wspomnienia

Jeden dzień zabijali, kilka dni gwałcili.

 Co Polacy robili we Lwowie w listopadzie 1918 r.

Trumny we lwowskiej synagodze zniszczonej podczas pogromu w listopadzie 1918 r. (Fot. East News)

Prof. dr hab. Andrzej Romanowski – polonista, literaturoznawca. Pracuje na Wydziale Polonistyki
UJ i w Instytucie Historii PAN. Jego ostatnia książka to „Wschodnim pograniczem literatury
polskiej. Od średniowiecza do oświecenia” (Universitas 2018).
Tekst, który publikujemy, to posłowie do książki Grzegorza Gaudena „Lwów – kres iluzji. Opowieść
o pogromie listopadowym 1918”, Universitas, 2019.


Czy to naprawdę mogło się zdarzyć? Szok, który wywołały niegdyś książki Jana Tomasza Grossa,
ma w historycznym reportażu Grzegorza Gaudena siłę rażenia jeszcze potężniejszą. W przypadku
tragedii Jedwabnego w 1941 r., okupacyjnych „polowań na Żydów” czy pogromu kieleckiego w
1946 można było przynajmniej mówić o ówczesnym zdziczeniu. O zarażeniu śmiercią. O klimacie
Endlösung, „ostatecznego rozwiązania”. Można było przypominać Żydów witających w 1939 r.
Armię Czerwoną lub narzekać na żydowską „nadreprezentację” w powojennej polskiej władzy.
Jakby to wszystko mogło być usprawiedliwieniem. W przypadku pogromu lwowskiego 22-24
listopada 1918 r. brak którejkolwiek z tych okoliczności.

Mamy – my, Polacy – dobre na ogół mniemanie o sobie. Obca nam jest bezlitosna narodowa
autokrytyka, tak często występująca u Rosjan. Bici przez historię, nauczyliśmy się, że nie wolno
dawać argumentów wrogom. W rezultacie ulegamy solidarności plemiennej, narodowej
megalomanii, kreujemy się na lepszych od otaczającego nas świata.

Owszem, są powody do tego dobrego samopoczucia. Przynosiły nam chwałę walki „za waszą i
naszą”, zahamowanie w 1920 r. marszu bolszewików na Zachód, pierwszeństwo w stawieniu w
1939 r. czoła Hitlerowi, polski Sierpień ’80 czy pierwszy rząd niekomunistyczny we wrześniu 1989
r. Faktem jest też, że akty bestialstwa, których widownią była Europa w dawnych wiekach, w
Polsce zdarzały się rzadko – w zaskakujący sposób pokazuje to książka Janusza Tazbira
„Okrucieństwo w nowożytnej Europie”. „Polska natchnienie świata”, „heart of Europe”, „biały
anioł pośrodku Europy”… Ze wszystkich stron dostawaliśmy dobre świadectwa.
I oto spada na nas pogrom lwowski – największy, jaki do epoki Holocaustu zdarzył się na ziemiach
Polski historycznej, jeden z największych, jakie w ostatnich dwóch stuleciach zdarzyły się
gdziekolwiek na świecie.

Więc odruchowo opędzamy się od tej wiedzy, krzyczymy: to niemożliwe! nieprawda! tak być nie
mogło! to nie my!
Lwów 1918. Koniec wieku niewinności
„W entuzjastyczną atmosferę tego zwycięstwa wdarł się jednak zgrzyt w skutkach dla Polski
bardzo poważny. W zatargu polsko-ukraińskim Żydzi lwowscy w znacznym odłamie stanęli jawnie
po stronie Ukraińców. Polacy w trzytygodniowym okresie walk patrzyli na to z rosnącym
oburzeniem.

W dniu wyzwolenia ludność przedmieść, kierowana przez nieodpowiedzialne jednostki, rzuciła się
na dzielnicę żydowską; rozbijano sklepy, podpalano domy, rabowano, nie brakowało zabitych.
Stanowcza interwencja wojska położyła temu kres tegoż jeszcze dnia. Wyroki sądów doraźnych
były bardzo surowe, nie mogły jednak ani zagłuszyć, ani nawet osłabić echa w Europie i Ameryce;
Żydzi z całego świata, wyolbrzymiając jeszcze wypadki, mobilizowali przeciw Polsce opinię i
później wyzyskiwali to przez swoje wpływy na konferencji pokojowej w Wersalu”.
Tyle – i w ten sposób – miał do powiedzenia o pogromie lwowskim wielki emigracyjny historyk
Władysław Pobóg-Malinowski. Informację tę umieścił w przypisie – w tekście głównym jego
„Najnowszej historii politycznej Polski” nie znalazło się na to miejsce.

Nie miejmy tego Pobogowi aż tak bardzo za złe. Nie był jedyny, a powojenni historycy krajowi na
ogół w ogóle pogromu nie zauważali. Wszyscy korzystali z wcześniejszych polskich opracowań, te
zaś odrzucały a priori polską odpowiedzialność. Polscy historycy (czyżby wciąż w zamiarze
„krzepienia serc”?) nie sięgali do archiwaliów. To wprawdzie robili za nich historycy niemiecko- i
anglojęzyczni, ale ich ustalenia nie przekraczały hermetycznych barier nauki. W rezultacie Polacy
przez całe stulecie jeżeli w ogóle coś mówili o lwowskim pogromie, to jego przyczyn dopatrywali
się w specyficznych, wojennych okolicznościach, w prowokacji, w działaniach kogoś innego,
obcego.

Ale któż miał być tym innym? Zaborca? Galicja była od półwiecza autonomiczna, rządzili nią
Polacy. Rosyjscy okupanci Lwowa? Ta okupacja skończyła się trzy lata wcześniej, trwała zaledwie
dziewięć miesięcy. Najczęściej więc – tak właśnie jak Pobóg – uznawano pogrom za polską
odpowiedź na solidaryzowanie się lwowskich Żydów z Ukraińcami.

Grzegorz Gauden w książce „Lwów – kres iluzji” rozprawia się z tym mitem. Czy bowiem w czasie
walk polsko-ukraińskich Żydzi rzeczywiście polewali Polaków wrzątkiem, rzucali w nich
siekierami? Uznając to za prawdę, musielibyśmy przyjąć, że były to akty rozpaczliwej obrony –
czyż bowiem takimi metodami da się atakować? Ale i więcej jeszcze: konkretnych faktów (gdzie,
kiedy, z której kamienicy lał się wrzątek lub leciały siekiery) nigdy nie przedstawiono, nie zgłosił
się też nikt w ten sposób poszkodowany. Dlatego dla społeczności polskiej pozostawało zrzucenie
odpowiedzialności na „ludność przedmieść”, na „nieodpowiedzialne jednostki”, na margines
społeczny, na lwowski motłoch.

Ba, ale to przecież też byli Polacy! Polskie władze Lwowa pogromu zaś nie potępiły, natomiast od
razu oświadczyły: to nie my. I to „nie my”, to umycie rąk, trwało aż do teraz. Do książki Gaudena.
Jej autor jest z wykształcenia prawnikiem. Ale jak rasowy historyk sięgnął wreszcie do źródeł: do
archiwaliów. Jak sędzia śledczy (tu jego prawnicza logika się przydała) skonfrontował świadectwa,
raporty i zeznania, tropił ogólniki, niejasności i sprzeczności.

Antyżydowskie nastroje we Lwowie zauważył już wcześniej: przed wybuchem walk polskoukraińskich. Podkreślił, że pogrom wszczęli przybyli z odsieczą żołnierze Wojska Polskiego oraz
wczorajsi bohaterowie obrony Lwowa. Do pogromu – pisze – dołączyli zaś nie tylko lwowscy
batiarzy, lecz także ludzie z najwyższych sfer. Jak ów mężczyzna imieniem Jaś, ubrany w ceratową
kurtkę, z sadystyczną uciechą mordujący bezbronnego i potem przez półtorej godziny grający na
fortepianie – bez cienia troski i z dużą wprawą. Jak panie w modnych kapeluszach przychodzące
rabować mieszkania żydowskie razem ze służbą.

„W domu napadli, pobili, grozili strzałami, rewolwerami i żonie rozbili głowę, a córce odcięli
palce u ręki”. Oto tylko jedna z wielu przytoczonych w książce relacji. „Z drugiego pokoju wbiegła
wtedy mała siostra Klara Sonntag – 14-letnia upadła na kolana przed nimi, prosząc, by jej nie
strzelano. Wówczas i ją zabili, strzelając jej w usta”. Oto inna scena.
Pełno jest w książce Gaudena zeznań mrożących krew w żyłach. I trzeba je – w imię prawdy –
zapamiętać na zawsze. Bo trwające przez stulecie próby usprawiedliwienia można złożyć na karb
niewiedzy tylko w najlepszym przypadku. W przypadku najgorszym – trzeba je uznać za przejaw
podłości. Polacy nie dość, że zabijali, to jeszcze kłamali, że nie zabijali.

Pogrom lwowski. Nasza hańba

Morderstw, jak widzieliśmy, dokonywano z nieprzymuszonej woli, z niepojętego okrucieństwa. A
postępowano tak akurat w dniu nadejścia do Lwowa polskiej niepodległości, rzec można:
uczyniono z tych morderstw pierwszy czyn niepodległości. I więcej jeszcze: działano poniekąd z
ramienia powstającego państwa polskiego. Poniekąd – bo oczywiście nie nadeszło z Warszawy
żadne wezwanie pogromowe, polskie działania we Lwowie były spontaniczne. Lecz przecież
Żydów mordowało zwłaszcza Wojsko Polskie (bo głównie ono miało broń), w dodatku z pełnym
asortymentem narodowej symboliki: z białymi orłami, biało-czerwonymi opaskami, z melodią
Mazurka Dąbrowskiego. I wreszcie aspekt najbardziej przerażający: we Lwowie w listopadowe dni
1918 r. antysemityzm stał się fundamentem polskiej tożsamości. Sprawdzianem polskości.
Jan Tomasz Gross napisał kiedyś, że w czasie ostatniej wojny Polacy zabili więcej Żydów niż
Niemców. Teza ta wywołała dość powszechne oburzenie, gdyby jednak przyjrzeć się lwowskiemu
pogromowi, nabiera ona – per analogiam – cech prawdopodobieństwa.
Jeżeli bowiem (podaję za monumentalnym „Kalendarium Lwowa 1918-1939” Agnieszki
Biedrzyckiej) w dwudniowym pogromie Polacy zabili co najmniej 73 Żydów, to znaczy, że w
jednym dniu zabili ich co najmniej 36. Jeżeli zaś podczas trzytygodniowej obrony Lwowa zginęło z
polskich rąk około 250 Ukraińców, to znaczy, że codziennie ginęło ich około 11.
Nie wiem, czy takie porównania mają sens, wiem jednak, że Żydów w każdym przypadku zabijać
było łatwiej. Byli bezbronni. Nie stał za nimi aparat państwa – nawet jeżeli państwo takie, polskie
czy ukraińskie, dopiero się tworzyło. Nie mogły ująć się za nimi własne formacje zbrojne – trudno
za takowe uznać mizerne siły żydowskiej milicji. Gdy zaś przeczytamy, że niejeden z polskich
mieszkańców Lwowa też ogłaszał w czasie walk z Ukraińcami swą neutralność, że niejeden
wywieszał białą flagę – to znaczy, że z Żydów uczynili Polacy kozła ofiarnego. Łatwo było zrzucić
na nich własne winy i zaniechania.

Żydzi byli niewinni. I nie ma tu żadnego „tak, ale…”. W trakcie walk polsko-ukraińskich istotnie
przyjęli postawę neutralną i rzeczywiście mogło to Polaków rozczarować. Dlaczego jednak mieli
się wiązać z jednym lub drugim, narażać się na zemstę tego, kto zmagania wygra? Ba, i dlaczego
mieli się wiązać akurat z Polakami?! Wszak nie od dziś widzieli ich antysemityzm. Choć jeszcze
nie wiedzieli, do czego może on doprowadzić, do czego okaże się zdolny. Ale Ukraińców i tak nie
popierali, nie mogli popierać – mimo wszystko czuli się bardziej związani z Polską.

Wielu angażowało się w polski ruch asymilatorski, uważało się za Polaków pochodzenia
żydowskiego, Polaków wyznania mojżeszowego, czasem może wprost za Polaków. Tak jak
profesor Uniwersytetu Lwowskiego (wtedy jeszcze nie imienia Jana Kazimierza) Szymon
Askenazy, twórca lwowskiej szkoły historycznej, monografista polskich XIX-wiecznych działań
niepodległościowych, jeszcze nawet po pogromie broniący na arenie międzynarodowej dobrego
imienia Polski.

Tę bliskość Żydów czuli i uznawali sami Polacy – nieprzypadkowo ujmowali ich czasem w
statystykach mających podnieść w Galicji procent ludności polskiej. W czasie walk polskoukraińskich wiceprezydent Lwowa dr Filip Schleicher odrzucił propozycję wejścia do rządu
Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej, przystąpił do Polskiego Komitetu Narodowego. Nie
przeszkodziło to „publiczności katolickiej Lwowa” żądać w pierwszym dniu pogromu jego głowy.
Inżynier Herman Feldstein opublikował w 1915 r. broszurę „Polen und Juden”, żarliwie (i wbrew
faktom) broniącą Polaków przed oskarżeniami o antysemityzm. Nie wystarczyło to, by jego słowo
u komendanta Lwowa Czesława Mączyńskiego mogło w 1918 r. znaczyć cokolwiek.

Wszystko to wygląda mało logicznie, na pewno jednak jest z gruntu antysemickie. Oto więc
tragiczny paradoks: po odzyskaniu Lwowa polski odwet uderzył nie w Ukraińców, z którymi
toczono wojnę, lecz w Żydów, którzy byli neutralni. Ich bez żadnej wątpliwości zabito WIĘCEJ.
Nie piszę tu rozprawy o źródłach polskiego antysemityzmu. Wiele z jego przyczyn można
zrozumieć. Można pochylać się nad ewolucją polskiej inteligencji w stronę nacjonalizmu. Można
podkreślać udział Polaków pochodzenia żydowskiego w początkach (i nie tylko w początkach)
Narodowej Demokracji. Bynajmniej nie zawsze ludzie ci stawali się (jak wspominany przez
Gaudena Tadeusz Feldstein) neofickimi antysemitami. Na pewno też stroniłbym od kategorycznych
ocen ówczesnej roli Romana Dmowskiego – składały się na nią różne czynniki. Wszystko to w
najmniejszym jednak stopniu nie umniejsza polskiego okrucieństwa. Krew najmłodszej ofiary
pogromu, 11-letniego chłopczyka, do dziś woła o pomstę do nieba.

Opowieść zaś o planowym, solidarnym i systematycznym wypieraniu z polskiej pamięci tego, co
się stało, jest kolejnym wstrząsającym odkryciem Gaudena. I dziś, gdy pamiętamy ubiegłoroczną,
niedoszłą nowelizację ustawy o IPN-ie bądź nieopatrzne zdanie premiera Morawieckiego o
„żydowskich sprawcach”, brzmi ta opowieść nader aktualnie. Przecież w 1918 r. też byli
„żydowscy sprawcy”! Jak w „Rewizorze” Gogola, gdzie „untier-oficersza sama siebia wysiekła”!
Jerzy Giedroyc mawiał: „Historia Polski jest jedną z najbardziej zakłamanych historii, jakie znam”.
I nie bez powodu pisał (tak się złożyło, że do świadka pogromu lwowskiego, świetnego pisarza
Józefa Wittlina): „Właściwie to jest straszny naród ci Polacy”.

Więc „pedagogika wstydu”? Ależ wstydu nie trzeba się wstydzić! Wstyd robi z nas ludzi,
przywraca ład moralny. W czym „pedagogika wstydu” jest gorsza od „pedagogiki dumy”?
Owszem, nas, dziś żyjących, wtedy we Lwowie nie było, nasze ręce są czyste (choć – jak mówi
poetka – „tyle wiemy o sobie,/ ile nas sprawdzono”). Lecz przecież nie było nas też w szeregach
husarii pod Wiedniem! Więc mamy być dumni z odsieczy wiedeńskiej, z czynu Lwowskich Orląt,
z cudu nad Wisłą – a milczeć na temat lwowskiego pogromu?
Pogrom lwowski. Szwadrony śmierci

Powiedzą na koniec nasi negacjoniści: ten pogrom to wyjątek. Ale miną się z prawdą. Bo nie
chodzi tylko o inne polskie pogromy. Takie jak wcześniejszy pogrom warszawski w Boże
Narodzenie 1881 r. (dwie ofiary śmiertelne) czy późniejszy pogrom kielecki (37 ofiar
śmiertelnych).

Nie chodzi nawet o te, przedstawione przez Gaudena, dwa straszne lwowskie dni. Bo przecież
widzimy w tej książce także kilkadziesiąt dni następnych – grudnia 1918 i stycznia 1919 r.
Oglądamy łapanki, bicie, poniżanie, naigrawanie się, odzieranie z godności, bezczeszczenie
synagog i ksiąg świętych, gwałcenie kobiet, rozkopywanie żydowskich grobów, zmuszanie Żydów
do pracy niewolniczej, do czynności najbardziej upokarzających, do tańczenia na zawołanie
oprawców.
Gdy oglądamy te obrazy nienawiści i pogardy, gdy śledzimy eksplozję bestialstwa i sadyzmu, nie
mogą nam się nie przypomnieć sceny z getta warszawskiego, kadry z filmów takich jak „Pianista”
czy „Lista Schindlera”. Czyżbyśmy naprawdę działali tak jeszcze przed II wojną światową? Jeszcze
przed Niemcami?
Czytam, że 17 grudnia 1918 r., więc prawie miesiąc po pogromie, „Jakuba Schlechtera, właściciela
realności przy ul. Zamarstynowskiej, inwalidę po ranie w nodze, chodzącego o kijach, zmuszono
wśród bicia do pracy”.

Nazwisko Schlechter jest w kulturze polskiej znane. Emanuel Schlechter był w międzywojennym
dwudziestoleciu jednym z najpopularniejszych twórców tekstów piosenek. To jego autorstwa były
takie szlagiery jak „Każdemu wolno kochać”, „A mnie jest szkoda lata”, „Umówiłem się z nią na
dziewiątą”, „Przyjacielu, co chcesz, to mów,/ nie ma jak rozśpiewany Lwów”… Emanuel urodził
się w 1904 r. we Lwowie, zginął tamże w 1943 jako ofiara Holocaustu. Jego ojciec miał na imię
Jakub, był malarzem pokojowym, później restauratorem. Czy więc inwalida, którego w grudniu
1918 r. „zmuszono wśród bicia do pracy”, mógł być jego ojcem? Czyżbyśmy także w przypadku
lwowskiej rodziny Schlechterów wyprzedzili hitlerowców?

A przecież jeszcze przed Lwowem, 11 listopada 1918 r., wybuchły rozruchy w Kielcach:
zamordowano tu czterech Żydów. Potem, 27 maja 1919, doszło do pogromu w Częstochowie:
„miejscowy tłum – pisze Gauden – poranił wielu Żydów, a pięciu zatłukł na śmierć”. Wcześniej, 6
maja 1919, w Kolbuszowej zamordowano ośmiu Żydów, tu jednak spotkało się to ze zdecydowaną
kontrakcją polskich władz (jednego z napastników rozstrzelano).

Jakkolwiek jednak patrzeć, wydarzenia z lat 1918-19 wycisnęły piętno na początku naszej
niepodległości. Wszak – jak we Lwowie – Polacy zdobywali wolność, bijąc nie zaborców, nawet nie
konkurentów do posiadania tej samej ziemi, lecz Żydów. Czy więc przypięta nam przez świat łatka
antysemitów naprawdę jest nieuzasadniona? Czy rzeczywiście powinniśmy się oburzać na dawne
słowa Icchaka Szamira, że „Polacy wysysają antysemityzm z mlekiem matki”? Czy któraś ze scen
rozgrywających się w latach 1918-19 nie przypomina wspomnianego już „polowania na Żydów” –
osławionego Judenjagd?

Im dalej na wschód posuwało się w 1919 r. Wojsko Polskie, tym straszniejszy był los Żydów.
Komunista i Żyd zostali opatrzeni znakiem równania, także więc na ziemiach białorusko-litewskich
zastosowano – znów jak we Lwowie – odpowiedzialność zbiorową. Ale również w tym przypadku
Żydzi odpowiadali za winy niepopełnione.
Powtórzmy więc za autorem i również te wydarzenia dobrze zapamiętajmy: w kwietniu 1919 r.
polskie szwadrony śmierci zabiły w Lidzie 30-35 Żydów, w Wilnie – 55, w Pińsku – 35.
I tylko w tym ostatnim mieście – gdy rozstrzelano ich pod murem w zbiorowej egzekucji – ludność
polska post factum żałowała niewinnych ofiar. Gdzie indziej było dokładnie odwrotnie: ogół
wyrażał satysfakcję z mordu, a współczucie i pomoc świadczyły tylko jednostki. Te jednostki były
obecne także podczas pogromu we Lwowie. Ale zawsze tylko jednostki. „Sprawiedliwi wśród
narodów świata”.

Calosc TUTAJ

Kategorie: wspomnienia

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.