Przybycie
Hotel, który kocham jak ojczyznę, znajduje się w jednym z wielkich europejskich miast portowych, a ciężkie, złote czcionki antykwy, którymi jego banalna nazwa rozjarza się ponad dachami z wolna pnących się w górę domów, są w moich oczach metalowymi chorągwiami, nieruchomymi chorągiewkami, które błyskają na powitanie, zamiast łopotać. Inni mężczyźni powracają do domowego ogniska, do kobiety i dzieci, ja tymczasem wracam do neonowego światła, do hallu, pokojówek i portiera — i zawsze uda mi się tak sumiennie odbyć ceremonię powrotu do domu, że formalności zameldowania w hotelu nie mogą się nawet zacząć. Spojrzenie, jakim wita mnie portier, jest czymś więcej niż ojcowski uścisk. I jak gdyby naprawdę był moim ojcem, z własnej kieszeni płaci szoferowi, o którego ja nie muszę się już troszczyć. Szef recepcji w żakiecie wychodzi ze swojej szklanej klatki i nie tyle się kłania, co uśmiecha. Moje przybycie zdaje się go tak uszczęśliwiać, że grzbiet odstępuje uprzejmość ustom, a w powitaniu profesjonalizm miesza się z człowieczeństwem. Wstydziłby się podsunąć mi blankiet meldunkowy; świetnie wie, że prawo traktuję jak osobistą obrazę. Kiedy już będę w pokoju, sam wypełni blankiet, własnoręcznie, jakkolwiek nie ma pojęcia, skąd przybywam. Według swego widzimisię wpisze dowolną nazwę, jedno z miast, które uważa za godne moich odwiedzin. Moje dane zna lepiej niż ja sam. Prawdopodobnie w ciągu lat zjawiają się u niego jeszcze inni mężczyźni nazywający się tak jak ja. Ale ich danych nie zna i zawsze wydają mu się oni trochę podejrzani, jak gdyby nielegalnie uzurpowali sobie moje nazwisko. Windziarz bierze moje walizy pod pachę. Tak rozpostrzeć skrzydła mógłby chyba anioł. Nikt nie pyta, jak długo zamierzam pozostać, przez godzinę czy przez rok: ojczyźnie dogadza jedno i drugie. Portier szepcze do mnie: „627 — odpowiada panu?” — jak gdybym wiedział, co to za pokój, równie dobrze jak on.
Otóż wiem! Lubię „bezosobistość” tego pokoju, jak mnich może lubić swoją celę. A jeśli inni z radością widzą ponownie swoje obrazy, talerze, łyżki, dzieci i księgozbiory, ja witam tandetne tapety, połyskliwą, niewinną porcelanę miski, białe, metalowe, lśniące kurki kranów i najmędrszą ze wszystkich ksiąg: książkę telefoniczną. Moje okno naturalnie nigdy nie wychodzi na podwórze. To okno stałego gościa, naprzeciwko nie ma nic, chociaż pokój jest od ulicy. Widać tylko jakiś komin, niebo i chmurę… Ale odległość nie jest tak duża, by sumaryczna melodia sporego placu w sąsiedztwie nie docierała jak echo drogiego świata do moich ścian; toteż jestem samotny, ale nie osamotniony, bez towarzystwa, ale nie w opuszczeniu, na osobności, ale nie w izolacji. Gdy otwieram okno, świat przychodzi do mnie w gości. Z daleka buczą ochrypłe syreny statków. Z bliska dźwięczą głupawe dzwonki tramwajów. Klaksony aut zdają się wołać mnie po nazwisku — pozdrawiają mnie niczym męża opatrznościowego. Policjant w centralnym punkcie kieruje manifestacją. Gazeciarze rzucają w powietrze tytuły gazet jak piłki. A drobne scenki uliczne układają się jak sztuki teatralne. Wystarczy nacisnąć guzik z imitacji kości słoniowej, a na korytarzu zapala się zielona lampka, sygnał dla kelnera. Już nadbiega! Jego zawodowa pilność przejawia się tylko w jego fraku — w jego piersi pod wykrochmaloną koszulą mieszka ludzkie ciepło; przechowywane specjalnie dla mnie, strzeżone przez cały czas mej nieobecności. Przekazując na dół do kuchni moje zamówienie, nie zapomina dodać, dla kogo zamawia; i jak naciśnięcie guzika zapaliło zieloną lampkę na korytarzu, tak dźwięk mego nazwiska wywołuje w umyśle kucharza wspomnienie o moich upodobaniach. Kelner się uśmiecha. Tym razem może sobie oszczędzić słów. Nie potrzebuje o nic pytać. Nie musi się obawiać, że popełni błąd. Zna mnie tak dobrze, że gotów byłby odroczyć mi płatność napiwku — w zamian za odsetki. Jego wiara w niewyczerpalność moich dochodów sama jest niewyczerpalna. Gdybym nawet pojawił się w łachmanach i jako żebrak, uznałby to za dowcipne przebranie. Wie, że jestem tylko pisarzem. A mimo to udziela mi kredytu…
Podnoszę słuchawkę telefonu. Nie po to, by telefonować — jedynie, by powiedzieć „dzień dobry” telefoniście w centralce hotelu. Łączy mnie często i skwapliwie. Kryje mnie. Ostrzega mnie. Rankiem przekazuje mi ważne informacje z gazety. A gdy przychodzi do mnie listonosz dostarczający pieniądze, obwieszcza mi to z dyskretną radością. Jest Włochem. Kelner jest Austriakiem. Portier Francuzem z Prowansji. Szef recepcji pochodzi z Normandii. Starszy kelner z Bawarii. Pokojówka jest Szwajcarką. Boy Holendrem. Dyrektor pochodzi z Lewantu, a od lat żywię podejrzenie, że kucharz jest Czechem. Z pozostałych części świata przybywają goście. W hotelu mają swoje reprezentacje kontynenty i morza, wyspy, półwyspy, statki, chrześcijanie, żydzi, buddyści, mahometanie i nawet innowiercy. Kasjer dodaje, odejmuje, płaci, oszukuje we wszystkich językach, wymienia wszystkie rodzaje walut. Stykają się tu ze sobą ludzie wyrwani z ciasnoty lokalnych więzi, uwolnieni od otępienia patriotyzmu, urlopowani od narodowej buty i przynajmniej wydają się tym, czym zawsze powinni być: dziećmi tego świata. Niebawem zejdę na dół i wtedy dopiero przybędę na dobre. Szef recepcji podejdzie, aby opowiedzieć mi nowinki i wysłuchać nowinek ode mnie. Jest mną zaciekawiony jak astronom kometą w pierwszej chwili jej pojawienia się na horyzoncie. Czy się zmieniłem? Czy w ogóle jeszcze jestem sobą? Oko, czułe i dokładne jak luneta, muska materiał mego garnituru, kształt moich butów — a radosne zapewnienie: „Wygląda pan doskonale!”, odnosi się nie tyle do stanu mego zdrowia, ile raczej do pozorów mej wypłacalności. Jego komplement znaczy właściwie: „Tak, nic się pan nie zmienił. Wciąż jeszcze, dzięki Bogu, nie upadł pan tak nisko, żeby zatrzymywać się w innym hotelu. Jest pan naszym gościem i naszym dzieckiem! I niech tak zostanie!”.
Ja zaś ciekaw jestem wszystkiego, co dotyczy hotelu, jak gdybym naprawdę miał kiedyś odziedziczyć udziały. Jak tam interesy? Jakie statki zawijają w tym miesiącu do portu? Czy żyje jeszcze stary kelner? Dyrektor był chory? Nie pojawił się żaden złodziej hotelowy? — W tej pięknej chwili wszystko mnie zajmuje! Miałbym chęć przejrzeć księgi, skontrolować przychody. Nie różnię się od człowieka, który z patriotyzmu sprawdza państwowe finanse, polityczne sympatie ministrów, stan zdrowia głowy państwa, organizację policji, uzbrojenie wojska, pancerniki marynarki. Jestem obywatelem hotelu, hotelowym patriotą.
Zaraz, zaraz nastąpi chwila, kiedy portier sięgnie do odległej przegródki i wydobędzie dla mnie stos listów, telegramów i gazet. Z loży frunie ku mnie szybkie spojrzenie, zwiastun wieści. Listy są przestarzałe, a jednak nowe. Długo na mnie czekały. Ich treść częściowo już znam, dotarła do mnie innymi drogami. Ale kto wie?! Wśród listów, których się domyślam, są może inne, które mnie zaskoczą, nawet wytrącą z równowagi, popchną na nowe tory?! Że też portier uśmiecha się tak spokojnie, podając mi pocztę! Jego spokój bierze się z długiego doświadczenia, z ojcowskiej, słodko‑gorzkiej mądrości. Portier już wie, że nie zdarza się nic zaskakującego, zna monotonię ruchliwego życia i nikt tak dobrze jak on nie dostrzega śmieszności moich niejasnych, romantycznych wyobrażeń. Poznaje pasażerów po walizkach, a listy po kopertach. „Oto pańska poczta!”, mówi obojętnym głosem. A mimo to ręka, która podaje mi pakiecik, gnie się jeszcze uprzejmie w przegubie, niejako kłania się samodzielnie, zgodnie z prastarym zwyczajem, z rytuałem rąk portiera…
Siadam w hallu. Jest domem rodzinnym i światem, miejscem obcym i bliskim, moją galerią bez przodków! Tu zabieram się do pisania o hotelowym personelu, o moich przyjaciołach. To same wybitne osobistości! Obywatele świata! Znawcy ludzi! Znawcy języków, znawcy dusz! Z tą międzynarodówką żadna inna się nie równa! To prawdziwi międzynarodowcy! (Patriotyzm zaczyna się dopiero u akcjonariuszy hotelu).
Zaczynam opisywać mego przyjaciela portiera.
Portier
Wiecej TUTAJ
Kategorie: Ciekawe artykuly, Filmy i ksiazki, wspomnienia