Marian Marzynski
Było to 6 kwietnia 1937 roku: Maciek wyszedł pierwszy. Tydzień później – po porodzie kleszczowym, bo nie mieściła mi się głowa – wygramoliłem się ja.
Poznaliśmy się 30 lat później w redakcji „Kultury” na Wiejskiej, gdzie on był redaktorem, a ja autorem, który przyniósł mu na enerdowskiej maszynie i marnym peerelowskim papierze napisany reportaż o moim telewizyjnym turnieju miast Płock– Włocławek. Nazywał się „Zabawa w życie”. Dla mnie, Grażyny i Bartka zabawa skończyła się dwa lata później, gdy jako emigranci marcowi wylądowaliśmy w Danii, a później w Ameryce. Tam po następnych 14 latach pojawili się Maciek, Ewa i ich dwaj chłopcy, Grzesio i Lesio. Było to na naszej farmie w Illinois w dniu, w którym Bronka, moja matka, obchodziła swoje osiemdziesiąte urodziny, a gośćmi byli polscy emigranci polityczni, wśród nich Maciek, który po utracie pracy został warszawskim taksówkarzem, a potem dziennikarskim stypendystą na uwierzycie standfordzkim. Emigrantom dawaliśmy stopnie wojskowe: po dziesięciu latach było się generałem, po pięciu – kapitanem, po roku – kapralem. Wierzyńscy byli szeregowcami.
Uśmiech Macka zapamiętałem we mgle z naszego spotkania w „Kulturze”. Był to uśmiech od ucha do ucha, który Maciek posyłał na kredyt przy każdym spotkaniu, gdy zaczynała się rozmowa uśmiech przechodził w skupienie, a gdy temat był niewesoły, w smutek, ale wtedy czuło się, że twarzy czegoś brakuje, czekała na następny powód do uśmiechu. – Uśmiech masz amerykański, z generalskim autorytetem, powiedziałem Maćkowi. – Trenowałem w taksówce, odpowiedział Maciek, bez tego nie dawało się zarobić.
Temat był jeden: co robić? Maciek był chicagowskim taksówkarzem, ale po pierwszej euforii poznawania miasta zaczynało go to nudzić. Spacerowaliśmy po świeżo skoszonym polu kukurydzy. Zapytałem: co najlepiej wspomina z Polski. Nie miał wątpliwości: narty. Był entuzjastą narciarskiego klubu dziennikarskiego, gdyby mógł, resztę życia spędziłby w górach.
W tym momencie przypomniałem sobie, że niedaleko farmy, tuż za granicą ze stanem Indiana, zatrzymałem się kiedyś w udekorowanym jak szwajcarski chalet sklepie narciarskim. – Zawiozę cię tam któregoś dnia, powiedziałem Maćkowi i zacząłem rozwijać swoją filmową wizje. –Zaczniesz od sprzedawcy, potem okaże się, że jesteś narciarzem z wyobraźnią, będziesz przewodnikiem Amerykanów po szwajcarskich Alpach, któregoś dnia właściciel zrobi cię partnerem, a jeżeli tego nie zrobi, zaczniesz swój własny biznes. I tak będziesz wsiąkał w Amerykę.
Uśmieliśmy się obaj i zaczęliśmy wspólne wsiąkanie: moje w mediach amerykańskich, jego w polskich, zaczynając od polskiego radia w Chicago, poprzez polonijny „Dziennik”, „Glos Ameryki”, „Wolną Europę” do naczelnego „Nowego Dziennika” w Nowym Jorku.
Ich Grzesio i Lesio – i nasi Bartek i Anya – wsiąkali jak na drożdżach. Wyglądało na to, że pozostaniemy bliskimi sobie polskimi rodzinami w Ameryce, których dzieci wyrosną w nowym świecie – już bez potrzeby wsiąkania.
Ale Maciek postanowił zabrać swój zabójczy uśmiech do miejsca, w którym się urodził. Mieliśmy już dobrze po sześćdziesiątce, gdy łupnął we mnie swoimi roześmianymi oczami i tak powiedział w progu żoliborskiego domu Wierzyńskich: – Wyobraź sobie, że tutaj muszę wsiąkać na nowo nie wiem nawet, które wsiąkanie jest trudniejsze.
No i co teraz? – po następnych dziesięciu latach pyta Ewa i dodaje: – Czas kończyć z tym wsiąkaniem, zajmijmy się wreszcie soba.
Na co ja: – Właśnie przyjechałem, żeby was namówić na powrót, mamy dla was cudowne miejsce, nazywa się Miami Beach. Grzesio z rodziną przeniesie się tam z Genewy i zostanie florydzkim adwokatem, Bartek zamieni projektowanie wnętrz samolotów w Seattle na wnętrza statków, Anya wróci z Korei, żeby uczyć w międzynarodowej szkole, a Grzesio swoja miodową grupę swingową umieści w środku coraz modniejszej światowej riwiery.
– A co ze śniegiem i sklepem narciarskim? – pyta Maciek.
– Nic. Wsiąkać będziemy w ciepłym oceanie.
http://studioopinii.pl/marian-marzynski-wsiakanie-z-mackiem/
Wszystkie wpisy Mariana
TUTAJ
Kategorie: Uncategorized
Napisane z humorem ale rownierz ogromnym bolem repatryacji. Raz urodzeni w Polsce, nigdy nie uczujemy sie pelnymi obywatelami i mieszkancami czy to w Ameryce, Szwecji Izraelu, Kanadzie albo na ksiezycu. Nasze dzieci beda sie mieli wiele lepiej chociaz my napewno zapartaczymy ich zycia na tyle naszymi przezyciami i problemami ze tez w stu procentach nie wsiakna jak to mowi autor. Moze nasze wnuki wsiakna w stu procentach, kto wie? A moze nasze wnuki beda musieli na nowo szukac nowej nirwany, przeciez historia kolem sie toczy..