej sie kupic od zolnierzy, caly worek w zamian za bimber. Za swoja pensje mogla kupic zaledwie wiadro ziemniakow na targu. Tak to bylo .. Stalin dawal prace, zarobic trzeba bylo na boku. Teraz Kaczynski I PiS prowadzi do tego samego… zadluza Polske, pieniadz zlotowka bedzie wart tyle co papier toaletowy. czytajcie moje ksiazki o Komunie.