Szlomo Adler
Książka ta opiera się na moich wspomnieniach. Piszę tylko o tym co sam przeżyłem, widziałem lub słyszałem. Większość imion wspomnianych w tekście jest prawdziwa.
Przez wiele lat odkładałem opisanie moich wspomnień, ponieważ praca nad tym była dla mnie bardzo ciężka, otwierała jeszcze niezabliźnione rany. Po wojnie czułem się jakbym był w koszmarnym śnie. Często myślałem, że to nie jest jawa, a moje prawdziwe życie zacznie się dopiero wtedy, gdy obudzę się z okrutnego koszmaru, zobaczę moich rodziców, siostrę, krewnych i kolegów.
Na początku próbowałem zbudować nowe życie, pod przybraną polską tożsamością. Przyjąłem polskie maniery, ale komunistyczny reżim w Polsce sprawił, że zostałem aresztowany. Oskarżono mnie o zdradę i faszyzm. Ostatecznie okazało się, że mój areszt korzystnie wpłynął na moje życie. Wróciłem do żydostwa i uciekłem z Polski. Ale nawet po przyjeździe do Izraela, moja depresja nie zniknęła.
Byłem nieszczęśliwy, nie miałem ochoty na budowanie rodziny i nowego pokolenia w tym okrutnym świecie. Nie chciałem, aby i moje dzieci były nieszczęśliwe. Ale los chciał inaczej. W 1949 roku, gdy odbywałem służbę wojskową, spotkałem moją wybrankę serca, Ester. Ester przeżyła Holocaust na Syberii, dokąd ja wygnano wraz z rodziną, co uratowało im życie. Ester pragnęła dużej rodziny. Pobraliśmy się i urodziło się nam dwóch synów.
Mojżesz Grinszlag i Bumek zaczęli gotować, a my z Jakubem wyszliśmy na podwórze. Dookoła domu było zupełnie pusto. Nie było nawet jednej deski. Przed wojną na tym podwórku były magazyny na 10.000 metrów sześciennych różnego rodzaju desek i belek, którymi Mojżesz Grinszlag handlował. Bawiliśmy się tam w chowanego z przyjaciółmi, których już nigdy nie zobaczę. Piwnica była ciągle pełna wody, ale naszych okrętów już nie było.
-Jedzenie gotowe! zawołał Bumek.
Weszliśmy do domu. W kuchni na stole stał duży garnek z gotowanymi ziemniakami. Obok stał wielki talerz z klopsikami. Usiedzieliśmy i zaczęliśmy jeść. Nagle zauważyłem, że Józik nie je. Miał zaszklone oczy a z ust leciała mu piana. Józik upadł na podłogę, krztusił się i dławił, dosłownie się dusił. Byłem zaszokowany. Zacząłem krzyczeć:
-Józik umiera! Józik umiera! Józik umiera!
Byłem przerażony, że po wszystkich naszych przeżyciach teraz Józik umrze. Nie pamiętam jak to się stało, ale nagle pojawił się sąsiad, Pan Lewandowski, z cytryną w ręku. Wcisnął ją do ust Józika i to go natychmiast ocuciło. Pan Lewandowski był dobrym sąsiadem Grinszlagów. Kiedyś był właścicielem masarni, wyrabiał najlepsze w okolicy kiełbasy i szynki. Był miłym człowiekiem, żył w przyjaźni z Ukraińcami i Żydami. Był jednym z nielicznych Polaków, którzy nie uciekli na zachód ze strachu przed ukraińskimi nacjonalistami albo z powodu zachowania się w stosunku do Żydów, przed i podczas okupacji niemieckiej. Niewielu Polaków pozostało na miejscu.
Atak Józika był bardzo nieprzyjemnym przypadkiem. Jakby to było przepowiednią mojego późniejszego życia, pełnego przeszkód i kłopotów.
Gdy Józik poczuł się lepiej, poszliśmy do centrum miasta, chcieliśmy dowiedzieć się kto jeszcze ocalał. Wszyscy Żydzi zamieszkali w domu rodziny Nemlich przy ulicy Szewskiej. Byli tam, między innymi, rodzina Mondszajn – młoda para z matką pana Mondszajna; rodzina Gelertner; rodzina Lew; pani Pasternak i pani Schindler. Wiele lat później okazało się, że pani Mondszajn i pani Schindler były moimi krewnymi.
Kiedy nas zobaczyli powiedzieli, że koniecznie musimy zostać z nimi. Pani Mondszajn pokazała nam miejsce, gdzie możemy spać. My mieliśmy znaleźć dla nas słomę, a ona dała nam jakiś koc.
„Nasze warunki nie są zbyt dobre. Szukamy jedzenia wśród znajomych i żołnierzy. Wy również będziecie musieli starać się o jedzenie”, powiedziała.
Czułem się okropnie, głodny, samotny i bezdomny.
Przypomniało mi się, że kiedyś prawie co piątek Mama posyłała mnie z koszem jedzenia do Kudiszów. Oni pewnie się wtedy czuli tak jak ja teraz. Wstyd mi było pokazać się polskim i ukraińskim znajomym boso i w połatanym ubraniu. Do tego czułem, że mój widok sprawi im satysfakcję. Zdałem sobie sprawę jak ubodzy jesteśmy. Przed wojną, co roku przed żydowskim Nowym Rokiem, Rosz Haszana, rodzice kupowali nam nowe buty i ubrania. Teraz syn fabrykanta skór w Bolechowie został bez żadnych środków do życia.
Józik i ja spędziliśmy naszą pierwszą noc na wolności w kącie, na stercie słomy, którą dostaliśmy od sąsiada. Następnego dnia poszliśmy do domu sióstr Czerwińskich i poprosiliśmy je o zwrot rzeczy pozostawionych przez naszych rodziców. Tym razem te panie były grzeczniejsze i nie wygoniły nas. Ale powiedziały, że nie mają już niczego naszego, bo nasi rodzice, „nie wiadomo, dlaczego”, zabrali wszystko z powrotem. Jedyne co zostawili to nowy, gruby koc. I teraz, one nam “z przyjemnością” ten koc oddadzą. Do dziś zastanawiam się, dlaczego nie odważyliśmy się wtedy ostrzej rozmówić z tymi kobietami, dlaczego nie przypomnieliśmy im haniebnego zachowania podczas akcji. Myślę, że tak zostaliśmy wychowani, w szacunku dla dorosłych, a dodatkowo byliśmy przez lata poniżani przez Niemców i nie tylko, i to wszystko złożyło się na naszą uległą postawę. I tak, jedynie z nowym kocem, wróciliśmy do domu Mondszajnów.
„Dobry początek”, powiedziała pani Pasternak, „musicie teraz iść też do innych domów. Na pewno wasi rodzice ukryli swój dobytek u wielu sąsiadów”.
„To prawda, ale nie wiemy komu, oprócz sióstr Czerwinskich, dali rzeczy na przechowanie. Wiemy tylko o jednym człowieku, który ma część rzeczy naszych rodziców, ale on nas uratował. Nic od niego nie weźmiemy. Chcielibyśmy odebrać kilka rzeczy od naszej służącej, Zosi, ale nie wiem, jak się nazywa ani gdzie mieszka. Rodzice zostawili większość rzeczy u Czerwińskich, ale one powiedziały, że rodzice zabrali wszystko i został tylko ten koc”. „Słuchajcie, dzieci, wszyscy jesteśmy głodni i nie mamy żadnych zapasów. Dzisiaj dostaniecie obiad, ale jutro będziecie musieli wyprosić coś od chłopów z okolicy albo od żołnierzy”, powiedziała pani Pasternak.
Poprzednie czesci TUTAJ
Zredagowala Anna Karolina Klys
Kategorie: Ciekawe artykuly, Uncategorized, wspomnienia