Ciekawe artykuly

.Znak ”Z”

Krzysiek Bien


Już od początku kwietnia, jak co roku, na wirtualnych i realnych murach Warszawy pojawia się tajemniczy znak ”Z”.
Otóż nie, mylicie się, moi drodzy. To nie jest znak Zorro. To zwiastun nadchodzącego wiosennego corocznego spędu u pewnej znanej warszawskiej osobistości. Pochodzi od inicjału nazwiska patrona tego eventu, znanego między innymi ze sponsorowania wykwintnych przyjęć.

Jest zatem już otwarta lista – legendarna lista Kar…skiej. Lista życia lub towarzyskiej banicji.
Krążą niepotwierdzone plotki, ze Spielberg będzie nagrywał film o tejże liscie, choć ja osobiście, nie do końca w to wierzę.

Moja legitymacja, moja, że tak powiem, blaues Schild, do dostania się na upragnioną listę, jest była małżonka, znana w emigracyjnym środowisku z urody, stylu, lekkich tanecznych kroków i rodzinnej afluencji. Ona to kiedyś przeszmuglowała mnie w te kręgi, dziś tylko dostaję się tam z rozpędu i z tytułu dawnej protekcji. Zobaczymy jak długo jeszcze…

W dniu imprezy łatwo odnajdziemy charakterystyczną, elegancka willę w stylu funkis na górnym Mokotowie. Wystarczy o umowionej porze iść za dowolnie wybranym starszym panem z butelka wina w ręku, napotkanym gdziekolwiek w okolicach Alei Niepodległości.
I już z uśmiechem benewolencji i pink drinkiem w dłoni wita nas w holu ten warszawski Great Gatsby – właściciel posiadłości. Legendarny Z.

W kącie salonu, w pozie pełnej wdzięku i niedbałości, zastygł znany adwokat society warszawsko-bostońskiej, dyskretnie monitorując przybywąjących gości. Zdawkowo odpowiada na ukłony innych. Uzbrojony w kapelusz i muszkę broni dzielnie swojej pozycji najelegantszego mężczyzny Warszawy. jakby nieświadom faktu, że akurat w tym towarzystwie jego unikalna pozycja nijak nie będzie zagrożona. Ba, nawet ja, z moim skromnym dzierganym krawatem, jestem tam radykalnie overdressed! Reszta panów wykazuje w większym lub mniejszym stopniu tekstylną indolencję, falując nogawkami na pół łokcia i z klapami marynarek, gdzie byłoby miejsce na rozliczne odznaczenia. Bo takie zapewne są też im przyznawane, jest to bowiem kolekcja naukowych prominentów z różnych krajów świata, dokąd dotarli pół wieku temu, z biletem w jedną stronę, wydanym przez Wieśka i Mietka. Słyszę strzępki rozmów, czasami, jak mi się zdaje, z szwedzką lub angielską intonacją.

Jest chyba przewagą kobiet, Te co mają mężów, trzymają ich pod ostrą kontrolą, bo jest tu pewna ilośc grasujących w koło dam, które w chwili nieuwagi, potrafią zawrócić w głowie roztargniętemu akademikowi, który nawet nie zauważy, jak się obudzi obok obcej kobiety dzień pózniej.

Trzyosobowa klezmerowska orkiestra robi co może, by tchnąć trochę życia w towarzystwo, które najwyrażniej przekłada uciechy stołu nad parkiet. Zresztą klezmerowskie tony nie są też moze optymalne do tańca. Po krótkiej walce wręcz, umykam od suto nakrytego stołu z sałatką warzywną i dwoma zdobycznymi kabanosami.
Zdobywam też szklankę wina z ciemnozielonej butelki, które w zdradziecki sposób okazuje się byc biale i ciepłe. Jem na stojąco, obserwując jak na pustym parkiecie wiruje samotna, wysoka kobieta, zwinnie wykonując zadziwiająca ilość piruetow, Pani Kar…ska, spiritus movens imprezy na próżno próbuje rozruszać towarzystwo porywając mnie do tańca. Jesteśmy taksowani sceptycznym i niechętnym wzrokiem naukowców, chyba z lepszym wyczuciem algorytmu niż rytmu, raczej nieskorych do takich kontorsji.

Spora część towarzystwa koczuje na zewnątrz, korzystając z łagodności wiosennego wieczoru. Tam zostaje przedstawiony uroczej młodej kobiecie, córce patrona, studentce architektury. Kiedy juz wyczuwam u niej pewne oznaki zmęczenia moją pasjonującą dykteryjką o odpowiedzialnej funkcji zapory przeciwparowej w konstrukcjach zewnętrznych ścian drewnianych, wentylowanych wzdłuż zapory wiatrochronnej, (nota bene w języku kraju mojego wygnania, skąd młoda dama pochodzi), wiodę ją szarmancko na parkiet. Nasi słowiańscy klezmerzy są wlaśnie w trakcie wykonywania walca nr. 2 Szostakowicza.
Ten jakże prosty, na trzy liczony takt i krok walca obnaża rychło generacyjną przepaść między nami. Wychowana chyba na znacznie mniej rygorystycznych tańcach młódka, kwituje moje herostratyczne próby odliczenia w jej towarzystwie taktu raz-dwa-trzy – i na paluszki – kaskadami perlistego śmiechu.

Trudno, muszę zatem powrócić do mojej geriatrycznej rzeczywistości, i znależć partnerke o mniej rażącej różnicy metrykalnej. Wkrótce potem ląduje w ramionach szczupłej, eleganckiej brunetki, znanej mi z widzenia z uprzednich przyjęć. No, tu już insza sprawa. Moja dama lekko i zwiewnie podąża za mną w tańcu, reagując bezbłędnie na najmniejszy znak swojego tanecznego partnera. Porwany urokiem chwili, wątłe mięśnie natężam, pierś cherlawą wytężam, będziesz miała…Guzik tam będziesz miała. Oboje tracimy rownowagę, lądując jedno na drugim na parkiecie. Kolejny powrót do rzeczywistości. Podnoszę, jak na dżentelmena przystalo, partnerkę z podłogi, lekko otrzepując ją z kurzu, na próżno tlumacząc rozbawionym świadkom obciachu, że był to w pełni zamierzony ”pas de tomberont”.

Coraz liczniejsza publiczność na parkiecie, tam i mój dawny kolega z liceum. Ongiś smukły adonis, dziś ze znacznie poprawionym wskażnikiem BMI. Nie przejmuje się on najwidoczniej ani trochę zmianą gabarytów, ostro kombinuje coś, co przypomina hali-gali z etnicznymi przytupami, odpowiednimi do klezmerskich tonów. Zbliża się parkiecie do nas zroszony potem i z tak chrakterystyczną dla siebie frywolnoscią proponuje mojej damie menage a trois. Moja partnerka puszcza propozycję koło uszu, może nie do końca zrozumiała, jak kuszącą ofertę własnie otrzymała.

Wzdłuź ściany siedzi pewna ilość pań, melancholijnie przyglądająca się tańczącym. Otrzymuję komplement za mój wrodzony wdzięk na parkiecie od jednej z nich, wraz zapytaniem, czy jestem profesjonalnym tancerzem. Potwierdzam to, i wyjaśniam, że pan domu zatrudnia mnie jako fordansera na czas przyjęcia. Podaje, jak mi się wydaje, nader przystępną cenę za moje usługi, ale pani ta nie może się zdecydować na ten wydatek.

Już około 23-ciej zaczyna się robic lużniej, a zziajane kelnerko-kucharki okazują już oznaki zmęczenia.
Stół, tak przecie sowicie przedtem zastawiony, zaczyna świecić gołym obrusem tu i ówdzie. Sytuacja z alkoholem zaczyna przypominać swięte miasto Khom w okresie ramadanu. Chyba juz czas do domu.
Biorę nocna taryfę, wracając z aryjskiej części miasta na Muranów, gdzie jeszcze 75 lat temu, jak to opisuje pani doktor Ewa Kurek, moi rodacy wiedli beztroski i pogodny tryb życia.

Pod koniec roku będę sledził zimową, noworoczną edycję Znaku Z na murach, kto wie, a nuż się znowu załapię…

6 odpowiedzi »

  1. Drogi Krzysiu,
    jury zlozone z przyjaciolek twojej ex malzonki po przyznaniu reportazowi 12 punktow
    na 10 mozliwych,postanowilo rowniez nadac ci tytul Reportera Roku.
    Gratulujemy i oczekujemy kolejnych reportazy!
    W imieniu jury
    Inka

  2. Jak ja bardzo lubie czytac Twoje teksty Krzysztofie ! Dotychczas udalo mi sie przeczytac dwa. Pierwszy byl reacja z Cuby (Kuby?) i powyzszy. Imponuje mi subtelnie i dowcipnie wyrazona spostrzegawczosc i Twoja retoryka. Inelektualnosc opisania Twojej rzeczywistosci jest taka przyjazna i ciepla. Sadzenie nie jest moja intanencja. Chec wyrazenia mojego zachwytu – tak
    Apolonia z Synajow

  3. Kiedy Twoje sprawozdania beda wystawione w Teatrze Polonia?

  4. Musze, niestety, zachowac dyskrecje w stosunku do zrodel moich rewelacji.

    Ale raczej nie jest (nie nazywa sie Krzusio).

  5. Krzusiu pozdrawiam i czy ten tajemniczy Pan Z nie jest takze Twoim imiennikiem.
    .

  6. Bardzo fajnie napisane i odtanczone, brawo Krzysiek !
    Postaram się tez załapać na te zimowa edycje, z przyzwoleniem tajemniczego Pana Z.
    Pozdrowienia dla obydwu K 😉

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.