Uncategorized

Pojednanie ze złem . Wątek 2

Leon Weintraub

Rozdział IX . BólGorycz

Z tamtego czasu pamiętam zaskoczenie, przerażenie i urazę. Można powiedzieć, że podcięto mi skrzydła. Nie miałem fizycznego lęku o własne życie, nie myślałem, że znów będziemy zagrożeni, ale sytuacja psychiczna była nie do zniesienia. My, młodzi Polacy żydowskiego pochodzenia, przyjechaliśmy po wojnie budować ojczyznę, a tak zostaliśmy potraktowani.

Swoje życie dzieli na czas przed i po emigracji. O pierwszym okresie: trudnym dzieciństwie, potworności getta, obozów, powrocie do normalności, opowiada rzeczowo. Jako naoczny świadek relacjonuje wydarzenia historyczne, choć zdaje sobie sprawę, że niektóre są drastyczne. Do emigracji ma inny stosunek – kiedy o niej mówi, włącza emocje, znika dystans. Pytany o to, odpowiada: „W czasie wojny wróg był jeden, rozpoznany, nazwany. Wiedziałem, że należy spodziewać się po nim wszystkiego, co najgorsze. Ale zostać skrzywdzonym i «oplutym» przez współrodaków? Przez ludzi, z którymi czułem więź, bo razem stawialiśmy na Polskę? To rzecz niepojęta, wciąż nie mieści mi się w głowie”.

Do czerwca 1967 roku, czyli wybuchu wojny sześciodniowej, Żydzi nie są w Polsce sprawą polityczną. Zmienia się to, kiedy 5 czerwca rankiem wojska izraelskie rozpoczynają naloty na bazy lotnictwa Egiptu i Syrii, niszczą je, a potem błyskawicznie zajmują półwysep Synaj. Dla ZSRR i państw Układu Warszawskiego to policzek. Wojska arabskie są wyposażone w przestarzały sprzęt sowiecki, izraelskie mają nowoczesne amerykańskie samoloty. Polską ulicę to cieszy, zaczyna krążyć dowcip: „Nasi Żydzi (chodzi o wcześniejszą emigrację) biją ruskich Arabów”. Ale władzom nie jest do śmiechu, wojna może zburzyć z trudem wypracowany układ pomiędzy mocarstwami – wywołać międzynarodowy konflikt zbrojny. Trzeba reagować.

Dlatego 12 czerwca PRL, podobnie jak inne państwa Układu Warszawskiego oprócz Rumunii, zrywa stosunki dyplomatyczne z Izraelem, a ambasador tego kraju musi wyjechać z Warszawy. Już 19 czerwca pierwszy sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka na VI Kongresie Związków Zawodowych, który odbywa się w Pałacu Kultury, wygłasza przemówienie, które zmieni losy tysięcy mieszkających w PRL-u Żydów. Mówi, że każdy obywatel polski powinien mieć jedną ojczyznę – Polskę Ludową, a władza nie może być obojętna wobec ludzi, którzy widząc zagrożenie światowe, opowiadają się za agresorem. Pojawia się termin „piąta kolumna” jako synonim kolaborantów, sabotażystów, szpiegów. W PRL-u nie ma dla nich miejsca.

Na to wszystko nakłada się atmosfera wrzenia wśród studentów Uniwersytetu Warszawskiego i niezadowolenie intelektualistów, którzy po październiku 1956 liczyli na odwilż, wolność słowa, zmiany. W listopadzie 1967 w Teatrze Narodowym odbywa się premiera Dziadów Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka, która przejdzie do historii. Na sali są obecni przedstawiciele władz. Kiedy Gustaw Holoubek wygłasza ze sceny Wielką Improwizację, widownia zamiera. Słowa są odbierane w jeden możliwy sposób – jako sprzeciw wobec mieszania się ZSRR w polską politykę. Zakaz grania spektaklu (ostatnie przedstawienie odbywa się 30 stycznia) jest iskrą do studenckiego buntu.

Gdy 8 marca na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego odbywa się wiec, pojawiają się na nim dwa tysiące młodych ludzi. Domagają się wypuszczenia z więzienia kolegów, Adama Michnika i Henryka Szlajfera, oraz przywrócenia Dziadów. Demonstrację pałkami rozgania milicja. Protest w błyskawicznym tempie rozlewa się na cały kraj, dołączają się prawie wszystkie wyższe uczelnie. Partia musi szybko i zdecydowanie działać.

Powstają trzy karne bataliony po pięćset osób każdy, do których trafiają relegowani studenci, siłą wcieleni do wojska. Wielu jest skreślonych z listy studentów i na uczelnię już nie wróci. Gdy Gomułka podkreślił żydowskie pochodzenie organizatorów buntu na UW, rozpętuje się antysemicka nagonka w całym kraju. Represje dotyczą kadry naukowej, oskarżanej o podburzanie do rewolty i sympatię ze strajkującymi. Wielu wybitnych profesorów, intelektualistów zostaje wyrzuconych z pracy. Za nimi idą pracownicy ministerstw, dyrektorzy fabryk, kierownicy zakładów, lekarze, prawnicy, dziennikarze, aktorzy, reżyserzy… Są nakłaniani do wyjazdu z Polski i dostają dokument podróży w jedną stronę.

Przyjmuje się, że między marcem 1968 roku a początkiem września 1969 roku, kiedy zakończono akcję, z Polski wyjechało około 15 tysięcy osób. To połowa polskich Żydów. W większości emigrowali ludzie wykształceni, z dorobkiem zawodowym, nieprzeciętni. Wielu z nich poradziło sobie w świecie, zrobiło kariery. Wielu jednak nigdy nie podniosło się z traumy. Nie mogli się pogodzić, że tak ich potraktowano.

Po latach badacze tego okresu są zgodni. W marcu 1968 roku chodziło o walkę wewnątrz partii i wyeliminowanie z niej towarzyszy żydowskiego pochodzenia. Antysemityzm wpływowej frakcji „partyzantów”, na czele której stał Mieczysław Moczar, był jawny. Szybko rozlał się na wojsko i państwowe urzędy, skąd usunięto pracowników żydowskiego pochodzenia. A że „przy okazji” wyrzucono tysiące lojalnych, ciężko pracujących współobywateli? Wielu było to na rękę.

*

Jak wspominasz 1968 rok?

W czerwcu odbył się zjazd endokrynologów w Łodzi. Pojechaliśmy z zespołem w pięć osób. Przestawiliśmy wiele prac naukowych, opracowań. Profesor Walenty Hartwig, który w Radzie Naukowej przy Ministerstwie Zdrowia odpowiadał za endokrynologię, gratulował nam. Podziwiał, że skromny oddział powiatowy jest na tak wysokim poziomie, że był w stanie opracować tyle publikacji. Po kongresie wracałem do Otwocka jak na skrzydłach. Profesor Hartwig powiedział, żebym złożył do niego podanie – wobec naszych osiągnięć nada nam tytuł oddziału naukowego. Dostaniemy dofinansowanie, więcej etatów.

Euforia trwała krótko. Po kilku dniach podjechała ciężarówka i kierowca pokazał mi pismo od doktora Władysława Pasławskiego, kierownika powiatowego wydziału zdrowia w Otwocku. Podaję nazwisko, bo już nie żyje. Pismo mam do dziś. Wymienił w nim szereg zakazów dotyczących wykonywania mojego zawodu, jak diagnostycznego prześwietlania jajowodów rentgenem. W ogóle zabraniał wszelkiej pracy naukowej. Kazał wydać wszystkie historie chorób od momentu przejęcia przeze mnie oddziału.

Kiedy zacząłem pracować w szpitalu w Otwocku, poszedłem do doktora Pasławskiego. Po przedstawieniu się, przekazałem mu moje plany rozwoju oddziału. Bardzo mu się podobały. Był pomocny, wszystko załatwiał, a tu wyszło szydło z worka. Dla mnie to był wstrząs. Musiałem wypełnić jego polecenia.

Nie odwoływałeś się?

Oczywiście, że to robiłem. Pisałem pisma i do sekretarza partii, i do wojewódzkiego konsultanta do spraw położnictwa i chorób kobiecych, i do ministra zdrowia. Dlaczego zabrania mi się używania jednego z najważniejszych narzędzi w diagnostyce gruźlicy narządu rodnego, czyli prześwietlenia rentgenem? Gruźlica narządu rodnego to zmiany i blizny w jajowodach, które powodują, że nie ma możliwości dostania się jajeczka do macicy, co powoduje niepłodność. Sam robiłem te badania, wstrzykiwałem kontrast. Mój następca w klinice Tadeusz Kurek użył tych wykonanych przeze mnie rentgenogramów i na ich podstawie napisał potem pracę doktorską.

Mam w domu teczkę z listami, odwołaniami. Napisałem na niej „Mein Kampf”, moja walka. Kopię pism przesyłałem do doktora Pasławskiego. W odpowiedziach na moje listy zabraniał mi zwracać się do władz. Walka trwała. Ale nagle ukazał się artykuł w „Trybunie Mazowieckiej”, zatytułowany Praktyki (nie)prywatne. Mam go do dziś. Napisano w nim, że prywatnie przyjmuję na oddziale pacjentki, robię to za pieniądze i jeszcze przywożę je własnym samochodem do szpitala.

A przywoziłeś?

Jedną z moich pacjentek była Marysia Kiryluk, córka Stanisława Kiryluka, ambasadora między innymi w Chinach, zasłużonego działacza PZPR. Piękna dziewczyna. Wyszła za mąż za Franka Króla. Miała problemy ze zdrowiem i za sobą kilka poronień. Kiedy się do mnie zgłosiła, znów była w ciąży. W klinice rządowej zawyrokowano, że płód obumarł, trzeba go usunąć.

Ewa Radwańska, jej szkolna koleżanka, a moja znajoma lekarka ze Starynkiewicza, poprosiła mnie, abym się zajął Marysią. Zbadałem pacjentkę, według mnie płód był żywy. Zgodziłem się poprowadzić jej ciążę. Poprosiłem, żeby unikała stresu, zmieniła miejsce zamieszkania, zwolniłem ją z pracy. Nie mogłem znaleźć przyczyny poronień, jedyne, co uważałem za konieczne, to wyeliminowanie wszelkich negatywnych czynników. Mój telefon był dla niej dostępny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nawet, gdy gdzieś wychodziłem, zostawiałem informację i numer, pod którym mogli mnie szukać. Udało się doprowadzić ciążę do końca.

Byłem akurat ma przyjęciu, kiedy dostałem telefon dood Franka Króla: „Marysia ma bóle, chyba wody odeszły”. Myślałem, że to fałszywy alarm. Byłem w smokingu, natychmiast opuściłem przyjęcie, zapewniając towarzystwo, że zaraz wrócę. Poród był jednak w toku, więc zawiozłem Marysię do Otwocka swoim samochodem. Urodziła Leszka, ważył ponad cztery kilo. Dotąd się przyjaźnimy.

No i właśnie narodziny Leszka to był argument, na który powoływano się we wspomnianym paszkwilu. A ja grosza od tej rodziny nie wziąłem. Miałem prywatny gabinet przy Puławskiej 48. Przyszedł Franek, chciał się odwdzięczyć, położył kopertę na stole. Powiedziałem: „Panie Król, ja za poród pieniędzy nie biorę”. Wyszedł oburzony, wrócił z trzema butelkami koniaku. Jedną przyjąłem, żeby wypić za zdrowie dzieciaka.

Z oskarżenia w gazecie nie mogłeś się wywinąć.

W lutym 1969 roku odbyła się rozprawa w powiatowym komitecie partii PZPR, wezwano mnie. Uznano, że jako ordynator nadużyłem kompetencji na szkodę powiatu: przyjmowałem i leczyłem pacjentki z całej Polski. Doktor Stanisław Oracz, dyrektor szpitala, popierał mnie i za to został ukarany partyjną naganą. I nikogo nie obchodziło, że klinika na Starynkiewicza była w remoncie, więc kierowano do mnie pacjentki stamtąd, że współpracowałem ze sławą z dziedziny endokrynologii, co dla oddziału powinno być chlubą. Dostałem trzymiesięczne wymówienie z pracy. W szpitalu podeszła do mnie przełożona pielęgniarek. Zbierała podpisy wśród personelu, żeby mnie obronić. Powiedziałem: „Mnie nie pomożecie, sobie możecie zaszkodzić, dajcie spokój”. Spakowałem rzeczy, sprzątnąłem gabinet, nie wróciłem już do szpitala. Zwróciłem legitymację PZPR

Kilka dni po wymówieniu miałem telefon od ordynatora oddziału położniczo-ginekologicznego w Pruszkowie, że chętnie mnie przyjmą na asystenturę. Ale byłem tak urażony, negatywnie nastawiony, że powiedziałem: „Więcej tutaj nie chcę być”. Poszedłem jeszcze do profesora Ireneusza Roszkowskiego, kierownika II Kliniki Ginekologiczno-Położniczej na Karowej. Był redaktorem pisma „Ginekologia Polska” i przewodniczącym Związku Ginekologów Polskich. Znał mnie. Pamiętam jego słowa: „Kolego, są takie czasy, trzeba na zimne dmuchać, przeczekać” – i nic nie zrobił.

Naprawdę byłeś zaskoczony taką reakcją? Od marca 1968 roku trwała antysemicka nagonka, ludzie jej ulegali, bali się.

Naprawdę byłem zaskoczony. Wcześniej nie myślałem ani o swoim żydowskim pochodzeniu, ani o tym, że jestem inny. Byłem lekarzem, to pacjenci byli ode mnie zależni, czułem ich szacunek. Nawet jeśli ktoś miał antysemickie poglądy, a leczyłem jego żonę, nie okazywał tego. Byłem jak równy z równymi. Nawet kiedy gazety wypełniały antyżydowskie artykuły, nie myślałem, że to dotyczy także mnie. Czułem się Polakiem, pełnoprawnym obywatelem tego kraju, pomagałem ludziom, ratowałem im życie, spełniam swoją funkcję. Miałem na swój temat dobre zdanie. A że inni mają odmienne, to – jak mówiła moja najstarsza siostra Lola – nie twój problem, tylko ich. Dzięki temu nie odbierałem negatywów. A kiedy stało się to, co się stało, tym bardziej zabolało. Poczułem się rozczarowany, zraniony.

Jak sobie tłumaczysz, że akurat ciebie chciano się pozbyć?

Doktor Pasławski szedł po linii partyjnej. Kazali Żydów zwalniać, więc zwolnił Żyda ordynatora. W tym szpitalu nie było nikogo innego o takim pochodzeniu, a on musiał wypełnić swoją kwotę – znaleźć wrogów narodu, syjonistów, takie epitety były na nas rzucane. Mnie i tak łagodnie potraktowano, dostałem trzymiesięczne wymówienie. Nie zostałem z dnia na dzień wyrzucony na bruk. Ludzi obrażano wtedy i miażdżono brutalnie.

Z tamtego czasu pamiętam zaskoczenie, przerażenie i urazę. Bolesną. Można powiedzieć, że podcięto mi skrzydła. Nie miałem fizycznego lęku o własne życie, nie myślałem, że znów będziemy zagrożeni, ale sytuacja psychiczna była nie do zniesienia. My, młodzi Polacy żydowskiego pochodzenia, przyjechaliśmy po wojnie budować ojczyznę, a tak zostaliśmy potraktowani. Był żal, ubolewanie, ale nie strach, że coś nam grozi. Przynajmniej ja nie przypominam sobie takich odczuć.

Jak to możliwe, że wcześniej nie czułeś antysemityzmu?!

On był gdzieś na peryferiach, mało istotny. Po przyjeździe do Polski w 1951 roku Michał poszedł do przedszkola. Wraca z płaczem: jedne dzieci krzyczą na niego Hitler, bo blondynek, inne Żydek – wiedzieli, że mój syn. A przecież to się nie zgadza, nie może być Hitlerem i Żydem jednocześnie. Poszedłem do przedszkola, poprosiłem, żeby dziecka nie męczyć. Potem w 1968 roku wyrzucono go ze studiów, Michał był na matematyce, w marcu brał udział w demonstracjach studenckich.

Robert też odczuwał czasem antysemityzm. Przychodzi raz ze szkoły i pyta: „Dlaczego nauczycielka mówi, że jako Żyd muszę się szczególnie dobrze zachowywać? Dlaczego mam być inny niż wszyscy?”.

W 1969 roku czułem wsparcie kolegów ze szpitala, żałowali, że władza tak mnie traktuje. W Polsce poza sporadycznymi sytuacjami nie spotkałem się z antysemityzmem. Kiedy otrzymałem przydział na mieszkanie na Zajączka, inżynier Żabierek, który ten dom zbudował, powiedział: „Tylko Żydzi potrafią się tak urządzić”. To miało brzmieć obraźliwie.

Był jeszcze epizod w tramwaju. Jechałem z Marysią, współpracownicą Katji, też Żydówką. Słyszymy płacz dziecka i głos matki: „Uspokój się, bo cię Żydzi na macę wezmą”. Zareagowałem na to i spokojnym tonem powiedziałem: „Proszę pani, do Pesach jest sześć tygodni, a pani już dziś dziecko straszy, że Żydzi je przerobią na macę?”. Znajoma zastygła przerażona, że tak otwarcie się zachowuję. Ja na to: „Marysiu, w getcie Litzmannstadt czy w obozach nie mogłem się odezwać. Protest oznaczałby samobójstwo. Ale teraz nikt nie będzie bezkarnie uwłaczał godności człowieka w mojej obecności”.

Znacznie później, w 2005 roku, chciałem pokazać znajomym z USA Warszawę. Pod Kolumną Zygmunta stało dwóch facetów z Młodzieży Wszechpolskiej z plakatem: „Czy Polska ma stać się drugą Palestyną?”. Udałem naiwnego. Powiedziałem, że jestem z gośćmi ze Stanów i oni chcą wiedzieć, o co chodzi. „Bo Żydzi nas gnębią i nami rządzą” – zaczął mi tłumaczyć jeden z nich. Plunąłem mu w twarz: „Jestem Żydem i co, ja ciebie prześladuję?!”. „To idź, dokąd należysz”usłyszałem. Uderzyłem go pięścią w twarz.

Uderzyłeś w twarz faceta z podgolonym karkiem?! Miałeś prawie 80 lat!

Zrobiłem to. Przyszła policja. Wytłumaczyłem, że jestem żydowskiego pochodzenia, a on mnie obraził. Policjant kazał mi się uspokoić, ale nawet nie spisał protokołu. Chłopakom z Młodzieży Wszechpolskiej powiedziałem: „Jeśli jesteście antysemitami, poczujcie, jak to boli, kiedy obrażacie innych”. Nigdy nie będę milczał, zawsze zareaguję. Może już nie w tak gwałtowny sposób. Na uwłaczanie godności ludzkiej jestem wrażliwy. 


Gdy zaczęła się marcowa nagonka, spytałem Michała, ilu jest Żydów w jego studenckiej grupie. „Och, jeden Hiszpan niedawno przyjechał. O Żydach nic nie wiem”.

W klinice na Starynkiewicza usłyszeć można było niby zabawne komentarze. Byli dwaj bracia, asystenci. Jeden mówi: „Żydki to, Żydki tamto”. Ja dla draki: „Polaczki to, Polaczki tamto…”. On na to: „Jak to Polaczki?”, a ja: „A dlaczego Żydki?” Sam nie wiedziałem, kto w klinice jest żydowskiego pochodzenia, dotarło to do mnie po 1968 roku. Wcześniej to nie było przedmiotem rozważań, nie miało znaczenia.

Jak na twoje kłopoty zareagowała Katja?

Lojalnie, choć dobrze czuła się w Warszawie. Na kraj emigracji świadomie wybrałem Szwecję. Jest neutralna. Nie chciałem jechać do Izraela, synowie byliby tam zmuszeni pójść do wojska, walczyć w obronie kraju, być może narazić się na śmierć. Uznałem, że nasza rodzina poniosła tyle strat, że wystarczy. Cztery piąte zginęło w Zagładzie.

Dlaczego nie Niemcy?

Czułem niechęć przez to, że byłem tam w obozach – przez przeszłość. Do poszczególnych ludzi nigdy nie miałem zastrzeżeń, ale do kraju jako takiego tak. Rany nie zasklepiły się na tyle, bym czuł się tam swobodnie. Póki studiowałem, byłem zajęty, nie zastanawiałem się nad tym. Ale wrócić do Niemiec i osiąść tam – to byłaby decyzja życiowa. Nie czułem się gotowy. Nawet nie pamiętam dyskusji na ten temat z Katją, ona zrozumiała. Choć za wyjazd do Szwecji zapłaciła ogromną cenę.

W ambasadzie szwedzkiej na Bagateli przyjęto mnie z otwartymi ramionami. Bez problemów dostałem prawo pobytu i pozwolenie na pracę. Formalnie ubiegaliśmy się z rodzinę o wizę izraelską, to była wymagana oficjalna droga – obowiązkowy warunek uzyskania zgody na opuszczenie Polski i otrzymania „dokumentów podróży”. Przez ambasadę szwedzką pocztą dyplomatyczną wysłałem dokumenty i zdjęcia, o których wiedziałem, że urzędnicy ich nie przepuszczą podczas kontroli celnej. Bo odprawa na Dworcu Gdańskim była upokarzająca i poniżająca. Kilka dni wysiadywałem z listą przedmiotów, które wywoziliśmy. Przechowuję ją do dziś. Celnicy kartkowali książka po książce, strona po stronie, zatrzymali wiele żydowskich pozycji oraz Mein Kampf Hitlera. Miałem rodzinne filmy kręcone wąską kamerą, ósemką, z dziećmi, prywatne. Oglądali je godzina po godzinie.

Zamówiliśmy kontener, ale zapakowaliśmy niewiele dobytku: poza książkami trochę mebli, ubrań, sprzętów kuchennych. Z tamtych rzeczy zostało mi kilka kryształowych kieliszków i drewniany kuferek – ten sam, który przyjechał z mną z Niemiec w 1950 roku. Napisałem na nim: „Getynga-Warszawa”, potem „Warszawa-Sztokholm”. Mój syn Robert dopisał „Sztokholm” i postawił znak zapytania. Kuferek służy nam jako stolik nocny w domku nad morzem.

Zrobiliście pożegnanie dla przyjaciół?

Nie, niczego takiego nie pamiętam. Byłem skamieniały, jakby odurzony, nie czułem emocji związanych z wyjazdem. Na szczęście, miałem tyle zajęć związanych z przygotowaniem do emigracji, że to zaprzątało moją uwagę.

Co pomyślałeś, gdy po raz ostatni zamykałeś drzwi mieszkania w Warszawie?

Materialna strona była mniej ważna. Ponieważ tyle razy w życiu wszystko traciłem, inne rzeczy są dla mnie istotne – przedmiot jest tylko przedmiotem, można go stracić i nabyć z powrotem. To życie ludzkie jest nieocenione, nie do zastąpienia. My wszyscy, którzy przeżyliśmy okres Zagłady, mamy możliwość porównania, co ma znaczenie i jest ważne. Nigdy nie narzekamy.

Mieszkanie w Warszawie przepisaliśmy na Michała. W 1967 roku pobrał się z Kasią Mrozek, o której nie miałem pojęcia, że jest Żydówką. To też świadczy, jak bardzo „żydostwo” mnie zajmowało. Kasia jest autorką pięknej nowelki Karp pożydowski. Kasia i Michał nie mogli z nami jechać, bo jej ojciec dostał udaru, był sparaliżowany.

Robert protestował przeciwko naszej decyzji o emigracji. Był zakochany w sąsiadce z Armii Ludowej, Ewie Tarnowskiej – dla niego rozstanie było tragedią. Piętnastoletni Andrzej zniósł wyjazd lżej, ale on też miał swoją szkołę, przyjaciół, sprawy.

Granicę przekraczaliśmy we Frankfurcie nad Odrą w symboliczny dzień 1 września 1969 roku – trzydzieści lat od wybuchu drugiej wojny światowej. Odprowadzali nas Michał z Kasią. Podjeżdżamy, celnik bierze dokumenty podróży i pyta: „Pan jest lekarzem?”. „Tak” – odpowiedziałem. „I pan jest zmuszony opuścić Polskę?” Opowiedziałem w skrócie, jak się sprawy miały. Pomówił z szefem straży granicznej. Pozwolili Michałowi i Kasi przejść na pas ziemi niczyjej, żebyśmy jeszcze razem pobyli. A na moje pytanie, kiedy sprawdzi, czy lista naszych rzeczy się zgadza z tym, co zabieramy, żachnął się – powiedział, że nam ufa i nie będzie sprawdzał bagażu w samochodzie. Ten ludzki odruch na koniec był dla mnie ważny.

Kolejne wspomnienie. Mieliśmy przyjaciół we wschodnim Berlinie i chcieliśmy się z nimi zobaczyć. Jechaliśmy autostradą wokół miasta, tam była kontrola NRD, zobaczyli polskie numery rejestracyjne i nas przepuścili. Przenocowaliśmy u znajomych i rano ruszyliśmy na Zachód. Podczas kolejnej kontroli pogranicznik pyta: „Skąd się tutaj wzięliście?”. Nie mieliśmy prawa wjechać do wschodniego Berlina, tylko powinniśmy byli pojechać obwodnicą prosto na Zachód. Zezłościłem się, powiedziałem: „Z nieba spadliśmy! Zapytaj kolegów, dlaczego nas przepuścili”. Katja z chłopcami spojrzała zdziwiona, a ja wychodziłem z założenia, że nic już nam nie mogą zrobić. Pojechaliśmy do teściowej, babci Emmy, do Weidenhausen. Teść już nie żył. Tam spędziliśmy kilka dni.

Na PRL się obraziłeś?

Obraziłem się na system, nie na kraj czy ludzi. Miałem tu zbyt wielu oddanych i serdecznych przyjaciół, żebym uogólniał. Nas, Żydów, potępiano przez wieki, właśnie stosując uogólnienia. Nie mówiło się, że ten konkretny Żyd popełnił przewinienie, zachował się źle, więc powinien ponieść odpowiednią karę. Wszyscy byliśmy winni. Dlatego jestem przeciwko uogólnieniom, generalizacji. Jeśli mówią „Szwedzi”, pytam, jacy Szwedzi, którzy, z jakiego regionu, ze wsi czy z miasta. Nie ma Szwedów jako takich, nie ma też Żydów i Polaków jako takich. Są ludzie różnego pokroju. Widzę człowieka jako człowieka, nie liczy się etykietka, którą mu przypięto. Ale wtedy w 1969 wyjeżdżałem z Polski zdruzgotany, pokonany. Miałem czterdzieści trzy lata i po raz trzeci w życiu zaczynałem od zera.

Wszystkie wątki TUTAJ

Ksiazke mozna kupic TUTAJ

Kategorie: Uncategorized

1 odpowiedź »

  1. Dwie małe poprawki: 1. Lotnictwo izraelskie nie posiadało w wojnie sześcio-dniowej najnowszego sprzętu amerykańskiego jak sugeruje autor. Izrael używał francuskich samolotów Mirage i dopiero po wojnie Amerykanie zaczęli dostarczać swoje samoloty kiedy to DeGaulle po antysemickim przemówieniu nałożył na Izrael embargo.
    2. Prawdą jest, że w przygotowaniu do zamieszek studenckich władze zorganizowały trzy karne obozy wojskowe, po jednym na 500 studentów w każdym okręgu wojskowym. Ponieważ jednak akcje policyjne objęły znacznie większą ilość studentów, obóz w Mrągowie (Pomorski Okręg Wojskowy) nie został uruchomiony a do Hrubieszowa (Warszawski Okręg Wojskowy) i do Żagania (Śląski Okręg Wojskowy) trafiło po 25-30 studentów. Po dwóch tygodniach hrubieszowski karny obóz (zwany Nieetatowym Batalionem Szkoleniowym) został zlikwidowany a studenci przewiezieni do Żagania. Warto dodać, że wg pierwotnych planów studenci mieli być z uczelni relegowani i powołani do dwuletniej zasadniczej służby wojskowej. Na ich relegowanie nie zgodzili się rektorzy uczelni (z wyjątkiem rektora UW, Stanisława Turskiego) i ten plan zastąpiono zawieszeniem w prawach studenta co umożliwiło powołanie na tymczasowe ćwiczenia.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.